Balon nabity w butelkę
Mojej koleżance doskwiera pewna zmarszczka. Taka podłużna, między brwiami. Koleżanka poświęca jej niebezpiecznie dużo uwagi.
Podobnie rzecz się ma z cellulitem. A i owszem, posiadam. Sama go nie odkryłam. O tym, że w ogóle coś takiego istnieje dowiedziałam się z pewnego kobiecego pisma, gdzieś w okolicach 20-stki. Zarówno nazwa, jak i samo zjawisko wcześniej były mi całkiem obce. Jednak zaraz po przeczytaniu artykułu rozpoznałam "paskudę" u siebie i tym samym pozwoliłam sobie wbić do głowy całkiem niepotrzebny problem. Ku mojemu zdziwieniu, żaden z panów, którzy od tamtego czasu mieli sposobność oglądać moje uda z bliska, nie złożył w tej sprawie zażalenia. Uznałam więc kwestię za mało istotną i obecnie mam swój cellulit w nosie. I zmarszczkę między brwiami zamierzam posłać w to samo miejsce.
Zdaję sobie sprawę, że nie wszystkim tak łatwo przychodzi pozbywanie się zmartwień podobnej natury. Zarówno panie, jak i panowie, chcą dziś (a raczej czują się w obowiązku !) wyglądać "jak z obrazka". To nic, że "obrazek" został poddany komputerowej obróbce i nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. O to właśnie chodzi!
Moja babcia, lat 74, nie może się nadziwić jaki sens mają reklamy kremów odmładzających, skoro zatrudnia się do nich modelki o skórze niemowlęcia (albo gwiazdy filmowe po liftingu). Całkiem słuszna uwaga. Logicznie rzecz biorąc, firmy kosmetyczne powinny brać do zdjęć promocyjnych, kobiety bardziej w wieku babci, których twarze faktycznie mogłyby stanowić wyzwanie dla owych cuda czyniących specyfików. Niestety prawda jest brutalna - babcia nie mieści się w targecie!
Dyskwalifikuje ją nie tyle liczba zmarszczek, ile wątpliwa zasobność jej emerytury. Interes się nie kalkuluje. Co innego jeśli chodzi o osoby w wieku mojej koleżanki. Te z reguły są bardziej zamożne. Wystarczy więc tylko umiejętnie rozbudzić w nich nową potrzebę, a potem ją wielkodusznie zaspokoić. Albo wpędzić w nowy kompleks i szybko podsunąć genialne antidotum. Wszystko to za pobraniem odpowiedniej opłaty oczywiście.
I w ten oto sprytny sposób gigantyczne koncerny, małe firmy i średnie przedsiębiorstwa robią nas wszystkich w balona, a potem dyskretnie nabijają w butelkę! Wolny rynek uwodzi i zniewala ogłupiałego konsumenta. W rezultacie jest już nam coraz trudniej obejść się bez inteligentnego szamponu, lodówki wrażliwej na nasze nastroje czy choćby telefonu, przez który da się rozmawiać z nienarodzonym dzieckiem z brzucha. Wiem coś o tym. Też konsumuję.
Podobno i tak należę do kobiet nietypowych, bo zakupy mnie męczą. Na modzie się nie znam, a dział "uroda" w różnej maści magazynach nie budzi mojego zainteresowania. Jednak to za mało by uchronić się przed praniem mózgu, jakiemu wszyscy każdego dnia ulegamy, będąc z każdej strony atakowani ofertami, promocjami i superokazjami, z których każda jest niepowtarzalna i jedyna w swoim rodzaju. Trudno zachować zimną krew i nie ulec pokusie.
Kiedy zostałam mamą, ucieszyłam się, że przynajmniej w sposób całkiem naturalny nabrałam w sklepach pewności siebie i bardziej zdecydowanym ruchem ręki wrzucałam rzeczy do koszyka. Permanentny braku czasu i chroniczne niewyspanie mają więc swoje plusy! Nagle odkryłam, że tak naprawdę jest mi wszystko jedno jakim dżemem posmaruję kanapkę i czym będą pachnieć moje chusteczki higieniczne. Wiele dylematów związanych z wyborem określonych produktów rozstrzygnęło się samoistnie. Niestety radość trwała krótko. Okazało się bowiem, że mój potencjał zakupowicza nie uległ wyczerpaniu, lecz został perfidnie wykorzystany przez producentów całkiem innych gadżetów? Zaczęły się nieuniknione wycieczki do sklepów z akcesoriami dla dzieci... I tam wpadłam po uszy!
Teraz sprawa jest bardziej poważna, bo przecież nie chodzi o mnie, ale o moją córkę! Miłość i troska nie wystarczą. Według tych, co przejmują się losem naszych pociech i wychodzą naprzeciw ich oczekiwaniom, mojemu dziecku do szczęścia potrzeba jeszcze: a) wibrującego fotelika, b) grającej poduszeczki, c) śmiejącego się na głos kubeczka, i Bóg jeden wie czego jeszcze. W rezultacie zawsze wracam do domu z jakąś niepotrzebną głupotą, którą maleństwo i tak pokazowo ignoruje.
Niedawno graliśmy z Johnem koncert na zaproszenie nowo otwartego kompleksu handlowego w Łodzi. (Niestety. I muzyka przenosi się powoli z sal widowiskowych do hipermarketów!). Pani z zarządu czuła się w obowiązku pokazać nam makietę obiektu i z dumą w głosie opowiadała jakich to atrakcji można na terenie giganta doświadczyć. Przyznaję, że wszystko wyglądało całkiem imponująco. Miasto w mieście niemalże. W zasadzie wystarczy się tam raz wybrać i człowiek załatwia wszystkie sprawy za jednym zamachem - bo i zakupy zrobi, i zje to na co ma ochotę, i się dobrze zabawi. Jak mu dnia nie starczy, to nawet może sobie nocleg w hotelu wykupić i rano zacząć przygodę od nowa. Idealne miejsce na randkę, spotkanie biznesowe lub piknik w gronie rodzinnym!
Zastanawiam się tylko dlaczego nikt jeszcze nie wpadł na pomysł, żeby w takich centrach handlowych otworzyć sieć pod nazwą "Usługi Kościelne" - Ekspresowe Chrzciny! Śluby w 5 minut! Spowiedź gratis! A naprzeciwko, załóżmy - "Kącik Rozwodowy" - komu się znudziło małżeństwo, może podczas świątecznych zakupów wpaść przy okazji i się rozwieść. "Salonik Terapeuty" też by się sprawdził - w końcu kto by nie wydał parę groszy, żeby odzyskać święty spokój, w przerwie miedzy fryzjerem a seansem filmowym.
Brr... Lepiej już o tym nie myśleć. Może zadzwonię dla relaksu do koleżanki i spytam jak tam zmarszczka? Koleżanka ma dzisiaj urodziny. Pewnie czuje się strasznie staro. Będzie potrzebować wsparcia. Jak to nie pomoże, pomysłowa i niezawodna ręka marketingu już tam coś dla niej na pocieszenie wyczaruje. W urodzinowej promocji, ma się rozumieć!
Anita Lipnicka