Reklama

Kiedy jedzenie wymaga odwagi

Nie dostaniesz chleba ani ciepłych drożdżówek. Będziesz słyszała tylko ten bezwzględny, uporczywy, podstępny głos. Ten głos stał się częścią ciebie. Jest twoim przyjacielem i oprawcą. Nie potrafisz z nim walczyć - i właściwie nie chcesz. I tak nie masz na to siły. Nie możesz go słuchać i nie możesz od niego uciec. Chciałabyś umrzeć. Tak właśnie czuje się człowiek chory na anoreksję.

Harriet Brown napisała fascynujący, pełen głębokich emocji dziennik o podróży swojej rodziny przez koszmar anoreksji, o półtorarocznej walce swojej córki Kitty z chorobą i o tym, jak to doświadczenie zmieniło całe jej życie. "Kiedy jedzenia wymaga odwagi" to lektura obowiązkowa zarówno dla profesjonalistów jak i dla zwykłych rodzin, które potrzebują wsparcia i nadziei w walce z tą wyniszczającą chorobą.

Przeczytaj fragmenty książki:

Zamknij oczy. Wyobraź sobie, że jesteś w cukierni. Nie w takiej zwykłej, ale w najlepszej w całym Paryżu. Zaparowane okna, tłum ludzi przepychających się przy długiej szklanej ladzie. Wszędzie unosi się cudowny zapach, nie możesz oderwać wzroku od długich rzędów bułeczek z cynamonem, croissantów, lukrowanych ciasteczek, napoleonek i pączków. Za ladą stoją kosze ciepłych, chrupiących bagietek. Jesteś głodna. Po prostu umierasz z głodu. Głód szaleje w twojej piersi niczym tornado, wciska się w każdy zakamarek twojej istoty. Szarpie ci wnętrzności jak ostrzący pazury

Reklama

tygrys. Stoisz przed szklaną ladą, próbujesz przełknąć ślinę, ale gardło masz kompletnie suche, żołądek zaciśnięty. Tak bardzo chciałabyś polizać eklerkę, zagarnąć językiem polewę i czekoladę. Marzysz żeby odgryźć kawałek pączka, chciałabyś poczuć, jak miękkie ciasto ustępuje pod naciskiem szczęki, jak zęby ocierają się o lukier, a w ustach rozlewa się słodycz. Stojąca obok kobieta sięga do białej papierowej torebki i wyjmuje kawałek razowego chleba. Widzisz, jak z miąższu unosi się maleńki obłoczek pary, wdychasz ciepły zapach drożdży. Kobieta wkłada chleb do ust i żuje, a ty żujesz razem z nią. Niemal czujesz ten smak. Niemal.

Tak naprawdę nie czujesz żadnego smaku, bo nie jadłaś chleba od... Jak to już długo? Miesiąc? Rok? I chociaż żołądek przyrósł ci do kręgosłupa, policzki zapadły się głęboko, chociaż tygrys rozszarpuje ci brzuch, nie możesz jeść. Chcesz, powinnaś jeść, ale lęk jest silniejszy od głodu. Bo wystarczy, że przełkniesz łyżkę jogurtu, zjesz kilka okruchów precla albo winogrono, żeby w twojej głowie rozległ się głos, żeby szeptał przymilnie: Nie musisz jeść, jesteś silna, bardzo silna. Bardzo dobrze. Grzeczna dziewczynka.Wkrótce ten szept zamienia się w wypełniający cały umysł syk: Nie zasługujesz na jedzenie. Jesteś słaba. Nie jesteś nic warta. Jesteś obrzydliwa. Nie zasługujesz nawet na to, żeby żyć.

Ten głos dźwięczy niczym bęben. Albo skowyt. Jakby ktoś wbijał ci nóż w trzewia i nim obracał. Głos zna wszystkie twoje myśli i czyny. Zawsze był w tobie i na zawsze w tobie pozostanie. Im bardziej próbujesz go zagłuszyć, tym jest głośniejszy. wreszcie zamienia się we wrzask: Jesteś gruba. Gruba jak świnia. Wszyscy mają cię dość. Nikt cię nie kocha i nikt cię nie pokocha. Nie zasługujesz na miłość. Grzeszyłaś i teraz musisz ponieść karę.

Więc nie jesz, chociaż myślisz tylko o jedzeniu. Mimo że przez cały dzień, bez względu na to, co robisz - odrabiasz lekcje, rozmawiasz z koleżankami, próbujesz zasnąć - jakaś część ciebie stoi w cukierni, zahipnotyzowana przez głód i przez lęk, wsłuchana w dudniący głos. Musisz tam stać. W twoich poszarpanych na strzępy wnętrznościach jest tylko niespełnione pragnienie. Nie dostaniesz chleba ani ciepłych drożdżówek. Będziesz słyszała tylko ten bezwzględny, uporczywy, podstępny głos. Jesteś tylko ty, samotna jak nigdy. Coraz mniejsza i coraz słabsza. Nie masz dokąd uciec. Ten głos stał się częścią ciebie. Jest twoim przyjacielem i oprawcą. Nie potrafisz z nim walczyć - i właściwie nie chcesz. I tak nie masz na to siły. Nie możesz go słuchać i nie możesz od niego uciec. Nie zasługujesz, żeby żyć. Chciałabyś umrzeć.

Tak właśnie czuje się człowiek chory na anoreksję. Nigdy nie chorowałam na anoreksję, ale żyłam z nią. Widziałam ją z bliska u najstarszej córki Kitty, która zachorowała, gdy miała czternaście lat. Patrzyłam, jak radosna, czuła, zdolna do empatii dziewczynka staje się rozdrażniona i zaczyna się zachowywać nieracjonalnie, jak zamyka się w sobie, wpada w depresję, zaczyna obsesyjnie myśleć o jedzeniu, a jednocześnie przestaje jeść. Widziałam, jak drętwieje z przerażenia. Błagała mnie i swojego tatę o pomoc, a zaraz potem wrzeszczała, że chcemy ją otruć, że chcemy ją utuczyć, że chcemy ją zabić. Nie poznawałam jej twarzy ani głosu, który wydobywał się z jej ust. Kiedy ją przytulałam, czułam każde żebro, mogłam policzyć wszystkie kostki w jej łokciu, widziałam cienką jak papier skórę opinającą wystający mostek. Czułam, jak drży, i wiedziałam, że nie jestem w stanie nic zrobić, żeby ukoić jej ból. Byłam bezradna wobec tego czegoś, co odzierało jej kości z ciała i odbierało blask jej oczom. Nie miałam pojęcia, czym jest anoreksja.

(...)

Będzie tort

Ostatniego dnia lipca Emma obchodzi dziesiąte urodziny. Kitty mówi o nich od tygodnia, ale nie dlatego, że tak bardzo chciałaby je uczcić, tylko dlatego, że będzie tort. Zaczyna się z nami targować: jeśli nie będzie musiała zjeść tortu, to zje kukurydzę albo dodatkową kromkę chleba. Ale pod dudnieniem jej lęku słyszymy z Jamiem jeszcze coś: szept pragnienia, które mnie zaskakuje. I to moje zdziwienie mnie przeraża. W ciągu kilku miesięcy przywykłam do myśli, że Kitty boi się jedzenia i nienawidzi go, że nie lubi jeść. Mimowolnie zaczęłam inaczej myśleć o niej i o jedzeniu.

Jasne, że nie chce tortu. Oczywiście, że nie chce chleba z masłem ani sera do sosu, ani nic innego, co ma więcej niż pięćdziesiąt kalorii. Zaczynam uważać jej lęki za całkiem zrozumiałe chociaż nieracjonalne - tak samo jak niechęć Emmy do chili. Wynika to częściowo z chęci unikania konfliktów, ale tej strategii nie wolno mi już stosować. Konflikt stał się przymusem, czy nam się to podoba, czy nie. Ale widzę w tym również coś w rodzaju zdradliwego przystosowania. Ja też mam charakter grzecznej dziewczynki ze skłonnością do uwewnętrznienia norm i podporządkowywania się im.

Nagle dociera do mnie, że naturalna ludzka skłonność do porządkowania chaosu, do godzenia się ze zmianą, do przystosowywania się niezauważalnie utrwala zaburzenia odżywiania. Kitty choruje zaledwie od kilku miesięcy, a ja już niemal zapomniałam, jaka jest bez anoreksji. Przecież to oczywiste, że nie będzie chciała tortu.Kilka miesięcy później usłyszałam od doktora Daniela le Grange: - W anoreksji jest coś takiego, co sprawia, że rodzice, lekarze i terapeuci zaczynają myśleć inaczej niż zwykle. Nie mam pojęcia, dlaczego w końcu stwierdzamy, że to nie jest taka straszna choroba.

Być może winien jest typowy dla XXI wieku ambiwalentny stosunek do jedzenia. Wszystkie moje przyjaciółki i znajome zawsze były na diecie, wszystkie odmawiały sobie jedzenia, bo przecież są rzeczy ważniejsze niż apetyt: zdrowie, moda czy atrakcyjność seksualna. A gdzie przebiega granica między anorektycznym i nieanorektycznym ograniczaniem jedzenia? Żyjemy w kulturze, w której zjedzenie czegoś innego niż grillowany kurczak i sałata z beztłuszczowym dressingiem ma wywoływać wyrzuty sumienia. Jedna z moich przyjaciółek powiedziała mi kiedyś, że najchętniej pozbawiłaby się kubków smakowych, żeby nie musieć wybierać między przyjemnością jedzenia a szczupłą figurą. Jestem pewna, że nie tylko ona tak myśli.

Patrząc na tort czekoladowy, nie tylko czuję lęk, wstyd i głód Kitty, ale sama ich doświadczam. Kitty chciałaby zjeść tort, ale się boi. Doskonale wiem, jak to jest. Lekarze ciągle prawią kazania na temat objadania się i otyłości. W telewizji, w filmach, w kolorowych czasopismach chude kobiety prezentowane są jako atrakcyjne i z czasem zaczynamy w to wierzyć. Wzmacniamy ten przekaz w luźnych rozmowach: w sklepie spożywczym, przez telefon, w szkole dzieci, w restauracji, na spacerze ze znajomymi. W ogóle nie mam silnej woli. Zjadłam kawał ciasta. Albo: Ale jestem gruba! Albo: No nie, popatrz tylko na moje uda. To cud, że to krzesło się pode mną nie załamało.Dziwnie nas kusi, żeby podchodzić do jedzenia z lękiem i nienawiścią.

Przypomina mi się stara żydowska bajka, którą słyszałam w dzieciństwie. Pewien stary, głupi skąpiec trzymał psa, który miał pilnować jego złotych monet schowanych pod łóżkiem. Ale, jak to sknera, wszędzie szukał oszczędności. Któregoś dnia wpadł na wspaniały pomysł: będzie dawał psu coraz mniej jedzenia, aż w końcu pies się do tego przyzwyczai. Jak pomyślał, tak uczynił. Z każdym dniem pies robił się coraz słabszy i coraz bardziej głodny. W końcu skąpiec w ogóle przestał go karmić. Nic dziwnego, że pies wkrótce zdechł. Skąpiec zaczął lamentować: "Ledwo go nauczyłem żyć bez jedzenia, a on mi zdycha!".

Widzę teraz, do jakiego stopnia nasza kultura jest przesiąknięta przekonaniem, że jedzenie to potrzeba godna pożałowania. Tak jakby naszym ideałem, upragnionym Świętym Graalem, było obywanie się bez jedzenia. Jakby osiągnięcie tego celu było nie tylko konieczne, ale również możliwe - potrzeba jedynie większej determinacji i silnej woli. Jakbyśmy wszyscy tego chcieli. Więc mówię Kitty, że żadne targi nie wchodzą w grę. Musi zjeść kawałek tortu. Wszyscy musimy zjeść kawałek tortu. A mimo to jestem zaskoczona, kiedy po półgodzinie siedzenia przy stole Kitty wpycha w siebie mały plasterek czekoladowej masy. Potem wtula się we mnie i płacze.

- Mamusiu, to było straszne! - krzyczy.

Gdy miała cztery lata, wdrapała się na grzbiet wielkiego konia i jeździła na nim po ujeżdżalni. Gdy stanął dęba, utrzymała się na nim bez najmniejszych oznak paniki. Zapytałam ją później, czy się bała. - Nie bardzo - odparła. - Mogę pojechać jeszcze raz? A teraz to samo dziecko przeraża kawałek tortu czekoladowego. Wieczorem snuję się po domu, nie mogę zasnąć. Zaglądam do pokoju Kitty, pochylam się nad jej łóżkiem. Chcę zobaczyć jej spokojną twarz, wolną od tego, co ją prześladuje na jawie. Kitty odwraca się, kręci głową w tę i z powrotem i mówi wyraźnie: - Powiedz mu, żeby się wynosił.

Ma zaciśnięte powieki, usta wykrzywione w grymasie bólu. Co to za ból? Fizyczny? Emocjonalny? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie.

Powiedz, żeby się wynosił. To coś jest przy niej zawsze, nawet kiedy śpi. Następnego dnia przed pracą idę po zakupy. W ciągu ostatnich sześciu tygodni nasze życie rodzinne niemal zamarło, wychodzimy tylko do sklepu spożywczego i do lekarza. Emma potrzebuje nowych butów. Powinnam ją zaprowadzić do fryzjera, ale mówi, że dziś nie ma ochoty nigdzie ze mną iść. - Potrzebuję trochę czasu dla siebie - mówi, zdmuchując sobie z oczu grzywkę. Wiem, co to oznacza: chce pobyć w domu bez Kitty (która poszła z Jamiem do pracy), bez ciągłych kłótni o jedzenie, które ostatnio zajmują nam każdą chwilę. Całuję ją w czubek głowy i zamykam za sobą drzwi.

W bibliotece płacę karę za stos przetrzymanych książek, a potem zmuszam się, żeby zajrzeć na półki z nowościami - chociaż nie mam ani siły, ani czasu na czytanie. Ale to jest jak okruch mojego dawnego życia, bo będąc w bibliotece, zawsze przeglądałam nowe książki. Kiedy patrzę niewidzącym wzrokiem na półkę "Popularnonaukowe i literatura faktu", nagle jeden tytuł przebija się do mojej świadomości: Eating with Your Anorexic (Jak jeść z chorym na anoreksję) Laury Collins. To zupełnie coś innego niż tamte przygnębiające pamiętniki, których nie byłam w stanie czytać. Tę książkę napisała matka czternastolatki chorej na anoreksję, przerażona proponowanymi metodami leczenia. Udało jej się znaleźć inną terapię, o której wcześniej nie słyszałam. Czytam całość, od deski do deski, siedząc w bibliotece na podłodze. Kiedy odkładam książkę na półkę, po raz pierwszy widzę promyk prawdziwej nadziei.

W nocy siedzę w Internecie, wyszukując co się da na temat terapii opartej na rodzinie. FBT - albo metoda Maudsley, jak się ją często nazywa - wywodzi się z prac Salvadora Minuchina, który w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku rozwijał w Filadelfii terapię rodzin. Stosował ją także w leczeniu chorych na anoreksję nastolatków - osiemdziesiąt sześć procent z nich wróciło do zdrowia. To zaskakująco dużo, zważywszy, że skuteczność innych terapii wynosiła wówczas (nadal zresztą wynosi) od trzydziestu do czterdziestu procent. Minuchin twierdził, że przyczyną zaburzeń odżywiania jest dysfunkcyjna rodzina, dlatego skupiał się na usuwaniu problemów rodzinnych, żeby w ten sposób pomóc nastolatkom. Mniej więcej w tym samym czasie trzech terapeutów z londyńskiego szpitala Maudsley - Gerald Russel, Ivan Eisler i Christopher Dare - zauważyło, że pielęgniarkom udawało się namówić chorych na anoreksję pacjentów do jedzenia, jeśli przy nich siedziały, masowały im plecy, łagodnie z nimi rozmawiały i zachęcały - czasem całymi godzinami. - Przy takim podejściu chorzy po prostu nie mogli nie jeść - mówi Daniel le Grange, dyrektor programu badania zaburzeń odżywiania na uniwersytecie w Chicago. - Pielęgniarki były cierpliwe i konsekwentne. Zadzwoniłam do le Grange'a, natknąwszy się na informację, że uniwersytet w Chicago, trzy godziny jazdy od nas, uruchomił program badawczy poświęcony anoreksji. Osoby objęte programem nie płaciły za terapię. Postanowiłam się dowiedzieć, czy Kitty mogłaby z tego skorzystać.

W połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku le Grange uczył się u Eislera i Dare'a w Maudsley, a potem wraz z doktorem Jamesem Lockiem z Uniwersytetu Stanforda napisał podręcznik FTB. Powiedział mi, że terapeuci z Maudsley zauważyli, że hospitalizacja jest traumą zarówno dla pacjentów, jak i dla ich rodziców, i to bez względu na to, jak życzliwy jest szpitalny personel. - Zatrzymując dziecko w szpitalu, nieuchronnie dajemy rodzicom sygnał: nie udało wam się coś, z czym inni rodzice świetnie sobie radzą, nie umiecie nakarmić swojego dziecka - tłumaczy Le Grange. W szpitalu pacjenci jedli i przybierali na wadze. Ale w domu następował nawrót choroby, bowiem rodzicom mówiono, żeby nie siadali z dziećmi do stołu. Specjaliści zajmujący się zaburzeniami odżywiania zalecali często (i wielu nadal to robi) "rodzicoktomię", fizyczne i emocjonalnie odcięcie rodziców od chorujących na anoreksję dzieci. Terapeuci w rodzaju doktor V. wciąż radzą rodzicom, żeby w kwestii jedzenia nie wywierali na dziecko nacisku, żeby nie mówili o jedzeniu, nie pełnili roli jedzeniowej policji, żeby znaleźli inne tematy do rozmowy. Rodzice mają się odczepić, wycofać, dać nastolatkowi więcej przestrzeni i autonomii.

Mówiąc wprost, każe im się stać i patrzeć, jak ich dziecko głodzi się na śmierć. Rodzice często słyszą, że w anoreksji nie chodzi o jedzenie, ale o kontrolę nad spożywaniem posiłków. Dzieci muszą wiedzieć, że to one decydują o tym, czy i co jedzą, czyli najczęściej nie jedzą. Zaczną jeść, gdy przyjdzie na to czas. Zaczną jeść, gdy zostaną rozwiązane podstawowe problemy będące przyczyną anoreksji. Tylko że wiele dzieci nie dożywa tej chwili.

Fragmenty pochodzą z książki Harriet Brown "Kiedy jedzenie wymaga odwagi" wydanej przez wydawnictwo Czarna Owca.

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy