Polska apteka w czasie pandemii
- Zmieniono nam uprawnienia dotyczące recept farmaceutycznych. Ułatwiono wydawanie leków dostępnych na receptę w sytuacjach, w których dostęp do lekarza był utrudniony. Miałem bardzo dużo takich sytuacji. Przychodził stały pacjent i pokazując wyświetlacz telefonu pytał: „Panie magistrze, dzwoniłem 74 razy do przychodni. Nie dodzwoniłem się. Skończył mi się lek na nadciśnienie. Co ja mam teraz zrobić?” – mówi Marcin Piątek z Okręgowej Rady Aptekarskiej w Bydgoszczy, kierownik apteki ogólnodostępnej i Zaufany Farmaceuta Polskiego Internetu.
Ewa Koza, Interia: Co działo się w aptekach w marcu 2020 roku?
Marcin Piątek: - Pojawiło się dużo niepewności. Nie byliśmy przygotowani na to, co nadchodziło. Apteki były od lat unowocześniane, w efekcie nie mamy szyb. Przestrzenie apteczne często są tak projektowane, że jest w nich mało miejsca i szybko robi się tłoczno. Nie byliśmy przygotowani na częste dezynfekcje. Nikt przecież nie trzymał w aptece dziesięciu litrów płynu do dezynfekcji. Brakowało nam środków ochrony osobistej, nie mieliśmy maseczek i rękawiczek.
- Wśród pacjentów rozpoczęła się panika. Odwiedzali nas tłumnie, wykupując całe zapasy. Próbowaliśmy się oddzielić chałupniczymi metodami, montując tymczasowe plexi, wydzielając strefy oczekiwania - tak, żeby ludzie się nie tłoczyli. Apteka była dotąd miejscem, w którym nierzadko czekało się w długim ogonku. Musieliśmy zmienić zasady funkcjonowania. Początek był bardzo stresujący. Część farmaceutów bardzo się bała. Zdarzało się, że ktoś szedł na zwolnienie lekarskie czy opiekę na dziecko. Ci, którzy zostali na polu bitwy, starali się zrobić wszystko, żeby apteka była jak najbardziej bezpieczna - i dla nas, i dla pacjentów. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka, jaka będzie zaraźliwość tego wirusa i jakie będą konsekwencje zakażenia. Marzec 2020 mocno wrył się w moją pamięć, na szczęście później było spokojniej.
Po co pacjenci przychodzili najczęściej w pierwszych dniach pandemii?
- To było szaleństwo. Ludzie kupowali wszystko, robili zapasy leków przeciwbólowych, przeciwprzeziębieniowych, witaminy C, leków stosowanych przewlekle. Realizowali e-recepty na pół roku, żeby się zabezpieczyć. Pojawiały się informacje, że skoro wirus przyszedł z Chin, to nie będzie leków, bo zabraknie substancji, które są niezbędne do ich produkcji. Sztucznie wygenerowane zainteresowanie lekami spowodowało, że na bardzo krótki czas ich zabrakło. Hurtownie nie nadążały dowozić towaru, a apteki zamawiać. To, z odbicia, generowało nową panikę. W marcu pacjenci kupowali dosłownie wszystko, mam przed oczami obraz wielu osób, które wychodziły z apteki z wielkimi siatkami leków i kosmetyków.
- Maseczki i rękawiczki zaczęły drastycznie drożeć. Pamiętam cenę certyfikowanej maseczki chirurgicznej sprzed pandemii - to było pięćdziesiąt groszy. W pewnym momencie zamawialiśmy takie maseczki w cenie ośmiu złotych. Najzwyklejsze rękawiczki jednorazowe - lateksowe lub nitrylowe, doszły do złotówki za sztukę. Pacjenci ich potrzebowali, ceny rosły. Dostępność w hurtowniach i u producentów była żadna. Ludzie szukali też środków na bazie alkoholu. Ceny każdego składnika, który mógł potencjalnie dezynfekować, rosły, bo podnosili je dystrybutorzy. Dostępność też była ograniczona, bo nikt nie był przygotowany na tak ogromne zainteresowanie. W drugiej fali, jesiennej, zainteresowanie pacjentów i ich ukierunkowanie trochę się zmieniło.
Uspokoiliśmy emocje i robiliśmy przemyślane zakupy?
- Bardziej logiczne. Pacjenci zabezpieczali leki na choroby przewlekłe. Szczególnie seniorzy starali się zrealizować recepty na najbliższe 2-3 miesiące, żeby zapobiec niepotrzebnym wyjściom do lekarza, pod przychodnię czy do apteki. Już nie było kupowania wszystkiego, co dostępne. Oprócz leków na choroby przewlekłe, pacjenci kupowali też najpopularniejsze suplementy, które były w tym czasie na topie, czyli witaminę D, witaminę C i cynk. Te zakupy były zauważalnie większe, ale już zdecydowanie bardziej rozważne.
- Wiedząc, co nas czeka, troszkę lepiej przygotowaliśmy się pod względem magazynowym. Mogliśmy uspokajać pacjentów, że leków w najbliższych miesiącach nie zabraknie, a w marcu 2020 sami nie wiedzieliśmy, jak to będzie wyglądało. Nikt nas nie ostrzegał. Hurtownie nie informowały o dostępności produktów. Czasem było nerwowo.
- Trzecia fala, w którą właśnie wchodzimy, zastała nas przygotowanych na zapotrzebowanie na maski, środki do dezynfekcji i potrzebne leki. Pacjenci, widząc, że apteki są gotowe do pracy, też spokojniej podchodzą do zakupów.
Czy pacjenci nie przesadzają z suplementacją?
- Z każdą substancją, która wyłoni się w przestrzeni okołopandemicznej, mamy ogromne problemy merytoryczne. Pojawiają się badania sugerujące właściwości łagodzenia objawów infekcji koronawirusa, wspomagające jej leczenie i ułatwiające rekonwalescencję. Najczęściej mamy pierwszą jaskółkę mówiącą o właściwościach danego leku, która po kilku miesiącach jest weryfikowana na większej grupie pacjentów i okazuje się, że nie zawsze te właściwości, które jej przypisywano, pokrywają się z faktami. Tak było z cynkiem i trochę też z witaminą D. Ona ma znamienny wpływ na ludzki organizm. Cieszy mnie, jako farmaceutę, że zaczęliśmy ją suplementować. Jeśli jednak mowa o infekcji okołokoronawirusowej, badania z ostatniego miesiąca stawiają mały znak zapytania przy skuteczności witaminy D.
Znam osoby, które od wielu miesięcy zażywają duże dawki witaminy C. To nie pozostaje bez negatywnych konsekwencji dla organizmu.
- Przyjmowanie dużych dawek witaminy C, a rzeczywiście pacjenci nie bawią się w półśrodki, jest obciążające. Są tacy, którzy od marca 2020 zażywają dawki kilkukrotnie przewyższające dzienne zapotrzebowanie. To niebezpieczne z kilku powodów. Przede wszystkim obciąża nerki. Mamy przykłady jeszcze sprzed pandemii, kiedy była bardzo popularna w środowiskach medycyny alternatywnej - zalecano jej zażywanie w porcjach kilkugramowych. Są opisane przypadki uszkodzeń nerek, nawet u dzieci, które były faszerowane wysokimi dawkami.
- Co ważne, nie udowodniono jej żadnych wyjątkowych właściwości przeciwkoronawirusowych. Jest po prostu bardzo popularna. Nie kumuluje się w organizmie, przetwarza on tyle, ile jest w stanie, resztę usuwa przez nerki. Witamina C jest nie tylko obciążeniem dla nerek, ona wchodzi w interakcje z lekami. Jakiś czas temu była moda na stosowanie jej ogromnych dawek w onkologii. Okazało się, że może to skrócić czas działania morfiny. Potrzeba rozwagi w zażywaniu suplementów. Z uwagi na powszechną dostępność produktów witaminowych, wielu osobom trudno przemówić do rozsądku. Nie kupią u mnie, kupią w sklepie. Przyjmowanie jednego grama witaminy C dziennie przez długie miesiące nie jest obojętne dla zdrowia, a ogromnych korzyści nie przyniesie.
Często w rozmowie na temat witaminy C słyszę argument: "Przecież nadmiar wysikam, nic mi nie będzie."
- Tak, ale najpierw konieczne jest jej przetworzenie. Organizm musi każdą przyjmowaną substancję w jakiś sposób zmetabolizować lub przygotować do usunięcia. Mamy specjalnie projektowane syntetyczne leki, które wychodzą przez nerki w sposób niezmieniony, ale zostały one tak celowo przygotowane. Duża część substancji odżywczych wchodzi w przeróżne interakcje z pożywieniem i metabolitami. Nie chciałbym, żeby kiedyś doszło do wysypu problemów chociażby z kamicami. Najbardziej poruszyło mnie, gdy przeczytałem o ciężkim uszkodzeniu obu nerek u małego dziecka, któremu rodzice podawali, w sposób przewlekły, duże dawki witaminy C.
To prawda, że na półkach zalegają teraz zapasy antybiotyków i leków przeciwprzeziębieniowych?
- W pewnym momencie weszliśmy w azjatycki wariant dbania o siebie. Chore dzieci, z maskowanymi objawami przeziębień, przestały trafiać do przedszkoli. Nosimy maseczki, trzymamy dystans i dezynfekujemy wszystko, co można. Był taki moment, w którym klasyczne infekcje sezonowe przestały się pojawiać. W wakacje mięliśmy dużo mniej biegunek pokarmowych. Staranniej wszystko myjemy i bardziej dbamy o higienę. Sprzedawaliśmy dużo mniej środków przeciwbiegunkowych. Sprzedaż antybiotyków w zawiesinach dla dzieci została zredukowana o około 75 proc. Część się przeterminowała. Nie trzymamy ogromnych stanów na półkach, bo leki z tej grupy schodzą teraz niezwykle rzadko. Wynika to tylko z zachowania daleko posuniętej higieny życia, czyli czegoś, co powinniśmy robić zawsze.
- Pandemia nauczyła nas fajnych zasad higieny życia społecznego. Obawiam się tylko, że wraz z jej odejściem, zapomnimy o tym. W całej pandemii najbardziej brakowało mi szeroko zakrojonej akcji edukacyjnej dla obywateli. Ważne, żebyśmy wszyscy rozumieli, dlaczego nosimy maski i rękawiczki. Czasem widzę, że pacjent wchodząc do apteki dezynfekuje ręce, ale później, wyciągając brudne pieniądze, liże palec przy ich odliczaniu. Ludzie powinni rozumieć, po co te wszystkie obostrzenia i zasady.
Wiele osób wciąż lekceważy sprawę.
- Rok obostrzeń nie nauczył części społeczeństwa tego, z czym mamy do czynienia. Pomimo bardzo łatwego dostępu do informacji, część ludzi w sposób świadomy, ale też nieracjonalny, neguje obecność wirusa i jego wpływ na organizm. Do dziś spotykam się z przeróżnymi postawami, często otwarcie negującymi istnienie pandemii.
- Znam pacjentów, którzy negowali, zachorowali i dopiero wtedy zmienili zachowanie. Czasem słyszę: "Rzeczywiście, nie życzę nikomu, to nie jest zwykłe przeziębienie". Być może zbyt dużo osób, na szczęście lub nieszczęście społeczne, przeszło koronawirusa w sposób bezobjawowy. To częsty argument: "Skoro mam przejść bezobjawowo, to może już przeszedłem, może to nie jest dla mnie groźne?" Ludzie nie myślą o słabszej części społeczeństwa.
Zawiesiłam kontakt ze znajomymi, którzy zupełnie ignorują obostrzenia. Trochę z nimi negocjowałam. Padały argumenty, że chodzi nie tylko o nich, ale o mnie, moją rodzinę i wszystkich, których codziennie spotykają. W odpowiedzi było wzruszenie ramionami.
- W aptece też zdarzały się trudne sytuacje, kiedy prosiliśmy o założenie maseczki, albo wyjście z apteki osoby, która jej nie miała. W odpowiedzi padało zawsze, ale przecież ja jestem zdrowy. Tyle, że ja nie dbam wyłącznie o pana zdrowie. Dbam o swoje, bo takich osób jak pan obsługują dziennie dwieście. Wszystkie przychodzą i mówią, że są zdrowe. Być może czują się w tym momencie zdrowe, ale mogą już zarażać.
- My przeszliśmy w aptece infekcję koronawirusa. Ponad połowa załogi miała potwierdzone zakażenie. Te osoby jeszcze bardziej wyczuliły się na kwestie higieny społecznej, właśnie dlatego, że wiedziały, co ta infekcja oznacza i jednocześnie nie wiedziały, gdzie złapały wirusa. Mamy osobiste doświadczenia, ta infekcja może dokuczyć również osobom młodym.
- W trzeciej fali wzrasta odsetek młodych osób, które łapią infekcję i bardzo ciężko to przechodzą. Mutacja brytyjska pokazała, że zakażenia wirusem SARS-COV-2 przestają być wyłącznie problemem seniorów, a dotykają tych, którzy pozwalali sobie na mniejszą ostrożność sanitarną.
Jeszcze w połowie lutego był obserwowany spadek infekcji grypowych, aż o ¾ w relacji do danych sprzed roku. Jak jest teraz?
- Trzymamy dystans, nosimy maseczki i dezynfekujemy wszystko, więc zachorowań jest mniej. Nie mamy tak dynamicznego wzrostu infekcji grypowych, jak w ostatnich latach. W drugiej połowie lutego był już zauważalny wzrost infekcji grypowych, choć rzeczywiście nieporównywalnie mniejszy niż w latach poprzednich. To logiczne, że pilnując pandemicznych obostrzeń, redukujemy ilość zachorowań na mniej zaraźliwe infekcje przenoszone drogą kropelkową. Zaostrzony reżim sanitarny przynosi efekty.
Czy pacjenci chętnie kupowali maski chirurgiczne?
- Kiedy wyparowały nam zapasy maseczek z czasów przedpandemicznych, pojawiał się duży problem. Wtedy też zaczął się boom na szycie masek materiałowych. Powstawały z przeróżnych materiałów. Jakie one miały właściwości, poza hamowaniem większych agregatów kropelkowych, trudno ocenić. Ludzie ratowali się, jak mogli. Było przecież zalecenie, by nosić maski, a te były niedostępne. Maska chirurgiczna, która powinna być założona na maksymalnie na trzy-cztery godziny, kosztowała osiem złotych. Kto mógłby pozwolić sobie na zakup stu takich masek i używanie ich z odpowiednim rygorem?
- Z czasem profesjonalnie wytwarzane maski zaczęły wracać i teraz nie ma większego kłopotu z dostępnością. Warto cofnąć się do informacji o produkcji zgodnej z polskimi i europejskimi normami. Opis na maseczce czy na opakowaniu będzie sugerował, jakie właściwości ochronne ma dana maska.
Jaka jest skuteczność masek sprzedawanych w hipermarketach w odniesieniu do certyfikowanych chirurgicznych?
- Maski można podzielić na ochronne i medyczne. Te drugie są tworzone z odpowiednim rygorem, ze ściśle certyfikowanych materiałów i mają zapewnić hamowanie drobnoustrojów i aerozoli, które wydostają się z naszych ust. Mamy też maski ochronne, które bardzo często nie spełniają żadnych norm, poza tym, że zasłaniają twarz. Coraz głośniej mówimy o maskach FFP2, które zapewniają lepszą ochronę i mogą być noszone dłużej. Mamy normę FFP2 i N95 - te maski spełniają normy europejskie, możemy je znaleźć w marketach, sklepach medycznych i aptekach.
- W sprzedaży dostępne są maski materiałowe, w żaden sposób niecertyfikowane. One nie spełniają żadnego kryterium, poza obowiązkiem zasłonięcia nosa i ust. Pacjenci chętnie noszą oszukane maski. Z daleka wydaje się, że twarz jest zasłonięta, z bliska widać, że to siatka. Kiedy kilka miesięcy temu w internecie pojawiła się informacja o kobiecie, która miała problemy z oddychaniem z powodu maski i wycięła w niej dziurę - wydawało się to nawet trochę zabawne. Kiedy jednak obserwuję, w jakich maskach ludzie przychodzą do apteki, przestaję się śmiać.
Widziałam niedawno mężczyznę, który miał na twarzy kawałek firanki z ozdobnym haftem i dużymi dziurami, chyba celowo ułożonymi tak, że cały nos i usta były odkryte.
- Objaw daleko posuniętej nieroztropności.
Jak minione 12 miesięcy zmieniły polską aptekę?
- Zmiany, które teraz widzimy, bez pandemii rozwijałyby się latami, a wiele spraw udało się zrealizować w kilka miesięcy. Polska apteka była w czasie pandemii jedynym otwartym miejscem z jakimkolwiek pracownikiem medycznym, z którym można było porozmawiać twarzą w twarz. Część lekarzy i przychodni działała normalnie, ale cała masa pozostawała przez długie miesiące zamknięta. Nie były dostosowane do przyjmowania pacjentów ani natłoku telefonów. Apteki stały się najbardziej dostępnym miejscem dla pacjentów. Mogli do nas przyjść, pokazać wysypkę, zapytać o to, co ich dręczyło. Przychodzili również pacjenci z objawami przeziębieniowymi i grypowymi. W rozmowie z nimi trzeba było na pierwszym miejscu stawiać tezę, że to może być koronawirus.
- Ludzie zaczęli trochę inaczej postrzegać aptekę. Przychodzili po porady i widzieli, że możemy ich udzielać na bardzo dobrym poziomie, a nie tylko sprzedawać leki, bo taka funkcja apteki została wykreowana w naszym kraju. Kiedy cały świat szedł do przodu, polska apteka, ze względów prawnych, stała w miejscu.
Pacjenci częściej przychodzą po recepty farmaceutyczne?
- Tak. Na szczęście zmieniono nam uprawnienia dotyczące recept farmaceutycznych. Ułatwiono wydawanie leków dostępnych na receptę w sytuacjach, w których dostęp do lekarza był utrudniony. Miałem bardzo dużo takich sytuacji. Przychodził stały pacjent i pokazując wyświetlacz telefonu pytał: "Panie magistrze, dzwoniłem 74 razy do przychodni. Nie dodzwoniłem się. Skończył mi się lek na nadciśnienie. Co ja mam teraz zrobić?"
- Udało się wypracować z Ministerstwem Zdrowia zmiany w przepisach, które pozwoliły łatwiej wystawiać recepty farmaceutyczne najbardziej potrzebującym pacjentom. Recepta farmaceutyczna jest dokumentem uprawniającym do wydania leku na receptę w sytuacji zagrożenia zdrowia, a jest nim na przykład odstawienie leków na nadciśnienie czy zaburzenie rytmu serca. Liczba recept farmaceutycznych wystawionych w czasie pandemii szacowana jest na ponad pięćset tysięcy. To jest ponad pięćset tysięcy wizyt lekarskich, które się nie odbyły. Farmaceuci dostali uprawnienia do wypisywania recept dla siebie i swojej rodziny, w tym również recept refundowanych. To pokazuje, że Ministerstwo Zdrowia zaczęło inaczej na nas patrzeć.
Farmaceuci dostali też uprawnienia do wykonywania szczepień przeciw koronawirusowi.
- To najnowsza sprawa. Niedawno zostało ogłoszone rozporządzenie określające dokładnie kompetencje osób, które będą mogły szczepić. Farmaceuci uzyskali uprawnienia i będą mogli włączyć się w zwiększanie bezpieczeństwa społeczeństwa. W połowie marca rozpoczynamy kursy. Na horyzoncie widzimy kolejną szansę, ustawodawca chce nadać farmaceutom uprawnienia do kwalifikowania do szczepień. Dzięki temu apteki, jako najlepiej dostępne placówki ochrony zdrowia, mogłyby przyjmować i szczepić pacjentów na miejscu. Cała załoga apteki, w której pracuję, jest zaszczepiona przeciw COVID-19. Nie mieliśmy żadnych wątpliwości co do konieczności poddania się szczepieniu.
- Na przestrzeni roku apteka bardzo się zmieniła. W rozmowach z kolegami widzę, że część z nas poczuła się w ostatnich miesiącach bardziej potrzebna. Od lat żyliśmy w stagnacji, również merytorycznej. Nikt nie oczekiwał od nas wykazywania się wiedzą. Teraz mogliśmy pokazać, co potrafimy i ludzie inaczej na nas patrzą. Szczególnie seniorzy. Przecież apteka nie pobiera żadnej opłaty za wystawienie recepty farmaceutycznej. Mogliśmy pomóc w wielu trudnych sytuacjach.
Marcin Piątek - farmaceuta praktyk z wieloletnim doświadczeniem, kierownik apteki ogólnodostępnej, członek Okręgowej Rady Aptekarskiej w Bydgoszczy. Od lat oddający się nie tylko bezpośredniej pracy z pacjentem, ale także edukacji pacjentów w internecie - jako Zaufany Farmaceuta Polskiego Internetu https://www.instagram.com/zaufanyfarmaceuta/. Poświęca się w zagadnieniom prawidłowej farmakoterapii i suplementacji oraz promocji zawodu aptekarza wśród pacjentów.
Nie czekaj do ostatniej chwili, pobierz za darmo program PIT 2020 lub rozlicz się online już teraz!
***
Zobacz więcej: