Gdy piosenka szła do wojska
Dokąd jeździli i gdzie bawili się znani i lubiani, ludzie sławni i niekoniecznie bogaci, słowem: artystyczna elita Polski Ludowej? W Sopocie, Chałupach, w Zakopanem, Ciechocinku... I oczywiście, w kultowym Kołobrzegu! Fragment pochodzi z książki "Wakacje gwiazd w PRL. Cały ten szpan", autorstwa Krystyny Gucewicz.
Sprawdzony patent: chcesz mieć tłum wczasowiczów, zrób festiwal, co się kontynuuje przez lata, współcześnie w wersji: zrób kabareton. Jest jeden szkopuł: trzeba mieć amfiteatr. Kołobrzeg miał. W projektach organizowania jedynie słusznej rozrywki socjalistycznej spokojnie mieścił się festiwal piosenki żołnierskiej. Tak jak festiwal piosenki radzieckiej czy różne turnieje wojskowych zespołów estradowych albo milicyjnych, czyli MSW. Rozkaz jest? Wykonać!
Gdy piosenka szła do wojska
To śpiewała cała Polska
Ktoś to śpiewał (akurat Maryla Rodowicz) i miał rację. Siła transmisji telewizyjnych w kraju nudy, węgla i stali była powalająca. Telewizja stanowiła internet tamtych czasów, łączyła cały naród. Wszyscy oglądali to samo, bo niczego innego nie było. Nie od razu tak to działało, pierwsze emisje na serio rozpoczęły się na przełomie 1952 i 1953 roku i - jak pamiętają świadkowie - nadawano mało, ale za to z przerwami. Ciągle coś się psuło i najpopularniejszą produkcją telewizyjną okazywała się plansza "Przepraszamy za usterki". Wszystko w kolorze, w jednym, w czarnym na białym tle lub odwrotnie.
Telewizja jako nowinka technologiczna natychmiast stała się wsparciem dla wszechobecnej propagandy ustroju. I tak już rozbuchanej, bo okazji nie brakowało.
- 1 maja, święto klasy robotniczej, 22 lipca - uchwalenie Manifestu PKWN traktowane jako święto narodowe, rocznica Rewolucji Październikowej, Dzień Wojska Polskiego, Dzień Zwycięstwa i wiele pomniejszych okazji przypominających o jedynie słusznej ideologii prowadzącej naród do świetlanej przyszłości. Powojenna młodzież była dobrym materiałem dającym się indoktrynować. Ogromna jej część wierzyła w hasła propagujące zdobycze socjalizmu. To brzmiało wspaniale - bezpłatny dostęp do nauki, praca dla wszystkich wszędzie, wczasy dla świata pracy w przedwojennych kurortach, przychodnie, szpitale, mieszkania szczodrze rozdawane budowniczym Polski Ludowej. Intensywnie propagowana ideologia działania i istnienia dla wielkiej sprawy przynosiła efekty. Starano się nie zostawiać młodym głowom ani chwili czasu na myślenie - podsumowuje w swoich wspomnieniach aktorka Adrianna Godlewska, pierwsza żona Wojciecha Młynarskiego - Adrianna Godlewska, "Życie, kochanie i gotowanie".
Zatem do Kołobrzegu na festiwal. Trwało to latami i wyglądało mniej więcej tak samo - trzy lub cztery dni w amfiteatrze, orkiestra, mało znani piosenkarze, pisane na zamówienie durne piosenki w marszowych rytmach, wykonawcy w świeżo uszytych mundurach, raczej bez dystynkcji, chociaż czasami trafiał się jakiś artysta kapral. A przede wszystkim plaża, molo, wyprawy wodolotami, balangi w hotelu Skanpol i znakomicie przyrządzane ryby tamże. Smakosze z poświęceniem wyprawiali się do pobliskiego Dźwirzyna na śledzie wędzone w metalowych szafach, pod wieczór już nic nie kosztowały, tylko trzeba było obalić piwko z fishermanem.
Festiwal i tak musiał się kręcić, szef w randze pułkownika odpowiadał głową. Czasami udawało mu się przyciągnąć znane twarze, nawet Skaldowie czy Krzysztof Krawczyk nie obronili się przed Kołobrzegiem. Powtarzano wtedy, że faceci mają gorzej, nie mogą odmówić występu, bo wojsko weźmie ich w kamasze. Któregoś roku obrotny dyrektor festiwalu mógł pochwalić się zaproszeniem supergrupy, zespołu Dwa plus Jeden. Wykonali przebój lata "Czerwone słoneczko" i wtedy pułkownik zbladł. Czerwone mogło kojarzyć się tylko z jednym, z czerwonym Związkiem Radzieckim. A w refrenie, o zgrozo, zespół rytmicznie śpiewał: Już zachodzi czerwone słoneczko. I na dodatek cały amfiteatr bił brawo, klaszcząc rytmicznie. A jeszcze dziennikarze przyznali wykonawcom swoją bardzo cenioną nagrodę. No i "zatrzęsły się portki pętakom" - jak pisał poeta.
Piękny Kołobrzeg, miasto Hanzy, turystów niemieckich i zabytkowej architektury. Tylko daleko. Ale nam w podróży czas się nie dłuży. Jak w przezabawnej piosence Wałów Jagiellońskich zatytułowanej Wars wita Was.
(...) Jedzie pociąg z daleka Nikt na stacjach nie czeka A konduktor pijany obija się o ściany. (...)
Klasyka. Tandem Rudi Schuberth i Grzegorz Bukała za moment stał się ogromną fabryką przebojów (Córka Rybaka, Monika, dziewczyna ratownika). A więc Wars wita Was!
- Szczególnym miejscem był wagon restauracyjny "Wars". Sceneria takiego wagonu była wielce uproszczona w porównaniu do pierwotnych założeń, które zresztą funkcjonowały z powodzeniem w krajach bardziej rozwiniętych. Otóż na początku wagonu mieściła się kuchnia, a raczej przygotowalnia zamówionych posiłków. Oddzielona była od reszty wagonu ścianką z okienkiem, przez które pan w białym kitlu podawał podróżnym zamówione dania. W pozostałej części wagonu znajdowały się wysokie barowe stoliki przymocowane na stałe i wymuszające pozycję stojącą. Gdy wchodziło w grę wypicie piwa lub innego napoju z butelki, nie było problemu. Gorzej wyglądała sytuacja przy zjadaniu czegokolwiek z talerza. Najciekawszy zestaw podróżnych można było spotkać w porannych pociągach ekspresowych. Przychodzili wówczas do bufetu zaspani urzędnicy w delegacji zamawiający jajecznicę na boczku i kawę, która miała na celu doprowadzić ich do większej przytomności (...). Jakiś kolejny pasażer nachylił się do kelnera i z lekko ociężałą dykcją wytwornie zapytał: - co pan proponuje? Znudzony kelner, tonem bez emocji odpowiedział: - fasolka po bretońsku, bigos i kiełbasa na gorąco. Wówczas ów osobnik odwrócił się w stronę pasażerów, których sporo stało przy stolikach i z uśmiechem pełnym zrozumienia oznajmił donośnie: Odkąd Kaligula zrobił konia konsulem, nic mnie nie dziwi! - Adrianna Godlewska, "Życie, kochanie i gotowanie".
Do Kołobrzegu dostać się niełatwo, do legendy festiwalowej jeszcze trudniej. A jednak udało się to tercetowi: Krzysztof Materna, Krystian Brodacki, wtedy pianista znanej kapeli Hagaw, and Me.
W nieludzkiej rozpaczy artystycznej udaliśmy się późną nocą do jakiejś knajpy na kolację. Jak się okazało, atrakcją tego lokalu nie był łosoś wędzony ani nawet zimna czysta, tylko strip-tease. Odczekaliśmy chwilę do północy, kiedy na scenę wpadł szalony konferansjer, zapowiadając największy biust najpiękniejszej blondyny polskiego Wybrzeża. Natychmiast przygasły światła, a wtedy na estradę rączo wskoczyli moi przyjaciele. Brodacki siadł do fortepianu, Materna zapowiedział go i wychwalał w nieskończoność. Krystian grał i grał. Dostał niemałe oklaski. Uspokojony konferansjer wyszedł znowu i znowu zapraszał, zachęcał i przygasły światła. A wtedy znowu moi dwaj rycerze powtórzyli swój numer. Publiczność oszalała. Prawdę mówiąc my też. Powtarzało się to jeszcze i jeszcze - do czterech razy sztuka. Blondynka nie popracowała tej nocy, my rozdawaliśmy autografy jako gwiazdy wieczoru.
Kołobrzeskie noce, kołobrzeskie dni. Do zwariowania. Nic dziwnego, jeśli się słucha takiej - na przykład - poezji. Teksty festiwalowe wydawano co roku w najprawdziwszych tomach wierszy.
Klasyka stylu:
Śpiewa na polu, śpiewa w Opolu,
świeże powietrze dla niego najlepsze
Można by to wszystko spuentować prastarym dowcipem z występów na chałturach.
- Wiesz stary, było OK, graliśmy pod gołym niebem. Tyle że lunął deszcz.
- I co? I co?
- Nic, włożyliśmy płaszcze przeciwdeszczowe i graliśmy dalej.
- A publiczność?
- Pożyczyliśmy jej parasol.
Wszystkie barwy lipca znajdziesz w Kołobrzegu - śpiewała z przejęciem kruczowłosa Regina Pisarek.
Kto to pamięta? Nikt. Dobra odpowiedź.
P.S. Odkrycia zdarzają się po latach, a nawet po stuleciach. Podczas wizyty w Kołobrzegu trafiłyśmy z Krystyną Czubówną do muzeum. Za szybą drobiazg, okruszek podpisany: szkopuł. Jak to? Szkopuł w tym, że znamy powiedzenie, ale nie miałyśmy pojęcia, że szkopuł był pradawną, mikroskopijną jednostką wagi. W żadnym internecie tego nie znajdziecie! Warto zwiedzać.
Fragment pochodzi z książki "Wakacje gwiazd w PRL. Cały ten szpan", autorstwa Krystyny Gucewicz. Więcej o książce przeczytasz TUTAJ