To nie jest wina twoich rodziców
Ojciec podcinał ci skrzydła? Matka nie nauczyła zaufania do mężczyzn? Każdy z nas nosi pod sercem książkę zażaleń, a w niej długą listę pretensji do rodziców. Im jest dłuższa, tym bardziej... szkodzimy samym sobie.
Miała cztery lata. Ojciec, dyrektor instytutu naukowego i wzięty biochemik, zawsze chciał, by była kimś. Kiedy zdała na rusycystykę, był zawiedziony. Marzył o projektach badawczych dla niej, o grantach, żeby ją jakoś ustawić. "Nie mam znajomych wśród filologów, będziesz sama musiała sobie radzić, a tu bym ci ułatwił", namawiał.
O tym ułatwianiu słyszała od dziecka: "Daj, pomogę, załatwię", czyli: sama nie dasz rady.
- I tak już zostało - mówi z goryczą. - Do dziś dostaję koperty z pieniędzmi. Taki toksyczny układzik - dodaje. Weronika uważa, że jej (jak mówi) życie szaraka, to zasługa ojca. Nie jest jedyna.
Przez tatę, mamę i nauczycielkę
Od lat 80. ubiegłego wieku panuje moda na szukanie winy w rodzicach. Powstał wtedy termin "toksyczni rodzice", wprowadzony przez amerykańską psychoterapeutkę Susan Forward. Oznaczał rodziców, którzy nękają i niszczą swoje dzieci, poniżając je, umniejszając i tyranizując.
Wkrótce jednak toksyczność urosła od nowych znaczeń i zaczęła oznaczać także rodziców niepewnych, ustępliwych, stanowczych, chłodnych, nadopiekuńczych...
- Teoria o "toksycznych rodzicach" zrobiła wiele złego, bo była adresowana do głęboko skrzywdzonych, a trafiła do wszystkich - wprost z gabinetów psychoterapii do literatury popularnej. Ludzie doszli do wniosku, że ich problemy w dorosłym życiu to wina wychowawczych błędów, że przez ojca i matkę są nieszczęśliwi i muszą się leczyć - mówi dr Ryszard Praszkier, psycholog i superwizor psychoterapii Polskiego Towarzystwa Psychologicznego.
- Rodzice zaś nabawili się poczucia winy, że nie byli idealni. Jak gdyby mogli być. Warto zdawać sobie sprawę, że współczesna psychologia tak samo jak inne dziedziny życia podlega dziś prawom rynku: tworzy metody i teorie na użytek pacjentów, ale jeśli może zarobić, sprzedaje je wszystkim, jak produkty. "Toksyczność" kupiliśmy jak świeże bułeczki - wyjaśnia.
- Problem w tym, że traktujemy wiedzę psychologiczną jako sposób na dotarcie do źródeł swoich problemów i na tym poprzestajemy - twierdzą Philip Van Munching i Bernie Katz, autorzy książki "To wszystko wina twoich rodziców?".
- Ludzie odkrywają, co z ich dzieciństwa może wpływać na nich jako dorosłych, i rozdzielają winy: na matkę, na ojca, nauczycielkę z drugiej klasy, przyjaciół z gimnazjum. I czasem zostają w tym punkcie przez wiele lat, odwróceni do tyłu z wyciągniętym oskarżycielsko palcem. Zobaczcie, coście mi zrobili! - piszą Van Munching i Katz
Weronika: - Ojciec tropił we mnie wszystkie przejawy talentów. Po łyżwach była gitara, dziecięcy zespół muzyczny, ale dla mnie stres i męka.
Dziś Weronika jest nauczycielką rosyjskiego. Wiele jej koleżanek ze studiów znalazło pracę w dużych rosyjskich firmach, są szefowymi działów PR.
- Ale one nie były "tresowane" jak ja, nie słyszały codziennie: zrób to tak, nie siak. Dlatego mają siłę, by się przebić - narzeka.
Czy ojciec Weroniki był toksyczny? Niszczył ją? Gnębił, by zaspokoić chore pragnienie władzy? A może raczej widział w swoim dziecku coś, czego Weronika sama w sobie uparcie zobaczyć nie chce?
Chętnie wyobrażamy sobie, że urodziliśmy się absolutnie fantastyczni, tylko rodzice nas... zepsuli.
Że przy odpowiednim wsparciu nasze zdolności wybuchłyby jak wulkan, osiągnęlibyśmy zawodowe szczyty.
Prawda jest jednak taka, że nie każdy ma zadatki na człowieka sukcesu. Nie każdy nim zostanie, choćby rodzice zachęcali go do samodzielności od pierwszych kroków.
Obwinianie rodziców chroni nas przed nieprzyjemną prawdą o nas samych. Jest wygodne.
Zamiast powiedzieć: jestem mało ambitna, boję się wyzwań, nie lubię wysiłku (przecież z tego właśnie powodu mała Weronika odłożyła łyżwy, a potem gitarę), wolimy twierdzić: zostałam zdominowana.
Być może ojciec widział w córce tę słabość, wycofywanie się z trudnych sytuacji, i próbował jej "ułatwiać" życie właśnie dlatego?
Naprawdę jaka jesteś
- Obwinianie innych to ulubiona życiowa strategia leniuchów - twierdzi Monika Zubrzycka-Nowak. Jest coachem i terapeutką, prowadzi treningi i warsztaty dla kobiet.
- Bardzo wiele klientek uważa się za "ofiary" błędów rodzicielskich, ale ich zarzuty wobec rodziców są całkiem niedorzeczne: nie jestem kobieca, bo rodzice kazali mi donaszać ciuchy po bracie; nie jestem samodzielna, bo rodzice nie pozwalali mi jeździć na obozy albo: gonili mnie do lekcji i dlatego nienawidzę się uczyć. Lub przeciwnie: jestem lękliwa, bo mnie wysyłali na kolonie, nie namawiali do nauki, więc jej nigdy nie polubiłam - tłumaczy.
Czemu służą te litanie? Tylko zepchnięciu z siebie odpowiedzialności za to, kim jestem i jak żyję.
Narzekająca na ojca tyrana Weronika nigdy nie powiedziała: nie wezmę od ciebie pieniędzy, poradzę sobie. Zdominowana? Wcale nie uległa namowom ojca przy wyborze zawodu. Przeciwnie: postawiła na swoim, sama wybrała studia, słabo zarabia i wyciąga ręce po kopertę.
Ucieczka od genów
- Jeśli zbyt szybko się denerwujesz, krzyczysz na dzieci, kusi cię, by się zasłaniać: bo mama była porywcza. Dużo mniej przyjemne jest powiedzieć sobie: nie panuję nad agresją, muszę coś z tym zrobić - tłumaczy Monika Zubrzycka-Nowak.
Zachowania rodziców zostawiają w nas znak, ich wzorce reakcji, emocji każdy z nas nosi w sobie, zapisane w wewnętrznym banku zachowań. Ale one nie są cudze, są już dawno moje. Jedne od dziecka, inne od urodzenia. Bo wiele cech, o których pochodzenie obwiniamy nasze matki i ojców, to ich "wina", ale genetyczna... Być może większa niż myślimy.
Dawniej psychologowie uważali, że naśladujemy rodziców, nieświadomie powtarzamy "wdrukowane" zachowania. Ale badania pokazują, że nawet osoby, które nie znały swoich naturalnych rodziców, mają podobny do nich temperament, sposób reakcji na stres, a nawet gesty i sposób mówienia. Obwiniając rodziców, uderzamy w samych siebie.
Anita, trzydziestolatka z Warszawy, zmieniła styl życia, byle tylko wykazać, że nie jest jak matka: dominująca i ambitna. Rzuciła pracę.
- Miałam nerwy i upór, których pozazdrościłby mi niejeden dyrektor, wygrywałam wszystkie negocjacje. Szło mi świetnie. Ale to byłam ja, jakiej chciała matka: czerwone paski, ambicje, kariera i wygląd na tip-top. Dość tej tresury - Anita marszczy brwi.
- Nie chciałam być do niej podobna. Nawet gdy pieszczotliwie chwytała mnie za policzek, mówiła przy tym: "O, chomiczku, mogłabyś nieco zrzucić". Nie: "kochanie moje", tylko bach, następne zadanie do wykonania! - dodaje.
Odeszła z firmy, żeby dopiec matce? Mówi z satysfakcją: - Mama była przestraszona, pytała: "Ale dlaczego? Przecież jesteś taka zdolna!". Odpowiedziałam: "Chcę żyć po swojemu".
Zaplanowała ciążę z testem owulacyjnym i w ciągu trzech lat urodziła dwoje dzieci. Dziś spędza czas w podwarszawskim domu, w dresie. Nie ma wiele czasu na rozmowę, bo zaraz jedzie po dzieci do przedszkola.
Jest dumna z osiągnięć wychowawczych: Amelka jeździła na rowerze jeszcze przed trzecimi urodzinami, choć trzeba było przywiązywać jej nóżki do pedałów. A Maurycy? - Nie znam innych dzieci, które przeszły o własnych siłach Orlą Perć, mając cztery lata - mówi z dumą.
Kiedy pytam, czy się nie buntują, marszczy brwi i nagle, mimo dresu i dziewczęcej fryzury, wygląda jak groźny negocjator sprzed pięciu lat.
- A czemu miałyby się buntować? Przecież to super, że tyle czasu spędzamy razem. Poza tym ja wiem, jak je zmotywować. Maurycemu wystarczy obiecać, że koledzy padną z wrażenia - uśmiecha się znowu.
Już nie spełnia marzeń mamy... Nie awansuje. Przytyła. Ale czy uciekła przed ambicją i skłonnością do dominacji?
- Jak uciec przed czymś, co mamy w sobie? - Zamiast żyć na przekór mamie, lepiej poznać tę znienawidzoną cechę, przyjrzeć się jej od podszewki. Zobaczyć, że ona nadal w nas jest, zastanowić się, dlaczego jej nie lubimy? Bo kiedy przed nią uciekamy, postępujemy równie roztropnie jak człowiek umykający przed własnym cieniem - mówi Monika Zubrzycka-Nowak.
Wyrwani z korzeniami
Czy kłótnie, ciche dni, trzaskanie drzwiami i gorzkie słowa oznaczają, że rodzina była toksyczna?
Nie, była przeciętna. Dominujący ojciec nie jest od razu katem ani chłodna matka monstrum.
Kryzysy, łzy, napięcia są częścią życia. Trudne chwile w dzieciństwie uczą nas pokonywania trudności, budzą odporność.
- Błędem jest patrzeć na rodzinę jak na siedlisko zagrożeń i patologii. Takie podejście szkodzi nam bardziej niż oschłość ojca czy krytycyzm matki, bo odcina nas od korzeni - uważa Ryszard Praszkier.
- Rodzina to miejsce, w którym istnieje dobro. Owszem, czasem trzeba się potrudzić, żeby je znaleźć, ale ono jest - przekonuje.
Julia, dziś prawie czterdziestoletnia ekonomistka, nie dostrzegała go przez połowę życia.
- Po studiach zerwałam kontakty z rodzicami. Sporo czytałam i odkryłam, że stres był przyczyną mojej cukrzycy. A pełno go było w moim dzieciństwie. Byłam nerwowa, przerażały mnie nowe sytuacje. Ojciec dużo pracował za granicą, zjawiał się i brał mnie w obroty: ile się nauczyłam, co przerobiłam, dlaczego nie więcej? Moja wiecznie zajęta matka z uśmiechem wspominała, że odstawiła mnie od piersi, gdy miałam miesiąc. A przecież naturalne karmienie podnosi odporność, zmniejsza ryzyko zachorowań! - opowiada Julia.
Trzy lata temu zapisała się na trening psychologiczny. Miał jej pomóc radzić sobie z emocjami (wciąż ten stres), ale przyniósł nieoczekiwane skutki uboczne.
- Odgrywaliśmy sceny z życia rodzinnego. Oto ja, załamana cukrzycą, płaczę, bo nie mogę już trenować pływania. A ojciec? Nie płacze razem ze mną.Tłumaczy mi, skąd się bierze inflacja, skąd krach na rynku. Ależ... on mnie zarażał swoją pasją! Sprawił, że zapomniałam o pływaniu, poszłam na ekonomię, dziś jestem analitykiem ryzyka finansowego. Ależ byłam głupia! Stanęły mi w oczach weekendy z mamą: spacery po lesie, wyjścia do muzeum. Dziś sama jestem matką i zrozumiałam, że nie wspieram syna bardziej, niż moi rodzice mnie. Pojęłam nagle, że dyscyplina w domu nie była skutkiem braku czułości, lecz ich troski: że jeśli będę się nad sobą rozczulać, choroba mnie pokona, załamię się. Bo szczerze mówiąc, zawsze byłam po prostu mało odporna na stres...- wyznaje Julia.
Kiedy osądzamy, zamiast rozumieć, pamiętamy głównie złe słowa i gorzkie chwile. Piszemy książkę zażaleń, w której obraz rodziców i rodzinnego życia nie jest prawdziwy, lecz pasuje do starych emocji, dawnej frustracji.
- Czasem i terapeuci prowadzą nas niestety ku rozpamiętywaniu długiej listy krzywd - dodaje dr Praszkier. - A poczucie krzywdy jest kiepskim doradcą. Takie widzenie świata pogłębia egocentryzm, zawęża pole widzenia do nas samych. Sprawia, że odsuwamy się od naszych korzeni, uciekamy od tego, co jest fundamentem. Dlatego dziś tak wielu ludzi czuje się wyobcowanymi, uskarża na poczucie pustki - mówi.
Rodzice jak plecy
- Bez korzeni nie ma skrzydeł - powtarza Bert Hellinger, niemiecki psycholog, autor psychoterapii zwanej ustawieniami (kontrowersyjnej, ponieważ choć działa, nikt nie potrafi dokładnie opisać jej mechanizmu). Podczas sesji hellingerowskiej pacjent z pomocą terapeuty buduje obraz swojej rodziny: symbolicznie ustawia ją z uczestników spotkania.
- Naturalne miejsce rodzica jest za dzieckiem, na tyle blisko, by być jego "plecami", oparciem w trudnej sytuacji. Kiedy obwiniamy rodziców, pozbawiamy się tych pleców, bo mamy chęć ustawić ich tak, by mieć ich na oku, by móc wskazać na nich palcem jak na winnego - opowiada Monika Zubrzycka -Nowak (która stosowała metodę Hellingera w terapii).
W takim obwiniającym ustawieniu prócz wsparcia tracimy też z oczu własną przyszłość, bo zamiast otwartej przestrzeni widzimy przed sobą "toksycznego" tatę: niech tu stoi na widoku, by widział... jak się od niego odcinam.
Niestety, jak mówi Hellinger, "rodzina to nie zespół chóralny, do którego możemy się zapisać i wypisać według widzimisię". Wciąż do niej należymy, nawet odcięci, skłóceni, gdy wyprowadzimy się kilometry dalej.
Taki mamy wybór: albo jesteśmy w niej uwikłani, pogubieni, pełni poczucia krzywdy, albo znamy ją, rozumiemy, współpracujemy, biorąc odpowiedzialność za swoje życie.
Podobnie myśli Ryszard Praszkier: zamiast hodować resentymenty i frustracje radzi podróż w historię własnej rodziny, aby ją zrozumieć. Jakie przesłanie przechodzi wśród twoich krewnych z pokolenia na pokolenie? Jaka cecha jest twoim dziedzictwem?
Ryszard Praszkier nazywa to szukaniem rodzinnych skarbów. Często są tam, gdzie się ich w ogóle nie spodziewamy.
Twoi rodzice byli ze sobą, mimo że się nie kochali? Dziś myślimy: to głupie, powinni myśleć o swoim szczęściu, zafundowali mi zimny dom. Spójrz na to inaczej: doceń to, jak wiele zdecydowali się poświęcić dla dzieci. Poświęcenie jest dziś niemodne, niedoceniane.
- A jednak oznacza, że dziecko było dla dwojga ludzi tak ważne, że dla niego zrezygnowali z części własnych potrzeb. To piękny dar - mówi psycholog.
Karolina Święcicka, współpraca: Magdalena Jankowska