Życie to bajka

Są baśnie, które chętnie się opowiada, zwłaszcza gdy za oknem pada śnieg, a w domu jest ciepło i bezpiecznie. Wówczas zapadają głęboko w pamięć i zostają w nas na lata. Do momentu, gdy próbujemy się zorientować, co jest bajką, a co naszym życiem.

Anna Dereszowska/fot. Marek Ulatowski
Anna Dereszowska/fot. Marek UlatowskiMWMedia

- Co ja mam wspólnego z "Dziewczynką z zapałkami"? - zastanawia się aktorka, mama ośmiomiesięcznej Lenki. - Bohaterka baśni jest straszliwie samotna, zagląda ludziom w okna, karmi się widokiem świątecznych stołów, domowego ogniska za szybą. Jest po tej zimnej stronie świata. Mam wrażenie, że ja też tam kiedyś byłam.

- Moi rodzice nie mieli czasu na czytanie mi bajek - wspomina Anna Dereszowska. Baśnie Andersena poznała dopiero, kiedy sama po nie sięgnęła. Wcześniej słuchała opowieści starszego brata. Zazwyczaj krwistych, pełnych grozy horrorów.

- Uwielbiał mnie straszyć. To była jego zemsta za to, że ma młodszą siostrę. Wymyślane przez niego historie ożywały w wakacje, kiedy cała rodzina wyjeżdżała na Mazury do Siemian. Na dziecięcą wyobraźnię działała posiadłość położona na odludziu w ciemnym lesie i obco brzmiące nazwisko gospodarzy: Herman. - Panicznie bałam się piwnicy i drewnianych schodów - opowiada Dereszowska. - Tylko czekałam, aż spomiędzy szczebelków wysunie się nagle jakaś ręka i chwyci mnie za nogę.

Z tamtych czasów została jej awersja do thrillerów. - Wiem, że to fikcja, a jednak nie umiem zapanować nad emocjami - zdradza.

Boję się samotności

Dla niej "Dziewczynka z zapałkami" też jest horrorem. Jak zresztą większość baśni Andersena. I to właśnie ta bajka ma największy związek z jej prywatnym losem. Może dlatego, że jako dziewięciolatka straciła matkę. - Bohaterka baśni była kompletnie sama w świecie, który wydawał jej się całkowicie obcy. Ja na szczęście miałam brata, ojca, babcię, ale mimo to od tamtej pory obawiam się samotności - mówi Dereszowska. - Nie mieć do kogo się przytulić ani z kim porozmawiać... Gdyby mnie coś takiego spotkało, chyba rozpadłabym się na kawałki.

Aktorka zawsze musi mieć kogoś, z kim czuje intensywny kontakt. Potrafi dzwonić do bliskich po pięć razy dziennie, żeby upewnić się, że są. Nie chce wracać do pustego domu i nie lubi, gdy jej partner (aktor Piotr Grabowski - przyp. red.) gdzieś wyjeżdża. Nawet krótkie rozstanie budzi w niej niepokój. - Wiem, że życie ze mną nie jest łatwe - wyznaje.

Śmierć mamy zostawiła głęboki ślad na jej osobowości. Pamięta pierwsze święta bez niej i swoją ogromną tęsknotę. - Potwornie mi jej brakowało, szczególnie przy składaniu życzeń - wspomina. W okresie dojrzewania zazdrościła koleżankom, które miały oboje rodziców. Ona miała tylko ojca. Może dlatego ma w sobie silny "pierwiastek męski". - Łatwo podejmuję decyzje. W domu potrafię wszystko sama naprawić. Bardzo intensywnie pracuję i nigdy sobie nie odpuszczam.

Ojciec był dla niej zawsze najbliższą osobą, starała się nie przysparzać mu dodatkowych problemów, dobrze się uczyła, nie buntowała się. - Do czasu, gdy rozstał się z moją pierwszą "macoszką". Wtedy coś we mnie pękło, zacięłam się, miałam do niego pretensje. Przez rok nie rozmawialiśmy - wspomina.

Zapałki jak ludzie

Pokłóciła się z tatą, rozstała z narzeczonym. To zbiegło się z jej wyjazdem na studia aktorskie do Warszawy. Czuła się zagubiona i niepewna. Co wieczór płakała w poduszkę. Samotność była dla niej dotkliwie bolesna.

Po dwóch miesiącach zaczęła odnosić pierwsze sukcesy w szkole i to dodało jej otuchy. Mieszkała na stancji u aktorki Anny Ciepielewskiej. Okazało się, że obie urodziły się 7 stycznia. - Może to przypadek, w każdym razie dostałam od niej wiele matczynego ciepła i wsparcia. Zrozumiałam, że zapałkami, którymi się ogrzewam, są ludzie. To oni pozwalali mi przetrwać. Wkrótce pogodziłam się z ojcem i wszystko zaczęło się układać.

Anna Dereszowska chyba nie umiałaby opowiedzieć swojego życia tak, jak opowiada się bajkę. Chciałaby mieć wspomnienia, ale wielu rzeczy nie pamięta. To taki posttraumatyczny system obronny, na który nie ma wpływu. - Jest mi przykro, bo często nie zapamiętuję osób, książek, filmów. Przez jakiś czas próbowałam pisać dziennik, ale zabrakło mi systematyczności. Niedawno kupiłam kamerę i za jej pomocą utrwalam ważne wydarzenia. Teraz najważniejsza jest Lenka. Urodziła się dokładnie w rocznicę śmierci mojej mamy. Może to znak, że ona nad nami czuwa?

Anna Dereszowska wyrabia córce paszport. Po filmie "Lejdis" w reżyserii Tomasza Koneckiego zaprzyjaźniła się ze swoimi ekranowymi koleżankami: Edytą Olszówką (Łucją), Izabelą Kuną (Gośką) i Magdaleną Różczką (Monią). Wkrótce planują wspólny wypad za granicę, razem z dziećmi. A na wiosnę znów spotkają się przed kamerami i wystąpią w drugiej części kinowego hitu.

- Dopiero gdy zostajemy rodzicami, przypominamy sobie, jak wygląda świat z dziecięcej perspektywy - mówi Dereszowska. - Lenka jest jak aniołek. Grzeczna i uśmiechnięta. Lubię patrzeć, jak Piotr się z nią bawi, jak się przytulają. Ale kiedy to ja biorę ją na ręce, mam wrażenie, jakbym stała trochę z boku. Na słowo "mama" reaguję, jakby to nie chodziło o mnie. Wciąż się oswajam. Mam nadzieję, że na świat przyjdą kolejne dzieci. I że żadne z nich nie będzie samotne.

Pamięta, że w dzieciństwie trudno jej było pogodzić się z zakończeniem bajki. Z tym, że nikt nie pomógł dziewczynce z zapałkami. Dziś, jako osoba dorosła, reaguje na to sprzeciwem.

- Wierzę w happy endy. Uważam, że dzieci należy uczyć zaufania do ludzi. Tego, że jednak można na nich liczyć.

Opowieść wigilijna - Jurek Owsiak

- Moje życie jest bajką. Trzy czwarte z tego, co robię, powstało z marzeń - zapewnia Jurek Owsiak, fenomenalny organizator Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. - "Opowieść wigilijną" odbieram przede wszystkim jako potrzebę spojrzenia w głąb siebie. Z tym, że dla mnie odpowiednim do tego momentem nie jest Wigilia, lecz styczniowy finał Orkiestry.

Czy Jurek Owsiak przypomina Scrooge´a z "Opowieści wigilijnej" Dickensa? To się może wydać zaskakujące, ale tak. Podobnie jak bohater baśni przeżył przemianę duchową. Późno dojrzał do działalności charytatywnej, ale jak już się nią zajął, to z niebywałym rozmachem. Nie ukrywa, że lubi bajki, sam widzi siebie raczej w roli śmiałka, który wciąż puka do bram i przypomina: "Obiecałeś mi, królu, rękę swojej córki i pół królestwa". "Ciesz się, że nie ściąłem ci łba", odpowiada rozgniewany król. "Ale obiecałeś mi, Panie", nalega. "Przyjdź jutro", rzuca król. "Jutro? Dobrze. Poczekam".

Według agencji reklamowej Young & Rubicam Jurek Owsiak, perkusista, witrażysta, organizator koncertów, podróżnik, dziennikarz radiowy, twórca telewizji Owsiak TV, to najbardziej rozpoznawalny człowiek w kraju. Na świat przyszedł 55 lat temu w Gdańsku, w szpitalu przy ul. Kartuskiej. Tym samym, w którym niedawno, dwa piętra niżej, otwierał nowy oddział kardiochirurgii dziecięcej. - Czy to nie bajka? - pyta. - Facet pokazuje się w telewizji, ma wadę wymowy, mówi niegramatycznie, jakieś worki wyciąga z pieniędzmi, zaprasza na scenę muzyków. A potem nie ma szpitala, gdzie by nie było urządzeń ofiarowanych przez Orkiestrę.

Fenomen na skalę światową

Istotnie, Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy to fenomen na skalę nie tylko polską, ale też światową. W tym roku zagra po raz siedemnasty. A fundusze przez nią zebrane przeznaczone zostaną na diagnostykę i wczesne wykrywanie nowotworów u dzieci. - Nigdy nie byłem zawodowym filantropem ani doktorem Judymem - przekonuje Owsiak. - Nie traktuję siebie jak świętego, nie mam do spełnienia żadnej misji. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy jest dla mnie fantastyczną przygodą.

Podobnie jak bohater "Opowieści wigilijnej" początkowo myślał bardziej o sobie niż o innych. W szkole średniej był doskonałym organizatorem prywatek, bo to procentowało powodzeniem u dziewczyn. Jeśli wierzyć temu, co napisał w książce "Orkiestra klubu pomocnych serc", za wszystkim, co dotąd robił, za Wielką Orkiestrą, programem "Róbta, co chceta" i Przystankami Woodstock, stoi Ludowe Wojsko Polskie. To ono stworzyło fenomen Owsiaka. W wojsku był zaledwie trzy miesiące, bo symulował chorobę psychiczną. Udało się. Jednak wkrótce znowu powołano go do armii. Postanowił dalej udawać świra. Codziennie zjawiał się przed komisją w przyciasnej jesionce, przykrótkich spodniach i wielkich okularach. Jąkając się okrutnie, zapewniał, że właśnie wyszedł ze szpitala psychiatrycznego. Był przekonujący i wyrazisty. Do wojska go nie wzięli.

Cierpliwość i konsekwencja

Długo szukał miejsca w życiu, pięć razy zdawał na ASP, raz na psychologię. Nic z tego nie wychodziło. Wspomina, jak w czasach głębokiej komuny zadzwonił do niego zaprzyjaźniony bard Jan Kelus: "Stary, jest robota dla ciebie, za trzy tysiące, w pracowni artystycznych lichtarzy". Na miejscu Owsiak zobaczył, że chodzi o witraże. Co za ulga! Witraże zawsze mu się podobały ze względu na swoją bajkowość. Do pracowni trafił bez żadnych umiejętności, wszystkiego uczył się od początku. Zafascynowała go atmosfera cofniętego czasu, rozgrzane do czerwoności piece. Wciąż przechowuje swój pierwszy witraż - kopię świętego Jerzego walczącego ze smokiem.

Tak więc jak Dickensowski Scrooge przeżył wewnętrzną przemianę.

- Pracowaliśmy w kościołach. Dla mnie, wychowanego w domu ateistycznym, to było przeżycie duchowe. Po kilku latach od ślubu cywilnego zdecydowaliśmy się z żoną na ślub kościelny.

Witraże nauczyły go cierpliwości i konsekwencji. I tego, że najpierw musi być wizja, a potem z małych kawałków trzeba poskładać obraz. Wykorzystał tę wiedzę przy organizacji Wielkiej Orkiestry.

- Ale nawet w bajkach nie wszystko układa się gładko - ostrzega. - Można trafić na Babę Jagę albo smoka ziejącego ogniem. Kiedy spotykamy kogoś, kto nas nie rozumie i zwalcza, mówimy mu po prostu: "Nie przeszkadzaj!".

Fundację założył osiemnaście lat temu z żoną i kilkorgiem przyjaciół. Dziś pracują w niej także jego dwie córki. - To nie żaden nepotyzm - zapewnia. - To wspólna pasja.

Sam odnalazł ją późno, bo kiedy zajął się działalnością charytatywną, miał już trzydzieści siedem lat.

Zazwyczaj otacza go tłum ludzi. - Chyba tylko raz poczułem się sam i to było bardzo bolesne - wspomina. - Osiem lat temu na Przystanku Woodstock w Żarach zdenerwowałem się na nielegalnych handlarzy, dałem się ponieść emocjom. Doszło do szarpaniny, jakiś stojak się przewrócił, przyjechała policja. Myślałem, że to epizod, ale myliłem się. W prasie zrobiono z tego wielką aferę. Nikt z władz miejskich nie podał mi wtedy ręki, tylko sprzątaczka zapytała: "Panie Jurku, kiedy pan do nas wróci?". "Już chyba nigdy", odpowiedziałem. W następnym roku przenieśliśmy imprezę do Kostrzyna.

Jazda bez trzymanki

Na swojej bajkowej drodze Jurek Owsiak spotyka nie tylko przeszkody, ale też nieoczekiwane dary losu. Osiemnaście lat temu ówczesny szef "Dwójki" Maciej Domański zaproponował mu autorski program telewizyjny. Tak powstał pomysł na "Róbta, co chceta, czyli rockandrollową jazdę bez trzymanki". - Zrobiliśmy 128 odcinków, dostaliśmy wszystkie możliwe nagrody telewizyjne, ale największą satysfakcję poczułem, gdy udało mi się nakłonić do występu nieosiągalnego Stanisława Mikulskiego - wspomina Owsiak. - Spotkaliśmy się w Bristolu, pijemy kawę i ja mówię: "Panie Stanisławie, może by pan wystąpił?". "Ale kim pan jest?", pyta aktor. "Robię program w telewizji", odpowiadam. "No dobrze, ale co ja miałbym powiedzieć?". "A taki tekst", mówię i podsuwam mu karteczkę. "No chyba pan żartuje?", żachnął się Mikulski.

Po dwóch godzinach perswazji sytuacja uległa zmianie. "Dobrze, powiem to", zgodził się. "Jeszcze, gdyby mógł pan ubrać się w mundur", proszę. "Mowy nie ma! Nigdy w życiu!", ucina rozmowę. Puenta jest taka, że występuje w programie: uchyla drzwi, wchodzi, ma na sobie mundur Wehrmachtu i mówi: "Kapitan Kloss nie pije, nie pali i nie ma robali. Nie ze mną te numery, Owsiak!". W tym dniu wszyscy biegali po telewizyjnych korytarzach. Nie mogli uwierzyć: "Kloss w telewizji! Udało się!".

Mniejszych i większych zrządzeń losu w życiu Owsiaka było wiele. Jedno z nich to oferta stworzenia własnego kanału telewizyjnego w platformie "n", jaką otrzymał rok temu od Mariusza Waltera. - Usiadłem z żoną i mówię: "Dzidzia, dostałem taką propozycję. Robimy?". A potem ze wszystkimi w fundacji: "Słuchajcie, dostałem kanał. Będzie okazja, by mówić o naszej działalności. Spróbujemy?". Pracowaliśmy na okrągło. Były wpadki, ale zrobiliśmy już mnóstwo programów i sporo się nauczyliśmy. Teraz przygotowujemy się do wielkiego styczniowego finału. To nie tylko zbiórka pieniędzy, ale przede wszystkim szeroko zakrojona akcja edukacyjna. Chcemy ludziom uświadomić, że mają konstytucyjne prawo domagać się badań i leczenia. I to wcale nie jest bajka!

Królowa Śniegu - Paulina Młynarska

- "Królowa Śniegu" to zdecydowanie bajka mojego dzieciństwa - mówi dziennikarka telewizyjna. - Zrobiła na mnie największe wrażenie. Zadręczałam wszystkich, żeby mi ją w kółko czytali. Książka z ilustracjami Szancera miała w sobie coś magicznego.

Gdy szłam na spotkanie z Pauliną Młynarską, byłam przekonana, że będziemy rozmawiać o tytułowej postaci bajki Andersena - o Królowej Śniegu. Jednak już na wstępie Paulina zbiła mnie z tropu, mówiąc, że bardziej utożsamia się z inną bohaterką tej bajki - Małą Rozbójniczką. Zaskoczenie było tym większe, że Młynarska przez wiele osób postrzegana jest właśnie jako Królowa Śniegu: piękna, inteligentna, ale chłodna i zdystansowana, odgradzająca się od ludzi.

- Królowa Śniegu? To wielka manipulatorka, a ja nie lubię manipulowania ludźmi - mówi dziennikarka. - Ona tylko skorzystała z sytuacji, że rozbiło się diabelskie lustro i ułamki szkła utknęły w sercu Kaja. Fascynowała mnie jej władza, ale jako postać nigdy mnie nie pociągała. W dzieciństwie moją wyobraźnią całkowicie zawładnęła Mała Rozbójniczka. Była odważna, pomogła Gerdzie sprostać niebezpieczeństwom, jakie czyhały w podróży po Kaja. Jej samodzielność, zadziorność i dzikość to było to, czego pragnęłam - wspomina Młynarska. - Podobnie jak ona nosiłam przy sobie nóż, finkę. Co wieczór przed snem fantazjowałam, że mieszkam gdzieś w lesie, mam mały domek i muszę sobie radzić sama.

Paulina Młynarska nie odczytuje tej baśni jednoznacznie. - Bo kim jest rodzina rozbójników? To nie są ludzie, którzy otaczają swoje dzieci szczególną opieką. Ja też nie byłam nią otoczona - zauważa. - Moje dzieciństwo naznaczone było tęsknotą za rodzicami, których nigdy nie było. W domu zostawała z nami gosposia, która gotowała i sprzątała, więc obie z siostrą chodziłyśmy ubrane i najedzone, a jednak zostawałyśmy same ze wszystkimi naszymi lękami i problemami. Wydaje mi się, że nieustraszona i samodzielna dziewczynka z bajki pomagała mi uporać się z tymi lękami.

Dopiero wiele lat później przyszło jej do głowy, że być może Gerda i Rozbójniczka to dwie strony kobiecej natury.

Kaj nie wraca...

- Na baśniową fabułę można spojrzeć jak na symboliczne odzwierciedlenie związku z ojcem lub innymi mężczyznami - podpowiada Młynarska. - Odnaleziony wreszcie w pałacu królowej Kaj wcale nie chce wracać. Widzę w tym analogię do moich usilnych prób zwrócenia na siebie ojcowskiej uwagi, zresztą na ogół kompletnie poronionych z powodu jego choroby. On potrafi być skoncentrowany wyłącznie na swojej twórczości. Oczywiście to mnie bolało, ale przecież on tego nie chciał. Może to cena za olbrzymi talent, jakim został obdarowany? W każdej rodzinie, w której się nie układa, istnieje poczucie winy, które raz do roku rekompensowane jest górą prezentów.

- Nazywaliśmy je "culpą", od łacińskiego zwrotu "mea culpa"- tłumaczy Paulina Młynarska. - Rodzice często wyjeżdżali, koncertowali, czuli, że coś zaniedbują. Ich "culpa" sprawiała, że Wigilie u nas były bardzo udane.

Do stołu siadało zwykle około dwudziestu osób, święta miały artystyczną oprawę, przypominały wielki spektakl. W salonie stała gigantyczna choinka, którą dzień wcześniej ubierała ze starszą siostrą Agatą. Na co dzień strasznie się kłóciły, ale w święta ogłaszały rozejm. Ważnym momentem było szykowanie potraw wigilijnych.

- W kuchni rządziła gosposia Hela uważana przez wszystkich za anioła. Na chwilę można było zapomnieć, że jest kryzys i że w sklepach wszystkiego brakuje. Mama dokonywała cudów, żeby zgromadzić w zamrażarce zapasy. Ojciec jechał po chleb i to był chyba jedyny raz w roku, kiedy troszczył się o zaopatrzenie. Na stole pojawiały się kapusta z grzybami, barszcz, no i rozmaite ryby, w tym ulubiona potrawa ojca - śledź w śmietanie. Opisał ją jako danie metafizyczne w piosence "Jest jeszcze panna Hela".

Rozbójniczka w Paryżu

Jako dziecko nie znosiła klusek z makiem, podobnie jak innych wigilijnych deserów, bo odwlekały upragnioną chwilę rozpakowywania podarków. Po prezentach przychodziła pora na kolędy. Rodzina jest muzykalna. Zawsze znalazł się ktoś, kto grał na pianinie. Wszyscy znali teksty na pamięć. - Kiedy gromkim chórem wybuchaliśmy pieśnią "Bóg się rodzi", to naprawdę robiło wrażenie. Mój ojciec napisał kilka pięknych kolęd, jedna z nich śpiewana przez Skaldów okazała się superhitem: "Kolędujmy wszyscy wraz, bo już na to wielki czas" - nuci Młynarska.

Cała rodzina uwielbiała baśnie Andersena. - Trudności, jakie przeżywaliśmy, sprawiły, że cierpienia bohaterów były nam bliskie. Moja szesnastoletnia córka Alicja tego nie rozumie. Na szczęście. Kiedyś w szkole miała trudny czas, nie dogadywała się z rówieśnikami. Poradziłam jej, żeby zawsze miała przy sobie książkę, bo wtedy w każdej chwili będzie mogła uciec w inny świat. Sama tak robiłam.

"Królowa Śniegu" długo była dla Pauliny jednym z tych światów. A potem uciekła naprawdę. Mając siedemnaście lat, wyjechała do Francji. Musiała sobie tam radzić sama bez żadnej pomocy. Opiekowała się dziećmi, sprzątała, chodziła na castingi i kolejne kursy teatralne. - To była taktyka Rozbójniczki, która otwiera sobie z kopa drzwi, wszędzie wchodzi i bierze to, czego chce. Byłam zdeterminowana.

Dziś przyznaje, że ta postać trochę za bardzo się w niej rozpanoszyła. A może nawet ją zdominowała? - Najgorsze, że cały czas chcę dokonywać kolejnych rozbojów - śmieje się.

Wie, że musi się jakoś uspokoić, okiełznać, ale to nie takie proste. Parę lat temu dowiedziała się, że jej hiperaktywność to wynik ADHD. - Nagle zrozumiałam, dlaczego lubię ryzykowne sytuacje i ruchliwe miejsca. Może bohaterka "Królowej Śniegu" też miała tę przypadłość? To by nawet pasowało, bo ludzie z ADHD potrafią prędko działać i też są bardzo zaradni. Ale w moim życiu nadszedł czas, że chciałabym mieć trochę spokoju. Muszę o tym pogadać z Małą Rozbójniczką.

Magda Rozmarynowska

PANI
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas