Anna Dymna: Każdy godzien jest miłości i szacunku
Nawet człowiek uzależniony, zagubiony, śpiący na śmietniku godzien jest pomocy, miłości, szacunku, bo też ma w sobie tę Bożą iskrę, jak każdy inny. Niestety wielu ludzi nie widzi tego. Potępiamy się, oceniamy, obrażamy bez namysłu i powodu - mówi Anna Dymna w rozmowie z ojcem Leonem Knabitem.
Przeczytaj fragment książki "Slow life według ojca Leona", w której benedyktyn rozmawia, oprócz Anny Dymnej m.in. z Cezikiem, Marcinem Prokopem czy Markiem Kamińskim:
Anna Dymna: Dawno temu w jakimś wywiadzie przeczytałam słowa Jana Pawła II, że każdy człowiek jest godzien miłości tylko dlatego, że jest człowiekiem... i ma iskrę Bożą.
O. Leon Knabit: Każdy. Bezsprzecznie!
Anna Dymna: Bóg stał się człowiekiem i w ten sposób zostawił w nas boską iskrę, dał nam dowód, że w każdym z nas jest coś boskiego. Stąd wiem, że nawet człowiek uzależniony, zagubiony, śpiący na śmietniku godzien jest pomocy, miłości, szacunku, bo też ma w sobie tę Bożą iskrę, jak każdy inny. Niestety wielu ludzi nie widzi tego. Potępiamy się, oceniamy, obrażamy bez namysłu i powodu. Wyostrzyły się nasze słowa, zachowania, reakcje, i to publiczne.
Kiedyś to było niemożliwe, żeby człowiek innego człowieka publicznie obrażał, a teraz na naszych oczach dzieje się to sto razy na dzień. To staje się normą i bardzo źle wpływa na młodych. Bo młodzi ludzie uczą się, że dopiero jak krzykniesz, dokopiesz, to będziesz górą. Niestety.
O. Leon Knabit: Ale młodzież też słucha. Byłem ostatnio w Siedlcach, mieście, gdzie jestem honorowym obywatelem, notabene razem z Józefem Oleksym, Janem Pawłem II i Wandą Półtawską... Bardzo ciekawe miasto. I tam na spotkanie ze mną w liceum przyszło sześciuset uczniów. Musiało się odbyć na sali gimnastycznej. Wyobraź sobie, że gadałem chyba przez pięćdziesiąt minut, a oni słuchali! Bez żadnego incydentu. Mogli pomyśleć: "Przyszedł stary piernik i coś tam ględzi...". Ale okazało się, że umieją też słuchać.
Anna Dymna: Ciemności i jasności zawsze jest pół na pół. Może jest tak, że te postawy się wyostrzają - w obie strony.
O. Leon Knabit: Ale dzisiaj młodzież też jest zdolna do wygłupu, prawda? I ta twoja też?
Anna Dymna: Pewnie, młodzi ludzie są fantastyczni. Najwięcej listów dostaję od młodych, bo oni chyba potrzebują rozmowy. Kiedy patrzę na wszystkie dziedziny życia, których dotykam, widzę, że wszędzie wkradła się straszliwa nerwowość. I to naprawdę w tej chwili przeważa nad spokojem. Młodzi ludzie tracą pracę, ledwo sobie radzą, inni są bardzo bogaci... Jest dużo nerwów i zawiści.
O. Leon Knabit: Jedni są wysoko, drudzy nie mogą się wybić.
Anna Dymna: Tak. Dlatego coraz więcej jest depresji. Młodzi nie mogą się w tym odnaleźć. To budzi takie demony jak brak zaufania, brak tolerancji. Ludzie dzisiaj strasznie szybko się wzajemnie potępiają, nie wiem, czy ojciec to zauważył? Patrzy się na kogoś i od razu się go skreśla.
O. Leon Knabit: Mówi się: kochaj bliźniego jak siebie samego. Jeżeli ja siebie nie kocham, jestem zły na siebie, to jasne, że świat wyda mi się czymś jeszcze gorszym.
Niedawno zdałam sobie sprawę, że to nie ja mam koty, to one mają mnie. I już wiem, że to nie one u mnie mieszkają, tylko ja u nich.
Anna Dymna: Tak. Depresja polega na tym, że chory siebie nienawidzi. Bo w rzeczywistości dużo rzeczy się wali. Trzeba znaleźć w sobie spokój, żeby nie reagować agresją na agresję. Dopiero teraz, po założeniu Fundacji, zrozumiałam prostą prawdę: jak ktoś cię walnie, nigdy nie oddawaj, bo od razu jesteś przegrany.
O. Leon Knabit: Pan Jezus powiedział do sługi arcykapłana: "Jeżeli źle powiedziałem, udowodnij, co było złego. A jeżeli dobrze, to dlaczego mnie bijesz?". Nie bronił się fizycznie, tylko przemówił do jego sumienia.
Anna Dymna: To jest pewnego rodzaju choroba, na którą cierpi świat: trzeba kogoś opluć, zwłaszcza jeśli ten ktoś robi coś dobrego. Wtedy to sprawia największą przyjemność. Nie wolno w ogóle wchodzić na tę płaszczyznę walki.
O. Leon Knabit: Bo ten drugi będzie kontynuował, i damy się wciągnąć.
Anna Dymna: I łatwo można się w tym szambie utopić. Niektórzy w tym pływają, ja nie umiem. Widać to zwłaszcza w Internecie.
Oczywiście, Internet sam w sobie jest genialny, bo chociażby takiemu człowiekowi, który jest chory na stwardnienie zanikowe boczne (SLA) i jedynie rusza oczami, otwiera świat. Znam pewnego Wojtusia z Poznania, który od bieżącego roku jest na respiratorze, a jeszcze w zeszłym był u nas w Krakowie na Festiwalu Zaczarowanej Piosenki. Jest młody, ma małe dzieci i jest całkowicie unieruchomiony przez chorobę. Ale od Piotra z Hamburga, też chorego na SLA, dostał specjalną przystawkę do pisania na komputerze i może surfować po Internecie. Robi to za pomocą oczu. Jest też takie urządzenie, które zmienia pismo na mowę. Przychodzę do hospicjum w Poznaniu, patrzę, a on pisze oczami. I słyszę: "Ania, witaj". Mówi, że jest szczęśliwy, bo po całym świecie sobie wędruje przez ten Internet. Dla tych ludzi sieć jest po prostu wszystkim, całym życiem, radością, wszystkim.
O. Leon Knabit: Skraca przestrzeń, ale też zbliża ludzi. Znów wracamy do tego, jak ważne jest mieć relacje z innymi.
Anna Dymna: Tak. Dla mnie najważniejszy jest spokój w tych relacjach i umiejętność zachowania harmonii. A także to, czego mnie uczyła mama: żeby umieć popatrzeć przez chwilę na świat i czymś się zachwycić. Mnie to ratuje. Zachwycam się, kiedy sobie rano wychodzę do ogródka w tej mojej Rząsce. Chodzę po trawce, przychodzą moje koty... Teraz mam cztery, bo mi syn dwa podrzucił.
O. Leon Knabit: O proszę... nie tylko Ala ma kota!
Anna Dymna: Kocham koty. Pierwsze zdanie, które powiedział do mnie Krzysio (Krzysztof Globisz - red.) po udarze, brzmiało: "Ania lubi koty".
O. Leon Knabit: Coś takiego!
Anna Dymna: Tak było. Uwielbiam sobie posiedzieć z kotem, popatrzeć na wschód albo zachód słońca... Takie momenty są bardzo potrzebne, żeby na chwilę wszystko uporządkować w sercu, w głowie. Kiedy wracam po całym dniu z teatru i jestem tak zmęczona, że nie wiem, jak się nazywam, to ratuje mnie zawsze mój czarny Haszysz, który wskakuje mi na kolana i mruczy. Kiedy go głaszczę, krew zupełnie inaczej płynie.
Z kotem trudno się zaprzyjaźnić, a jeśli już, to jest to najtrwalsza, choć bardzo wymagająca przyjaźń. Kiedy jednak zasłużysz sobie na zaufanie kota, to on może oddać za ciebie życie.
Miłosz mówił wtedy, że ludzie, którzy sądzą, że zwierzęta są pozbawione duszy, nie mają racji.
O. Leon Knabit: Kiedy pies czegoś chce, to się podliże: nadstawi pod głaskanie.
Anna Dymna: Tak, psa można łatwiej przekupić.
O. Leon Knabit: A kot inaczej, on się najwyżej łaskawie pozwala pogłaskać.
Anna Dymna: Niedawno zdałam sobie sprawę, że to nie ja mam koty, to one mają mnie. I już wiem, że to nie one u mnie mieszkają, tylko ja u nich.
O. Leon Knabit: Jednak koty mają niezwykle pozytywny wpływ na nasze życie.
Anna Dymna: Zgadzam się w zupełności i powiem ojcu historię, która potwierdzi to w stu procentach. Kiedy przeszłam operację stopy i wróciłam ze szpitala do domu, Haszysz co chwilę przychodził, kładł się przy mojej chorej stopie i mruczał. A te częstotliwości drgań, które emituje mruczący kot, potrafią leczyć: to są prądy diadynamiczne. Wcześniej, kiedy miałam operację barku, kot spał mi na szyi i tak samo mruczał. I przysięgam, że to działało przeciwbólowo. Przeczytałam jeszcze, że czarne koty mają bardzo dużo energii i są świetnymi terapeutami. Teraz Haszysz śpi przy mojej głowie i trochę mnie to martwi. Bo nie wiem, co on chce od mojej głowy?
Ostatnio syn oddał pod moją opiekę dwa swoje koty: Scysję i Wasko, które śpią przy moich nogach. Czuję się trochę jak na polu minowym, bo czasem mam wrażenie, że one wszystkie zaczną się bić... i co ja wtedy zrobię?
O. Leon Knabit: Ale na razie żyją w zgodzie?
Anna Dymna: Bardzo szybko ustawiły sobie wszystkie relacje. Haszysz jest panem, więc idzie pierwszy do miski, dopiero gdy odejdzie, tamte podchodzą. Wszystko jest uzgodnione: co wolno, komu wolno i kiedy wolno. Jak się patrzy na takie zwierzęta, to można się bardzo wiele dowiedzieć i nauczyć. Przede wszystkim właśnie o zaufaniu. Jak kot coś zbroi i go skarcisz, to on oczywiście to uzna, ale jeżeli nagle go kopniesz bez powodu, przestanie ci ufać i wtedy koniec.
O. Leon Knabit: To już chyba stary jest ten Haszysz, prawda?
Anna Dymna: To mądry siedemnastolatek. Wychowuje mnie bardzo dobrze. A poza tym, żeby nie wiem co się działo, potrafi mnie rozśmieszyć. On chyba wie, kiedy jestem smutna, i niesamowite, co potrafi wtedy nawyprawiać, jakie wyczynia harce, fiflaki, salta! Cokolwiek by się w życiu działo, musisz o wszystkim na chwilę zapomnieć i się uśmiechnąć. Już nie wspomnę, co potrafi mi przynieść, jako że mnie kocha...
O. Leon Knabit: Myszy?
Anna Dymna: Myszy, nornice, ptaszki też. Ja się tam nie wtrącam w przyrodę i nie oceniam tych darów.
O. Leon Knabit: Przynosi i kładzie przed tobą?
Anna Dymna: Przynosi, kładzie i popycha. Ja mówię: "Haszysz, nie zjem tego". Patrzy wtedy na mnie z pogardą i sam zjada. Dzięki temu na przykład wiem, że ryjówki są niedobre, bo są małe, ciemne i mają niesmaczne mięso. On tego nie tknie, ale zawsze mi je podsuwa. Mówię: "Spadaj z tą ryjówką, przyniósłbyś coś lepszego".
Wcześniej mieszkałam na strychu i miałam kocicę Kaśkę. Kaśka była dzikim kotem. Przynosiła do domu szczury i chodziła przy nodze, jak pies. Zawsze mnie odprowadzała do teatru. Jak szłam do Starego, to zostawała na Plantach. Mówiłam: Kaśka, to idę do teatru - i szłam, a ona czekała. Po paru godzinach wracałam, gwizdnęłam, a wtedy przychodziła i wracała ze mną do domu. Reagowała na gwizd.
O. Leon Knabit: Wychodziła sobie na ulicę, tak normalnie?
Anna Dymna: Tak. Pewnego razu wyszła na podwórko, a tam syn Jurka Nowaka z wielkim owczarkiem niemieckim. Jurek mówi: "Niech pani weźmie tego biednego koteczka". Ale zanim zdążyłam zareagować, Kaśka stanęła naprzeciwko tego psa i mierzą się wzrokiem.
O. Leon Knabit: Jak bokserzy.
Anna Dymna: Pies się nie zbliża, bo się boi. W pewnym momencie coś zaszurgotało, owczarek Nowaka na chwileczkę spuścił ją z oka - i w tym momencie moja Kaśka już mu siedziała na głowie. Pazury trzymała na jego oczach i pies z wyciem galopował po całym podwórku!
O. Leon Knabit: Z kocimi pazurami nie ma żartów...
Anna Dymna: Pamiętam, jak kiedyś Czesław Miłosz mnie odwiedził. Był wrzesień, siedzieliśmy, on jadł szopską sałatkę, podziwiał przyrodę... I nagle patrzę, a moja szylkretka Czacza wącha Miłosza. Zapach jej się widać spodobał, więc wskoczyła na kolana i zaczyna kocurkować, czyli te pazurki wbijać.
O. Leon Knabit: Coś takiego. W Miłosza!
Anna Dymna: Ja mówię: "Czacza, czyś ty zwariowała, przecież to jest profesor, noblista!". A Miłosz mówi: "Niech pani ją zostawi, ja kocham koty". Jak Haszysz to usłyszał, to mu wskoczył na oparcie krzesła. I siedział sobie ten pan noblista w moich kotach, a one mruczały, drapały go.
Miłosz mówił wtedy, że ludzie, którzy sądzą, że zwierzęta są pozbawione duszy, nie mają racji. Twierdził, że każdy kot jest inny, ma swoją osobowość, jest wrażliwy, inaczej wyczuwa człowieka.
O. Leon Knabit: Wszystko prawda. To nasi młodsi bracia, jak mawiał święty Franciszek.
Był u nas kiedyś jeden mnich, który działał pewnie tak jak twoja mama... Nawet mijając go na korytarzu, czuło się w sobie większy spokój.
Anna Dymna: Nie wyobrażam sobie świata i życia bez zwierząt.
O. Leon Knabit: A wykorzystujesz jakoś zwierzęta w swojej pracy w fundacji? Jak niepełnosprawni się do nich odnoszą?
Anna Dymna: Boże, jak ci ludzie niepełnosprawni intelektualnie kochają zwierzęta! Do "Doliny Słońca", naszego ośrodka terapeutycznego w Radwanowicach, przyjeżdża grupa dogoterapeutów z psami i organizujemy prawdziwy "Dzień Miłości".
O. Leon Knabit: "Psy-choterapia".
Anna Dymna: Chciałabym teraz zrobić taki trzydziestosekundowy filmik i tak się zastanawiam, jak pokazać swoich podopiecznych. Radość takiego człowieka, który tuli zwierzę, albo pies, który liże niepełnosprawną osobę, to są niezwykłe obrazy. Taka osoba jest najszczęśliwsza na świecie. Zwierzęta są cudowne, bo nie oceniają człowieka po wyglądzie. One w ogóle nie oceniają.
O. Leon Knabit: Ale czują duszę.
Anna Dymna: Kiedyś widziałam taką scenę: siedział kompletnie pijany człowiek, a przy nim pies, konkretnie suczka owczarka niemieckiego. Mężczyzna był bardzo agresywny i ciągle ją kopał, a ona wracała do niego, lizała i gdzieś chciała go prowadzić, pewnie do domu. Myślę, że to jest taka bezwarunkowa miłość: może dzisiaj się źle czujesz i mnie kopiesz, ale ja muszę się tobą opiekować, bo się przecież kochamy. To było bardzo poruszające. Zresztą często można spotkać ludzi bezdomnych, którzy mają zwierzęta. Oni potrafią sami nie zjeść, a dać psu.
O. Leon Knabit: Można przywołać też przykład kawalerzystów, których teraz jest mniej, ale czasem się ich spotyka podczas defilad, rekonstrukcji bitew itd. Kiedy po zakończeniu odstawiają konie do stajni, najpierw je oporządzają i dają im jeść. Żaden kawalerzysta nie pójdzie na kolację, dopóki koń nie dostanie. A jaką funkcję pełnią konie przy terapiach?
Anna Dymna: Jest specjalna terapia, która nazywa się hipoterapią. Jest bardzo skuteczna. Dzieci z porażeniami mózgowymi, które nie mogą zapanować nad ciałem, nagle, siedząc na koniu, odnajdują dziwną harmonię i spokój. Napięcie mięśni wtedy puszcza.
A mówiąc o tym wszystkim trochę szerzej, zauważyłam, że teraz spokój częściej odnajduje się w kontakcie z przyrodą niż z ludźmi, co jest dla mnie niepokojące. Mimo to każdy czasem tak ma, że spotyka człowieka, którego nawet nie zna, ale czuje, że można by tak przy nim posiedzieć i nic więcej nie byłoby potrzebne. Niektórzy mają w sobie coś takiego.
Moja mama emanowała właśnie takim spokojem, była zawsze nieśmiała, łagodna, lekko uśmiechnięta. Lgnęły do niej wszystkie zwierzęta, dzieci, a kiedy zachorowała i leżała w szpitalu na sali przedoperacyjnej, lekarze mnie wezwali i mówią: "Wie pani, co się dzieje?. Wszyscy ludzie, odkąd pani matka jest u nas, czują się lepiej. A kiedy tylko wzięliśmy ją na salę operacyjną, poczuli się gorzej". Ona miała w sobie coś takiego, że ludzie lubili nawet z nią milczeć. Z drugiej strony są też tacy ludzie, przy których nie posiedzisz, bo jesteś zdenerwowany, czujesz przymus, że musisz coś mówić.
O. Leon Knabit: Był u nas kiedyś jeden mnich, który działał pewnie tak jak twoja mama... Nawet mijając go na korytarzu, czuło się w sobie większy spokój. Niestety już nie żyje.
Anna Dymna: Pewnie zostawił jednak po sobie ten spokój, tak jak moja mama zostawiła go innym. Dla mnie takim człowiekiem był też Jurek Bińczycki, który zmarł już prawie dwadzieścia lat temu. W Znachorze grałam jego córkę Marysię Wilczurównę. Jeździliśmy wspólnie po Polsce na spotkania autorskie po projekcjach filmu. Spędzaliśmy przez to ze sobą sporo czasu, ale zazwyczaj przez pierwsze trzy godziny się do siebie nie odzywaliśmy. A potem jak zaczynaliśmy gadać, to nam się gęby nie zamykały. I na tym polega prawdziwa przyjaźń!
O. Leon Knabit: A czy on Sobieskiego nie grał?
Anna Dymna: Też grał, a ja jego żonę Marysieńkę. Mieliśmy zdjęcia w Częstochowie, na Jasnej Górze. Jak jechał na odsiecz Wiednia, to Marysieńka do Częstochowy go odprowadziła. Mieliśmy tam zdjęcia przy obrazie Matki Jasnogórskiej. Zdjęcia odbywały się w nocy, gdy nie było turystów. Byliśmy zamknięci z ekipą i z Matką Boską Częstochowską całą noc. Była magiczna. Dużo rzeczy przeżyliśmy razem.
O. Leon Knabit: Wspólne doświadczenia i zainteresowania - to już połowa pomysłu na długoletnią przyjaźń.
Anna Dymna: Jurek kochał zwierzęta i tak jak ja hodował kwiaty. Mówi mi kiedyś: "Ania, chcesz bambusa?". "Jakiego bambusa?" "No, mam bambusy, sadzonkę". Ale ja wiedziałam, że to podpucha: "Dasz mi bambusa, potem on mi zagłuszy cały ogród". Tak mnie chciał w konia robić. Innym razem mówi mi: "Azorek mi zdechł". Zastanawiałam się, jaki Azorek? A chodziło o rosiczkę, którą sobie przywiózł z Ameryki Południowej. "Nie było much, którymi ją karmiłem, bo była zima. Dałem jej więc kawałek żółtego sera, a ona się zamknęła. I zdechła". I bardzo był smutny. To był taki człowiek!
Ojcze Leonie, my musimy robić kampanię na rzecz starości, bo starość jest skarbem.
O. Leon Knabit: I w ten sposób wracamy do wcześniejszego tematu: ty musiałaś się chyba wychowywać w bliskim kontakcie z przyrodą...
Anna Dymna: Ależ oczywiście, i to od dzieciństwa. To są moje najwcześniejsze wspomnienia. Mój tata był kiedyś kierowcą rajdowym, kiedy jednak został ojcem, zamienił rajdową maszynę na motor z przyczepką. I woził nim całą rodzinę. Co chwilę gdzieś nas niosło. Mama siedziała na siodełku, a my w dwójkę, a potem w trójkę, w przyczepce. Gdy padał deszcz, rodzice rozbijali nad nami specjalną budę. Wyglądaliśmy jak Cyganie. I taką gromadą jeździliśmy zawsze w sobotę nad Rabę, Skawę albo nad Dunajec - do Pcimia, Gdowa czy Stróży.
Cóż to były za wyprawy, ze spaniem pod namiotami! Pamiętam, że mieliśmy walizkę z tektury, w której woziliśmy jedzenie, dwuosobowe namioty wojskowe z amerykańskich paczek, śpiwory uszyte własnoręcznie przez ojca... W domu się nie przelewało, bo tato był antykomunistą. To jest najcudowniejsze dzieciństwo: jak się nie ma pieniędzy, tylko wszystko się szanuje, umie się zrobić różne rzeczy własnymi rękami... Tato umiał zrobić wszystko. Zrobił mamie odkurzacz, pralkę, lodówkę. Pralka, wirując, chodziła po całej kuchni, piekarnik troszkę kopał, ale fantastycznie piekł, odkurzacz wciągał krzesła. Ale były.
O. Leon Knabit: A co na to mama?
Anna Dymna: Mama czarowała w kuchni. Jak tylko miała mąkę i jajko, to robiła cuda: kluseczki, pierogi, makarony... Chociaż nie musiała mieć nawet jajka, zaciereczkę się robiło, na mleko rzucało, palce lizać! A o kożuch tośmy się bili. Mama musiała go równo dzielić, by było sprawiedliwie. Gdy przyjeżdżaliśmy nad rzekę, rozbijało się namioty, dmuchało materace, przygotowywało miejsce na ognisko. Tato szedł natychmiast na ryby, bracia też, a my z mamą musiałyśmy później patroszyć i smażyć to, co przynieśli.
Byliśmy dziećmi hodowanymi na pstrągach, od których roiło się w Skawie i Rabie. Pamiętam pierwszą złowioną przez siebie rybę, wielkiego lipienia. Pan Bóg powiedział mi wtedy na ucho: "Dobra, pierwszą rybę złowisz dużą", ale potem już nigdy takiej nie złapałam. Woda to jest mój żywioł! Brat nauczył mnie pływać. Byliśmy w Łopusznej, tam płynie Dunajec, bardzo głęboki nurt; miałam wtedy z sześć lat, płynęliśmy na materacu i brat mnie wyrzucił do wody. Krzyknął: "No, to teraz pływaj". W ciągu dziesięciu sekund się nauczyłam.
O. Leon Knabit: Twarda szkoła. Ale czasem warto rzucić się na głęboką wodę.
Anna Dymna: My byliśmy "dzikimi dziećmi", wychowanymi w lesie. Do dzisiaj wiem, co w lesie jest słodkie, a co kwaśne. Co wolno zrywać i jeść, a co nie. Wchodzę do lasu i wychodzę najedzona.
O. Leon Knabit: Nie było kleszczy?
Anna Dymna: Były, oczywiście. W Jordanowie na leszczynach było tyle kleszczy, że później chodziliśmy i nawzajem je sobie wyrywaliśmy. Nikt się tym nie martwił. Tam było naprawdę bardzo surowo, dziko i pięknie. To było dla nas niebo.
Na początku lat osiemdziesiątych kręciliśmy Dolinę Issy, na podstawie powieści Miłosza, na Suwalszczyźnie. Miałam scenę, w której bohaterka, którą grałam, spotyka się ze swoją babką w niebie. Zastanawiałam się, jak Tadeusz Konwicki wyobraża sobie niebo. W dniu zdjęć weszliśmy na pagórek i zobaczyłam ze stoku niezwykły widok: na dole pięć jezior, żadnej cywilizacji, no po prostu niebo! Jakiż to był piękny dzień, niezapomniany. I teraz po latach spotkałam Danutę Szaflarską, która wtedy grała moją babcię, i tak do mnie powiedziała: "Ania, pamiętasz, jaki wiatr wtedy wiał, kiedy myśmy grały tę scenę? Pamiętasz, że tak ci spódnicę na głowę zarzuciło, że ci dupcię było widać?". Ona wszystko pamięta! Nie mam pojęcia, z czego ta kobieta jest zrobiona! Taka pełna radości życia...
O. Leon Knabit: A ma przeszło sto lat! Teraz widać różnicę w podejściu młodych do starszych.
Anna Dymna: Ja w ogóle tego nie pojmuję... Byłam wychowywana, z czego przez długi czas nie zdawałam sobie sprawy, w pewnym sensie w kulcie starości. Uczono mnie, że starszych o wszystko się możesz spytać, poradzić, bo oni są mądrzy doświadczeniem. Jak się będziesz przyjaźnił ze starszymi ludźmi, to nie popełnisz wielu błędów. Zaprzyjaźniałam się więc z takimi aktorami, między innymi z Zosią Jaroszewską i z Zosią Niwińską, a także z Władysławem Hańczą. Oni mnie uchronili od zrobienia w życiu wielu głupot. Ale teraz świat się zmienił, młodzi czują ogromną przepaść pokoleniową, bywają też dla starszych okrutni. Problem polega na tym, moim zdaniem, że jest coraz mniej autorytetów. A starzy ludzie powinni nimi być. Zawsze mówię, że może już za młodymi nie pobiegnę ani razem z nimi, bo dostanę zadyszki, ale mogę stać przy drodze i im wodę podawać. Kiedy oni biegną, też mogę się do czegoś przydać.
Ojcze Leonie, my musimy robić kampanię na rzecz starości, bo starość jest skarbem.
O. Leon Knabit: To prawda, ale trzeba też przyznać, że nie cała młodzież jest taka, jak mówisz. Są przykłady, że młody poświęci dziadkowi godzinę dziennie, pomoże mu w prostych czynnościach, porozmawia. Jak taki doceni wiedzę i historie, które opowiada dziadek, to szybko złapie bakcyla. Mało jest takich, ale są.
Anna Dymna: Za mało. Tylko że trzeba sięgać głębiej, żeby ich zmotywować. Trzeba wychować nowe pokolenie ludzi, wrażliwsze, bardziej zatroskane o jakość swojego życia i jednocześnie spokojniejsze.
Fragment książki "Slow life według ojca Leona". Wydawnictwo Znak. Premiera: 30 listopada.
***Zobacz materiały o podobnej tematyce***