Życie i śmierć Davida Vettera
Gdyby David Vetter urodził się w dzisiejszych czasach, prawdopodobnie wiódłby normalne życie. Niestety, na początku lat 70. schorzenie, z którym przyszedł na świat było jednoznaczne z wyrokiem śmierci. Wobec takiej perspektywy, rodzice chłopca w porozumieniu z lekarzami zdecydowali się na kontrowersyjny krok, określany później przez media mianem „makabrycznego eksperymentu medycznego”.
David spędził niezliczoną ilość godzin w towarzystwie Mary Murphy, psychologa dziecięcego, która z czasem stała się jego przyjaciółką i powiernicą.
- Dlaczego przez cały czas jestem zły? - zapytał pewnego razu.
- Na twoim miejscu każdy by był - odparła Mary.
Radość Carol Ann i Davida Josepha Vetterów po narodzinach pierwszego syna nie trwała długo. Małżonkowie dowiedzieli się, że malec dotknięty jest zespołem SCID (ang. severe combined immunodeficiency; ciężkimi złożonymi niedoborami odporności), rzadką wadą genetyczną upośledzającą funkcjonowanie układu immunologicznego, występującą głównie u chłopców. SCID sprawia, że nawet najbardziej błaha infekcja może być zabójcza dla organizmu pozbawionego naturalnej ochrony. Obecnie zespół ten leczy się skutecznie przy pomocy terapii genowej lub, częściej, wykonując przeszczep szpiku kostnego, ale jeszcze pół wieku temu rokowania małych pacjentów były fatalne. Większość z nich, nie doczekawszy się odpowiedniej terapii, umierała przed drugimi urodzinami.
Ów starszy syn Vetterów, którego imię również brzmiało David, przeżył zaledwie siedem miesięcy. Co gorsza, eksperci oszacowali ryzyko powtórzenia się nieuleczalnego zespołu chorobowego u kolejnego potomka płci męskiej na 50 proc. Para wcześniej doczekała się też zdrowej córki, Katherine. Gdy Carol Ann odkryła, że spodziewa się kolejnego dziecka razem z mężem stanęli przed trudnym wyborem, ale z powodów światopoglądowych nie zdecydowali się na przerwanie ciąży.
Po serii badań wykonanych po narodzinach chłopca wiadomo było, że sprawdził się najgorszy scenariusz. David Phillip Vetter, urodzony drogą cesarskiego cięcia 21 września 1971 w roku w St. Luke's Episcopal Hospital w Houston, zamiast w matczyne objęcia trafił prosto do specjalnie przygotowanej, sterylnej komory zbudowanej z polichlorku winylu, izolującej go od świata zewnętrznego. Miało to być rozwiązanie tymczasowe, lecz, jak się okazało, urządzenie tego typu już na zawsze zostało jego domem i więzieniem.
Lekarze nie mieli wątpliwości, że przebywanie poza specjalnie zaaranżowanym, aseptycznym otoczeniem będzie zabójcze dla nowo narodzonego dziecka. Szansą dla chłopca miał być przeszczep szpiku kostnego od starszej siostry, ale badania wykluczyły ją jako potencjalnego dawcę. Rodzice malucha usłyszeli, że wobec tego są tylko dwie możliwości: albo wydostanie chłopca z komory, co będzie oznaczało pewną śmierć, albo pozostawienie go tam do czasu znalezienia bardziej odpowiedniego dawcy lub alternatywnej metody leczenia. Postanowili więc czekać.
Członkowie personelu teksańskiego szpitala dziecięcego, z doktorem Raphaelem Wilsonem na czele, byli postawieni wobec prawdziwego dylematu moralnego; bo czy utrzymywane dziecka przy życiu w klaustrofobicznej kapsule było etyczne i nie nosiło znamion uporczywej terapii? Za budujący przykład posłużyła zakończona sukcesem terapia pary bliźniąt z Europy, która żyła w podobnych warunkach i dzięki postępom w leczeniu mogła opuścić komorę jeszcze przed trzecim rokiem życia.
Niektórzy komentatorzy podkreślają, że medycy niejako przy okazji korzystali z jedynej w swoim rodzaju możliwości "eksperymentowania na żywym organizmie" rozwijającym się w sztucznym, sterylnym środowisku. Podobno jednak rzeczywiście wierzyli, że stan Davida polepszy się z czasem, jego organizm nauczy się zwalczać bakterie i wirusy, a zatem przebywanie w plastikowej "bańce" nie będzie już koniecznością. Nic jednak nie szło po ich myśli. Gdy pacjent ukończył drugi, potencjalnie przełomowy rok życia, zrozumieli, że nic się nie poprawia.
Czas płynął, a chłopczyk żył w niewielkiej, ograniczonej przestrzeni, właściwie nie znając dotyku drugiego człowieka - jedyny kontakt fizyczny z nim możliwy był przy pomocy specjalnych rękawic wbudowanych w ściany komory. Każdy przedmiot czy produkt spożywczy zanim trafił do jego rąk musiał przechodzić długotrwały, skomplikowany proces odkażania. Sterylizowana była nawet woda święcona wykorzystana przy chrzcie Davida. Każda, pozornie zwyczajna czynność związana z codzienną pielęgnacją była wyzwaniem. Dodatkowym utrudnieniem wpływającym ujemnie na jakość życia malca był nieustający hałas emitowany przez pracujące całą dobę urządzenia - kompresory oraz filtry oczyszczające powietrze wewnątrz komory.
Jak podaje serwis Houstonpress.com, chłopiec stał się "atrakcją" dla VIP-ów, w tym też koronowanych głów, przybywających do Texas Children's Hospital tylko po to, by go obejrzeć. Poczynania te ze zgrozą obserwowała zatrudniona w placówce psycholog, Mary Murphy, która nie chciała mieć nic wspólnego z eksperymentem budzącym jej sprzeciw. Losy terapeutki i pacjenta miały się spleść dopiero później, po jego powrocie do rodzinnego Conroe.
Mały David, co zrozumiałe, początkowo nie był świadom niezwykłości swojej sytuacji - wtedy jeszcze nie znał innego życia. Wszystko zaczęło się zmieniać w okolicach jego czwartych urodzin, kiedy to lekkomyślnie pozostawiona wewnątrz komory strzykawka była dlań impulsem do nowej zabawy polegającej na dziurawieniu otaczających go przezroczystych ścian. Wtedy po raz pierwszy dorośli wytłumaczyli mu, gdzie i dlaczego się znajduje.
Mniej więcej w tym czasie zdecydowano o przenosinach chłopca do rodzinnego domu. O tym, jak bardzo skomplikowane było to przedsięwzięcie świadczy fakt, że zaangażowana w nie była agencja kosmiczna NASA. David, przebywając w komorze przetransportowanej do domu, w miarę możliwości uczestniczył w życiu rodziny. Bardzo pomagała w tym obecność siostry - oboje zachowywali się jak na rodzeństwo przystało: bawili się, kłócili, a nawet... bili.
Media portretowały Davida jako radosne, szczęśliwe dziecko, z uśmiechem przyjmujące to, co zgotował mu los. Po latach Mary Murphy wyznała, że dorastający David poprosił ją o sprostowanie wszystkich hurraoptymistycznych medialnych doniesień w realistycznej książce. Pomimo to, pozycja pt. "Czy było warto? Prawdziwa Historia Davida Vettera" nigdy się nie ukazała. Jej publikację zablokowano - zbyt wielu osobom, zarówno ze środowiska medycznego, jak i z otoczenia Davida zależało na tym, by informacje zawarte w biografii nie ujrzały światła dziennego. Próbowano też ośmieszyć autorkę i podważyć jej wiarygodność. Oryginalne źródła cytują pragnącą zachować anonimowość osobę z kręgu znajomych Mary, wskazującą na potężne i mocno zhierarchizowane środowisko medyczne skupione w owym czasie wokół Texas Children's Hospital - placówce, w której przez pierwsze lata życia przebywał David - tym ludziom było bardzo nie na rękę, by ktokolwiek udowodnił, że postąpili źle.
W 1975 roku doktor Barry Molish zaproponował Mary, by udała się z nim do Conroe, celem przeprowadzenia kilku testów z udziałem Davida. Pełna rezerwy kobieta zgodziła się niechętnie, ale na miejscu ciemnooki, śniady chłopczyk zupełnie ją oczarował. Początkowo trudno było jej zrozumieć, co malec mówi - jego słowa ginęły w ryku pracujących urządzeń. Mimo tych trudności rozpoczęto badanie. Mary zapytała chłopca, czym jest drzewo. "Prostokątem zakończonym zielonym owalem" - padła odpowiedź. Pani psycholog była zaskoczona, że dziecko, które nie ukończyło jeszcze czterech lat tak dużo wie o geometrii, a zarazem tak niewiele o otaczającym świecie. Tknięta nagłym impulsem wyszła na ulicę, zerwała z drzewa gałązkę i pokazała ją chłopcu, mówiąc, że "zielony owal" w rzeczywistości złożony jest z liści. Mówiła później, że nigdy jeszcze nie widziała na niczyjej twarzy takiego bezgranicznego zdumienia.