25 lat po tragedii
Byli tacy, którzy sądzili, że wojna się zaczęła. Wyrwani ze snu od razu pomyśleli o najgorszym. Niektórzy zauważyli, jak zmienił się widok za oknami. Nic dziwnego, skoro trzecie piętro nagle stało się parterem. Wszyscy wiedzieli, że wydarzyło się coś bardzo złego.
Gdańszczanie, wypytywani o zdarzenia sprzed ćwierćwiecza, opowiadają o swoistej czarnej serii i nie ma w tym cienia przesady. Najpierw była przecież katastrofa w Gdańsku Kokoszkach, kiedy to 2 maja 1994 roku autobus międzymiastowy uderzył w drzewo. Kilka miesięcy później, 25 listopada kolejne ludzkie istnienia pochłonął pożar podczas imprezy muzycznej w Hali Stoczni Gdańskiej. Wreszcie, nad ranem 17 kwietnia 1995 roku, w drugi dzień świąt wielkanocnych, dzielnicą Gdańsk Wrzeszcz wstrząsnęła potężna eksplozja. Nazajutrz nastąpiła jeszcze jedna. Tym razem kontrolowana.
To się dzieje naprawdę
Wieżowiec, jakich wiele. "Późny Gomułka". W samym tylko regionie na początku lat 70. powstało około dwustu takich konstrukcji. Byli lokatorzy mówią, że dobrze się tam mieszkało, to miejsce, ich zdaniem, miało jakąś swoją atmosferę. Nie do podrobienia.
Lany poniedziałek, poranek. W wielu mieszkaniach stoły były nakryte jeszcze po świątecznych posiłkach z dnia poprzedniego. Kilkoro sąsiadów wybierało się na poranną mszę. Na klatce schodowej poczuli zapach gazu i zaczęli otwierać okna.
Jednostka Ratowniczo-Gaśnicza w Gdańsku Wrzeszczu. I ten sam lany poniedziałek. O świcie rozległ się dzwonek wzywający strażaków na akcję. Pożarnicy poderwali się z miejsc, choć podejrzewali, że koledzy z porannej zmiany stroją sobie żarty. Nic podobnego. W bloku przy al. Wojska Polskiego 39 wybuchł gaz.
Był też widok, którego zapomnieć nie sposób. Z rodzaju tych, które na długo zostają pod powiekami, by potem jeszcze powracać w snach. Blok stał, lekko przechylony. Wydawało się, że otacza go delikatna mgła, choć dzień był rześki, przejrzysty. I ta cisza. Ogłuszająca. Ratownicy przybyli na akcję potrzebowali paru sekund, by uświadomić sobie, co właściwie zobaczyli. W budynku brakowało dolnych pięter.
Blok nie runął
Co tam się wydarzyło? Okazało się, że kilkanaście minut wcześniej ten ważący 11 tysięcy ton betonowy wieżowiec w wyniku eksplozji oderwał się od ziemi, by opadając zmiażdżyć trzy dolne kondygnacje. Te zostały wbite w ziemię, zapadły się, przestały istnieć.
Jak to możliwe, że wieżowiec się nie zawalił? Ochroniło go specjalne konstrukcyjne rozwiązanie o nazwie MBY 110Z, zaprojektowane przez Jerzego Duszotę i Janusza Kowalskiego. Płyty ścienne były zbrojone, zawierały klamry wzmacniające, niczym obręcze beczki. Autorom systemu zależało na zapewnieniu punktowcom sztywności przestrzennej. Warto było. Nie tylko dlatego, że te wysiłki zostały dostrzeżone i nagrodzone przez ministerstwo budownictwa jeszcze w latach 60. (bloki według ich projektu stoją po dziś dzień m.in. w Elblągu, Trójmieście, Tczewie i Malborku). Po wybuchu nie było wątpliwości, że przezorność projektantów feralnego dnia uratowała dziesiątki istnień.
Strażacy, gazownicy, policjanci podchodząc bliżej widzieli popękane ściany, powiewające firanki, wypaczone okna i drzwi balkonowe. Widzieli, że blok się chwieje. Ale widzieli też ludzi czekających na ratunek. Nie zwlekali, ruszyli z pomocą. Z uwagi na powagę sytuacji na miejsce przybywały kolejne jednostki ratunkowe. Lokatorzy, którzy byli w stanie, opuszczali mieszkania o własnych siłach. Wychodzili przez balkony i opuszczali się po rumowisku. Szli gęsiego, jedno za drugim. Ostrożnie, powoli. Niektórzy spośród mieszkańców trzeciego i czwartego piętra mimo zachęt ratowników nie mogli uwierzyć, że mają tak po prostu zejść na dół przez balkon. No bo jak? Trudno było przyjąć, że ten blok z jedenastoma kondygnacjami liczył ich wówczas już tylko osiem i trzecie piętro nagle stało się parterem.
"Coś się stało przy al. Wojska Polskiego!"
Nad ranem, w poniedziałek wielkanocny, jeden z mieszkańców wyższych pięter zaalarmowany przez żonę dwukrotnie telefonował pod numer pogotowia gazowego. Pierwsze zgłoszenie mężczyzny nie zostało przyjęte, ale drugie na szczęście już tak. W tym czasie jego małżonka otwierała okna w mieszkaniu i na klatce schodowej. Jak po latach opowie twórcom dokumentu "Czarny serial", uderzył ją fakt, że zapach gazu na zewnątrz był wyraźniejszy niż w środku.
Kilka minut później nastąpiła eksplozja, która wstrząsnęła nie tylko wieżowcem, ale i całą okolicą. "Wyrzuciło nas z łóżek" - mówią mieszkańcy pobliskich bloków. Wielu straciło tego ranka szyby w oknach. Gdy przez nie wyglądali, nie wierzyli własnym oczom.
Relacje ocalałych mieszkańców numeru 39 chwytają za gardło. Najpierw rozległ się huk. Potężny. Poczuli, że unoszą się w górę wraz z mieszkaniami, a potem, zjeżdżają, ba, lecą w dół ze straszną siłą. Rury wybijały w ścianach dziury, gruz osypywał się ze ścian, potłuczone szyby wpadały, zupełnie nietypowo, do mieszkań. Niektóre zdeformowane drzwi wejściowe nie dawały się otworzyć, co uwięziło lokatorów w ich mieszkaniach.
Służby były na miejscu po kilkunastu minutach. Poszkodowanym udzielano pierwszej pomocy, ciężej rannych karetki pogotowia odwoziły do szpitala, a lokatorów wyższych pięter ewakuowano przy pomocy drabin i wysięgników, później dojechały jeszcze dźwigi oraz wozy przystosowane do pracy przy żelbetowych konstrukcjach.
Jak czytamy w Gazecie Wyborczej, po kilku godzinach akcję ratunkową przerwano, gdy wieżowiec mocno się zatrząsł:
"Mój syn został na noc pilnować mieszkania na pierwszym piętrze. Może jeszcze żyje gdzieś pod gruzami? Dlaczego oni go nie ratują?" - płakał starszy pan.
Nie ma powrotu
Lokatorzy opuszczając swoje mieszkania nie zdawali sobie sprawy, że już do nich nie wrócą. Zostawili tam pod kluczem całe dorobki życia. Chwytali tylko, co kto miał pod ręką i wychodzili tak, jak stali. Początkowo część z nich miała jeszcze nadzieję, że blok da się uratować. Przecież przetrwał! Ale przypominali sobie, że pokonując korytarze i kolejne metry klatki schodowej słyszeli, że ten chwiejący się budynek sypał się i dosłownie trzeszczał.
Bardzo szybko wyszło na jaw, że wybuch nie był wypadkiem. Gaz ktoś odkręcił.
Sam przeciw wszystkim
Jerzy Sz. swego czasu pełnił funkcję wiceprezesa spółdzielni mieszkaniowej. Nie trwało to jednak długo. Mężczyzna przechwalał się, że ma "żółte papiery", nie płacił czynszu, szukał okazji do zemsty za domniemane krzywdy, miotał groźby pod adresem administracji, zapowiadał, że "wysadzi wszystkich w powietrze". Co przez to rozumiał? Nie wiadomo. Tuż przed tragedią ubezpieczył swoje mieszkanie w dwóch towarzystwach ubezpieczeniowych. Któregoś dnia pod blok podjechała ciężarówka, na którą załadował swoje meble i wywiózł "do rodziny".
Traf chciał, że piwniczna instalacja gazowa znajdowała się pod lokalem Jerzego Sz. Odkryto, że wywiercił on w podłodze otwory, prawdopodobnie po to, by ulatniający się w piwnicy gaz wypełnił również jego mieszkanie, co zwielokrotniłoby siłę wybuchu.
Jerzy Sz. był w piwnicy przed świtem. Gaz ulatniał się ponad godzinę. Potwornie długo. Gromadził się przede wszystkim w pomieszczeniach piwnicznych i na dolnych kondygnacjach. Według szacunków wyciekło aż 230 metrów sześciennych lotnej substancji. Dzięki lokatorom, którzy zdążyli pootwierać okna, udało się uniknąć jeszcze większej katastrofy.
Kurki odwadniaczy były celowo odkręcone, znaleziono też przy nich klucz francuski. Domniemany sprawca zginął w katastrofie, a śledztwo umorzono. Człowiek ten został znaleziony nieopodal garaży, ubrany do wyjścia, a na jego dłoniach znajdowały się ślady farby - tej samej, którą pomalowano zawory.
Dawni sąsiedzi nie żywią do niego urazy. Szczerze ubolewają, że wciąż tak niewiele mówi się o zaburzeniach psychicznych.
Druga eksplozja
Ratownicy z narażeniem życia eksplorowali grożącą zawaleniem konstrukcję, wynosząc z niej kolejne uwięzione osoby. Szczególnie trudna była praca na poziomie prawie całkowicie zmiażdżonego drugiego piętra. Do niższych kondygnacji nie udało się jednak dotrzeć i trzeba było jakoś ten problem rozwiązać. Wciąż liczono na to, że w zasypanych pomieszczeniach mogą znajdować się żywi ludzie. Niestety, już pierwszego dnia natrafiono na sześć ciał. Było wiadomo, że bilans ten wzrośnie i tak też się stało. W katastrofie budowlanej zginęły 22 osoby.
Sztab kryzysowy musiał podjąć decyzję o tym, co dalej. Postanowiono, że budynek zostanie wyburzony przy pomocy ładunków wybuchowych, a dalsza akcja ratunkowa będzie prowadzona już na gruzowisku. Liczono na to, że gdy zdetonowany blok runie, odsłoni niedostępne dolne kondygnacje.
Tego dnia o wybuchu mówiły już nie tylko lokalne media, ale i ogólnokrajowe. Wszystkie serwisy informacyjne zaczynały się wieściami z Gdańska.
Nazajutrz ludzie przed telewizorami śledzili relację z wyburzania skróconego o trzy piętra wieżowca. Tłumy Gdańszczan oglądały ten proces z bezpiecznej odległości, lokatorów sąsiednich budynków ewakuowano. Niektórzy mieszkańcy bloku oglądali jego detonację, inni nie chcieli patrzeć.
"Była chałupa, nie ma chałupy" - sprzedawca z pobliskiego sklepu przeciera twarz wracając do wspomnień sprzed 25 lat.
***Zobacz także***
Dom pod wieżą
Ocaleli mieszkańcy pozostali z dnia na dzień bez dachu nad głową. Stracili też cały dorobek życia. Na początek otrzymali jednorazową zapomogę od miasta, trzeba było jednak zapewnić im mieszkania, a to przekraczało możliwości lokalnych władz. Niektórzy zamieszkali w hotelach pracowniczych, inni w lokalach zastępczych, jeszcze inni pomieszkiwali u rodziny, ale taka sytuacja nie mogła przecież trwać w nieskończoność.
Na szczęście ludzie dobrej woli pootwierali na oścież serca i portfele w odpowiedzi na medialne apele. Dołączyli do nich też sponsorzy i instytucje.
Budowa nowego bloku mieszkalnego zakończyła dwuletnią tułaczkę. Pod numerem 39, dokładnie w tym samym miejscu stanął budynek, który w niczym nie przypomina poprzednika. Nie ma też instalacji gazowej. Lokatorzy jej nie chcieli.
Dziesięć lat po tragedii odsłonięto tablicę pamiątkową ufundowaną przez miasto, która zawisła na ścianie nowego domu. Dziś mieszka tam część spośród ocalałych. Byli i tacy, którzy odmówili wprowadzenia się. Stwierdzili, że na grobach mieszkać nie będą.
Tak się stało
Gdańska tragedia, która pochłonęła tak wiele ofiar, po dziś dzień wywołuje emocje. Po raz pierwszy w historii detonowano budynek znajdujący się w centrum miasta, otoczony gęstą miejską zabudową. Zakładano, że wieżowiec "położy się" na stronę południową, ku Alei Wojska Polskiego, odsłaniając dolne piętra. Stało się trochę inaczej. Nie brakowało naocznych obserwatorów całej akcji uważających, że takowa w ogóle się nie powiodła. Tego samego zdania są internauci przeglądający dostępne w sieci archiwalia: "Ten budynek się nie położył, jak oczekiwano, tylko pogrzebał tych ludzi jeszcze bardziej!" - piszą.
Saperzy podkreślają jednak, że zostało zrobione tyle, ile było możliwe, biorąc pod uwagę stan popękanej i chwiejącej się w dwie strony budowli. Sekcje zwłok ofiar wykazały, że wszystkie one zmarły dzień wcześniej.
Czy było inne wyjście? Gazeta Wyborcza dowiedziała się, że zanim członkowie sztabu kryzysowego podjęli decyzję o detonacji, brali pod uwagę różne możliwości. Koncepcję przeniesienia wieżowca z wykorzystaniem stalowych lin i ciężkich helikopterów oczywiście odrzucono w całości. Ratunek metodami górniczymi, przez podkop, jak sugerowali eksperci ze Śląska, także nie wchodził w grę. Blok chwiał się, mógł runąć w każdej chwili, grzebiąc ratowników.
Dr inż. Krzysztof Czerkas, który śledził przekazy medialne dotyczące katastrofy, w rozmowie z dziennikarzami już po detonacji zaznaczył, że aby budynek położyć zgodnie z zamierzeniami, trzeba było dążyć do tego, by środek ciężkości wydostać poza jego obręb. Na miejscu stwierdzono jednak, że podczas wyburzania celem dotarcia do dolnych pięter nie sprawdzą się żadne metody mechaniczne, pozostają więc minerskie.
Profesor Jerzy Ziółko z Politechniki Gdańskiej miał zaproponować jeszcze opasanie naruszonej konstrukcji stalowymi linami, a następnie przewrócenie jej przy pomocy czołgów. Szybko stało się jasne, że tego skądinąd rozsądnego pomysłu nie dałoby się zrealizować - przeszkodą nie do pokonania okazały się wzniesione nieopodal budynki zajezdni tramwajowej. Czołgi by się tam po prostu nie zmieściły.
***Zobacz także***