Hanna: Najlepsze, co mama zrobiła, to szybko umarła

Przez pierwsze lata życia matka jest dla nas absolutnym autorytetem. Przyswajamy i traktujemy za pewnik wszystko, co nam przekazuje. Jednak w niektórych przypadkach relacja matka-dziecko boleśnie naznacza na całe życie. Przeczytaj fragment książki "Toksyczna matka", w którym Hanna opowiada swoją wstrząsającą historię. Na końcu znajdziesz komentarz psychoterapeuty.

Toksyczne relacje z matką mogą się odbić na całym życiu
Toksyczne relacje z matką mogą się odbić na całym życiu123RF/PICSEL

Hanna, lat 47

Uważam, że jedną z lepszych rzeczy, jaką mama zrobiła mnie i mojej siostrze, było to, że szybko umarła. Miała wtedy siedemdziesiąt trzy lata. Równie dobrze mogłaby żyć dwadzieścia lat dłużej i dalej nas męczyć swoją osobą.

Moja mama była lekarzem podwójnej specjalizacji. Pierwszą była neurologia. Przez wiele lat pracowała na oddziale neurochirurgii. Specjalizowała się w konsultacji guzów mózgu, w tym w opisywaniu badania EEG. Podobno była w tym świetna, bo kiedy zrobiła specjalizację z psychiatrii i została ordynatorem oddziału leczenia nerwic (który zresztą sama stworzyła), to do końca życia, raz na dwa tygodnie, raz na miesiąc  jeździła do kliniki neurochirurgii, by wystawiać swoją opinię pod przeprowadzonymi badaniami. Ale oddział leczenia nerwic był jej największym osiągnięciem zawodowym. Był to drugi tego typu oddział w Polsce.

Po tym, jak mnie urodziła, bardzo szybko wróciła do pracy. Może po sześciu tygodniach? Nie wiem, ile wtedy trwał urlop macierzyński. Od niemowlaka wychowywały mnie opiekunki. Nie było z tym problemu, bo mama nie karmiła mnie piersią. To były lata siedemdziesiąte, bardzo modna była wtedy Humana. Uważano, że na tym mleku każde dziecko świetnie wyrośnie. Ale mama później się tłumaczyła: "Haneczko, ja cię nie karmiłam piersią, bo między nami był konflikt serologiczny. W zakresie grup głównych i czynnika Rh". A gdy dorosłam, przeczytałam, że nie jest to przeciwwskazaniem. Może w latach siedemdziesiątych sądzono inaczej?

Z okresu wczesnego dzieciństwa, zanim urodziła się moja siostra, pamiętam mamę raczej radosną. Ale wiem też, że lubiła się awanturować. Wchodziła gdzieś, gdzie chciała coś załatwić, a gdy w kolejce stało dużo ludzi, mówiła kategorycznym tonem: "Jestem lekarzem. Należy mi się obsługa poza kolejnością!". Z reguły ludzie to akceptowali, a kiedy zaczynali protestować, robiła awanturę. Zawsze, gdy widziałam taką sytuację, było mi potwornie wstyd. Stałam obok niej i myślałam: "Znowu muszę to znosić, znowu muszę to znosić!".

Największą traumą z tym związaną był nasz wjazd na Kasprowy Wierch. Miałam jakieś trzy, cztery lata, lecz doskonale to zapamiętałam. Podeszłyśmy do kolejki, a tam tłum ludzi czekających na wjazd. Mama zaczęła się przepychać, ciągnąc mnie za rękę i krzycząc, że jest lekarzem, a lekarze są obsługiwani poza kolejnością. Wywiązała się potworna awantura. Byłam przerażona, że ci ludzie nas pobiją. Kiedy mama wciskała mnie do wagonika, między nim a peronem utknął mi but. Szarpała moją nogę, a ludzie w wagoniku wypychali nas na zewnątrz. To jej awanturowanie się w miejscach publicznych było dla mnie ogromnym ciężarem. Myślałam: "Dlaczego moja mama nie może się zachowywać tak jak inne kobiety?".

Mama zawsze dużo pracowała, również w soboty i niedziele. Brała dyżury, bo mówiła, że za nie najlepiej płacą. Ojciec dość dobrze zarabiał, był dyrektorem w państwowym przedsiębiorstwie, ale jej pieniędzy zawsze było za mało, dlatego oprócz pracy w szpitalu prowadziła prywatną praktykę. Pamiętam, jak wracała wieczorem do domu, siadała w fotelu i z namaszczeniem przeliczała pięćdziesiątki i setki, które zarobiła. Im więcej było stów, tym bardziej jaśniała jej twarz. Ja spędzałam weekendy z tatą. W tygodniu zajmowały się mną opiekunki. Nie zawsze były fajne.

Kiedy miałam pięć lat, mama postanowiła skończyć pisanie doktoratu. Pisała go już od dwóch lat, ale stwierdziła, że idzie to tak wolno, ponieważ jej przeszkadzam. Wymyśliła, że odda mnie na rok do babci, a wtedy się spręży i go skończy. Powiedziała mi, że musi napisać doktorat, bo jak się pracuje w szpitalu klinicznym, doktorat trzeba mieć. Zadecydowała, że w tygodniu będę mieszkać u babci, a do domu będę przyjeżdżać tylko na weekendy. Ojciec słuchał się mamy, nigdy nie potrafił sprzeciwić się jej pomysłom.

Nie przepadałam za babcią. Była wyjątkowo surową kobietą. Strasznie nie chciałam do niej jeździć. Pamiętam, jak pierwszy raz mnie do niej odwieziono: ojciec niósł mnie pod pachą, a ja zalewałam się łzami. A ponieważ babcia mieszkała w centrum Katowic, a my w dzielnicy Ligota, poszłam na rok do nowego przedszkola.

Mama rzeczywiście się sprężyła i doktorat napisała. Miałam sześć lat i wróciłam do domu. Do zerówki poszłam znowu do innego przedszkola. Myślałam, że mama w końcu znajdzie dla mnie czas. Całe dzieciństwo na to czekałam. Nic się jednak nie zmieniło. Uświadomiłam sobie wtedy, że nigdy nie będzie go dla mnie miała, i przestałam czekać. Odsunęłam się od niej. Co z tego, że często mi mówiła, jak bardzo mnie kocha, skoro nigdy jej przy mnie nie było?

Po napisaniu doktoratu mama postanowiła urodzić drugie dziecko. Bo uważała, że należy mieć dwoje. Ojciec nie chciał, ale ona się uparła. Rodzice wcześniej żyli ze sobą różnie, raz lepiej, raz gorzej, ale od zajścia mamy w ciążę kłócili się codziennie. Moja siostra urodziła się, kiedy miałam siedem lat. Od razu zostały zatrudnione opiekunki. Były z siostrą do południa, a później opiekę nad nią przejmowała babcia, która także nadzorowała niańki. Mój ojciec wracał do domu około siedemnastej i najpierw kłócił się z babcią, a po powrocie mamy kłócili się wszyscy razem.

Babcia często przyjeżdżała do nas już w poniedziałek i zostawała do środy, czwartku, bo nie chciało jej się codziennie kursować tam i z powrotem. Mieliśmy sześćdziesięciometrowe, trzypokojowe mieszkanie. W trójkę mieszkało nam się wygodnie, ale w piątkę już nie. Ja zostałam wyrzucona z własnego pokoju i zajęłam mniejszy, bo w moim ulokowały się mama z siostrą. Ojciec spał w salonie. Kiedy nocowała u nas babcia, spała w moim pokoju na moim łóżku, a ja na rozstawianym łóżku polowym.

Z czasem mama urządzała coraz więcej awantur domowych. Kłóciła się z ojcem w paskudny sposób, bo najpierw czepiała się go o jakieś drobnostki, a później jechała po całym jego życiorysie: wyzywała od nieudaczników, od impotentów. Kochałam tatę, więc bardzo to przeżywałam. Ulubionym miejscem do awantur był dla mamy samochód. Wsiadaliśmy wszyscy w czwórkę do naszej zielonej skody i się zaczynało. Uważam, że ojciec miał świętą cierpliwość do matki, ale w samochodzie często ponosiły go nerwy, bał się spowodować wypadek. My z siostrą też się bałyśmy. Afera kończyła się, kiedy ojciec zatrzymywał samochód gdzieś na poboczu i mówił matce, że albo się zamknie, albo on dalej nie jedzie, bo nie chce pozabijać nas wszystkich. Mama za­mykała się natychmiast i do końca drogi była już spokojna.

Po tym, jak ukończyłam trzecią klasę podstawówki, kiedy miałam dziesięć lat, a siostra trzy lata, rodzice przestali ze sobą mieszkać. Ojciec pojechał do sanatorium, gdyż jako wysoki mężczyzna całe życie miał problem z kręgosłupem, a mama postanowiła się wyprowadzić. Spakowała nas, zamówiła firmę przeprowadzkową. Przeniosłyśmy się do babci, co było zaskakujące, ponieważ mama całe życie była z nią skonfliktowana. Wytłumaczyła nam, że gnieździmy się w sześćdziesięciometrowym mieszkaniu, a babcia po wyprowadzce brata mamy została sama na stu pięćdziesięciu metrach. Wszyscy będziemy mieli więcej miejsca, a babcia nie będzie musiała do nas przyjeżdżać. Wytoczyła jeszcze inny argument: "Ty, Haneczko, dostałaś się teraz do szkoły baletowej, więc od babci będziesz miała bliżej. A tata zostanie na Ligocie, bo gdyby się z nami przeprowadził do babci, to wiecznie by się z nią kłócił. Poza tym mieszkanie jest spółdzielcze, na tatę, więc żeby nie przepadło, tata musi tam mieszkać". Nie powiedziała ojcu, że się wyprowadza. Zrobiła to ukradkiem. Wiele razy potem tata nam mówił, jaka to była dla niego trauma, kiedy po powrocie z sanatorium zastał puste mieszkanie. Bez nas, bez mebli. Rozwaliła naszą rodzinę.

Po jakimś czasie mama oznajmiła tacie, że ma dość przyjmowania pacjentów w przychodni i chce mieć prywatną praktykę. Postanowiła ją urządzić w naszym dawnym wspólnym mieszkaniu. Tata przeniósł się znowu do dużego pokoju, a dwa pozostałe pokoje mama adaptowała na swoją praktykę. Wtedy babcia w pełni przejęła dowodzenie domem. Miało to swoje plusy: wszystko było lepiej zorganizowane. Na przykład przygotowywanie śniadań przez mamę zawsze łączyło się z dużym stresem. Robiła nam śniadania, ponieważ uważała, że dziecko musi zjeść śniadanie, ale zawsze towarzyszyło temu bieganie, krzyki, że przez to ona się spóźnia do kliniki (obchód był o ósmej trzydzieści). Dodatkowo zamiast przygotować coś prostego, robiła wymyślne posiłki, co tylko potęgowało poranny stres. Wychodziłyśmy z siostrą do szkoły w ostatniej chwili. To znaczy ja do szkoły, a siostra do przedszkola - po drodze musiałam ją odprowadzić. Praktycznie biegłyśmy. Moja siostra ciągnięta przeze mnie na tych swoich jeszcze krótkich nóżkach... A i tak często się spóźniałam. Przez matkę.

Mama lubiła wchodzić w rolę ofiary. Zwykła mawiać, że to przez nas tyle harowała. Zawsze jadła to, co najdłużej stało w lodówce. Babcia, która lubiła gotować i praktycznie codziennie przygotowywała coś świeżego, mówiła: "Przecież możesz zjeść to świeże". "Nie. Ja muszę zjeść to, co najstarsze, bo jedzenia nie można wyrzucać. A to najświeższe musi być dla dzieci". I zawsze podkreślała, że nie może zjeść tego, na co miałaby ochotę.

Na kolejnej stronie poznasz przerażającą prawdę o matce Hanny >>

* Więcej o książce "Toksyczna matka" przeczytasz TUTAJ.

Mama Hani miała mnóstwo empatii dla pacentów. Niestety brakowało jej dla rodziny
Mama Hani miała mnóstwo empatii dla pacentów. Niestety brakowało jej dla rodziny123RF/PICSEL

Byliśmy bardzo dziwną rodziną. Mama pracowała w szpitalu, potem jechała do mieszkania, w którym został tata, i do dziewiętnastej przyjmowała pacjentów. Czubków, jak mówił ojciec. On z kolei kończył pracę o szesnastej, o siedemnastej był u nas i między innymi zawoził nas na różne zajęcia popołudniowe. Potem nas przywoził, mama wracała z praktyki i mijali się w drzwiach. Nadal bardzo lubiła się użerać. Nie mogła się handryczyć z ojcem, to wykłócała się z babcią. A potem zaczęła się awanturować ze mną, dlatego już kiedy miałam trzynaście lat, marzyłam o tym, by jak najszybciej wyprowadzić się z domu. Matka awanturowała się bez powodu, o wszystko, dla zasady. Wracała do domu, podbiegała do niej stęskniona za nią siostra i skarżyła się: "Mamusiu, Hania dzisiaj zrobiła mi to i to". A potrafiła codziennie coś wymyślić, by jakoś zwrócić na siebie jej uwagę. Wtedy matka bez wyjaśnienia, jak było, z wrzaskiem wchodziła do mojego pokoju. Krzyczała i biła mnie paskami z materiału, takimi od sukienek. Pamiętam, jak stoi taka właściwie bezradna, wrzeszczy i macha tymi paskami na oślep. Miała też wyjątkową zdolność dotykania czułych punktów. Wiedziała, gdzie uderzyć, żeby zabolało. Przychodziła do domu, wydarła się, wbiła szpilę, zbiła tymi paskami, po czym nagle z uśmiechem na twarzy pytała: "A co tam, Haneczko, u ciebie?". I zaczynała spokojnie rozmawiać, tak jakby zapomniała, że przed chwilą zrobiła chryję. A ja patrzyłam na nią jak na wariatkę. Miała wyjątkowo toksyczną osobowość.

Uważam, że zarówno ja, jak i moja siostra by­łyśmy naprawdę grzecznymi dziewczynami. Dobrze się uczyłyśmy, miałyśmy swoje zainteresowania, nie włóczyłyśmy się nie wiadomo gdzie. A przecież równie dobrze mogłyśmy na przykład ćpać. Miałyśmy pieniądze i nikt specjalnie nas nie pilnował. Jednak w okresie naszego dojrzewania matka zupełnie nie dawała sobie z nami rady. Mnie uważała za szczególnie trudną. Miała mnóstwo cierpliwości i zrozumienia dla pacjentów, którzy ją uwielbiali i uważali za wspaniałą, empatyczną lekarkę. Ale wobec rodziny tej empatii nie było. Wobec rodziny była głównie agresja.

Praktycznie od dziesiątego roku życia byłam zmuszana do zajmowania się siostrą, czego nie znosiłam. Zwykle gdy chciałam się spotkać ze znajomymi, mama stawiała warunek: "Albo weźmiesz Olę, albo nigdzie nie pójdziesz!". Byłam nastolatką i ciągle wlokłam ze sobą siedmio-, ośmio-, dziewięciolatkę. Najpierw zaprowadzałam ją i odbierałam z przedszkola. Potem prowadziłam do pierwszej klasy podstawówki. Jak siostra była w drugiej, ja chodziłam już do liceum.

Ale muszę przyznać, że wszystkie moje zachcianki były realizowane. Miałam zainteresowania sportowe. Kiedy zamarzyłam, by jeździć konno, to jeździliśmy z ojcem w soboty do stadniny w Ochabach. Chciałam grać w tenisa, to dostałam rakietę i prywatne lekcje u trenera. Jak wymyśliłam narty, otrzymałam dobry polski sprzęt. Pierwsze lekcje miałam z instruktorem podczas ferii z mamą, potem wyprawiałam się samodzielnie na zorganizowane wyjazdy. Pamiętam, że w tych polskich butach narciarskich było mi zimno i niewygodnie, więc tata poszedł do pewexu i za trzysta dolarów kupił mi buty marki Salomon. Nikt takich nie miał. Moi znajomi uważali, że z siostrą żyjemy jak pączki w maśle. Miałyśmy prywatną krawcową, która w kryzysowych latach osiemdziesiątych szyła nam ubrania wybrane z "Burdy". Całe wakacje spędzałyśmy poza miastem - mama wyjeżdżała z nami na dwa tygodnie, tata na trzy, a jeszcze były obozy. Latem nad jeziora i nad morze, zimą w góry - Beskidy i Karkonosze. Od drugiej klasy liceum w prawie każdą zimową sobotę jechałam pociągiem na narty do Szczyrku lub do Korbielowa. Gdy miałam siedemnaście lat, zapragnęłam odbyć kurs językowy w Anglii. Wyjechałam do Cam­bridge. Nasza edukacja i nasze zainteresowania były dla rodziców na pierwszym miejscu.

Chodziłyśmy z siostrą do dobrych szkół, niemniej mama uważała, że ja jestem tak inteligentna (bez problemu miałam w szkole same piątki), że skończę dobre studia i pojadę w świat robić karierę, a moja siostra jest głupsza i brzydsza, więc będzie się nią opiekować na starość. Zresztą tylko po to ją urodziła, co cały czas powtarzała. A wcześniej dokonała sześciu aborcji. To dobrze opisuje moją mamę. Pani doktor posiadająca wiedzę, mająca dostęp do wszelkich środków farmakologicznych, między narodzinami moimi a siostry sześć razy usunęła ciążę. Będąc w siódmej, stwierdziła, że to dziecko urodzi, bo przecież ktoś musi się nią zajmować na starość. Nie tylko to zrobiła, ale nas, dzieci, o tym poinformowała. Miałam wtedy chyba piętnaście lat, a siostra osiem. Matka całe życie wyzywała naszego ojca od impotentów, ale raz w roku w ciążę zachodziła. Nasz ojciec miał żarcik: "Waszą matkę tylko dotknąć, a już jest w ciąży". Nie rozumiałyśmy, o co chodzi, ale kiedy matka powiedziała nam o aborcjach, to wszystko połączyło się w całość.

Jak można być lekarką po doktoracie, podwójnej specjalizacji z neurologii i psychiatrii i stosować aborcję jako środek antykoncepcyjny?!! Jak można powiedzieć o swoich aborcjach dzieciom?!! Jak można je tak obciążać?!!! Mnie jak mnie, byłam już wtedy nastolatką, ale jaki musiało to mieć wpływ na moją młodszą siostrę? Pomyślałam wtedy, że ta wielka pani doktor, traktowana przez tylu pacjentów jak guru, jest po prostu idiotką.

Niedawno usłyszałam od mojej siostry, że mnie nienawidzi. W sumie jej się nie dziwię. Od dziecka non stop mówiono jej, że jest ode mnie brzydsza i głupsza (choć nie było ku temu powodów), że nie została uśmiercona jak nasze rodzeństwo tylko dlatego, że matka zdecydowała, iż będzie jej opiekunką na starość. Potem, gdy już nie mieszkałam w domu, dowiedziałam się, że mama wmawiała jej, że pewnie nigdy nie znajdzie sobie chłopaka. Dlatego ona, matka, musi jej kupić samochód - może wtedy ktoś się nią zainteresuje. A kiedy siostra związała się z chłopakiem z Krakowa i każdy wolny czas spędzała z nim i jego rodzicami, to matka jej mówiła: "Bo ty jesteś uzależniona od seksu!". Szczytem było, że wmawiała jej chorobę afektywną dwubiegunową; choć wskazuje na to, że sama na nią cierpiała.

Okładka książki "Toksyczna matka"
Okładka książki "Toksyczna matka"materiały prasowe

Po menopauzie mama przestała się awanturować. Można powiedzieć, że złagodniała. Ale jednocześnie uzależniła się od leków psychotropowych. Wyprowadziłam się z domu po maturze. Najpierw na rok do Krakowa, potem do Warszawy. Gdy byłam już mężatką i miałam córkę, matka czasem do mnie przyjeżdżała. Mówiła: "Haneczko, jest mi tak przykro, że mamy ze sobą taki słaby kontakt...". "Mamo, jak mamy mieć dobry, skoro ty nigdy tego kontaktu nie budowałaś?" "Jak to? Dlaczego?" "Ponieważ kiedy byłam dzieckiem, nigdy nie miałaś dla mnie czasu". "Ja nie miałam? Przecież poświęcałam ci każdą wolną chwilę!" "Mamo, potwornie się awanturowałaś, biłaś mnie". "Ja?! Ja na ciebie kiedykolwiek podniosłam rękę?! Dziecko, co ty opowiadasz?!" Wymagała ode mnie, żebym to ja do niej dzwoniła. W pewnym momencie pomyślałam: "Dlaczego to ja mam zawsze pierwsza się odzywać? Wezmę ją na przetrzymanie i zobaczę, kiedy poczuje potrzebę, żeby do mnie zadzwonić". Zadzwoniła po pół roku. Z pretensjami, że się nie odzywam.

Kiedy się rozchorowała, oczywiste dla niej było, że mamy się nią zajmować. Zawsze nam powtarzała, że na starość stanie się niedołężna, będzie się poruszać na wózku inwalidzkim. I tak się stało. Przeszła operację guza mózgu, ale chociaż nie było żadnych medycznych przeciwwskazań, leżała bezwładnie. Lekarze nie wiedzieli, jak ją skłonić, by zaczęła się ruszać. Zwykle dzieci zaczynają opiekować się rodzicami, gdy same są po pięćdziesiątce. Kiedy ja musiałam się zająć matką, miałam trzydzieści siedem lat, a moja siostra - trzydzieści. To był dla mnie ogromny ciężar. Gdy jest się młodym, nie ma się jeszcze w sobie gotowości do sprawowania nad kimś opieki. Inaczej w wieku dojrzałym. Przede wszystkim jednak uważałam, że była to niesprawiedliwość. Jako dziecko miałam poczucie krzywdy, że mama nie ma dla mnie czasu. A gdy się pochorowała, to czy tego chciałam, czy nie, musiałam się nią zajmować. Zmarła po dwóch latach. Zażyczyła sobie, żeby pochować ją na cmentarzu w Olsztynie, tym samym, gdzie od jedenastu lat leżał tata. Mimo że pochodziła ze Śląska i mieszkała tam całe życie. "Będziecie, dziewczynki, jeździły na jeden cmentarz". Zawsze była do bólu pragmatyczna.

Na usprawiedliwienie mojej matki dodam, że w porównaniu z jej matką, moją babcią, zrobiła duży postęp. Babcia wcale nie kochała swojej córki, syna bardziej, ale można śmiało powiedzieć, że była dla swoich dzieci potworem. Dla swoich trzech wnuczek już nie. Babcia miała trudne dzieciństwo - jej mama zmarła, a ojciec oddał ją do szkoły zakonnej. Zarówno babcia, jak i mama okazywały swoim dzieciom miłość, tak jak umiały najlepiej. Babci wychodziło to okropnie, mamie - trochę lepiej. Mimo to moja mama tak mi się nie podobała jako człowiek, że tworzyłam siebie na zasadzie przeciwieństwa. A w stosunku do mojego dziecka wszystko starałam się zrobić inaczej niż ona. Po porodzie przez trzy lata nie poszłam do pracy, żeby moja córka nie miała takiego poczucia jak ja, że została porzucona, bo praca jest najważniejsza. Swoją karierę zaczęłam robić późno. Skoro chciałam mieć dziecko, to musiałam mieć dla niego czas. Moja relacja z córką jest nieporównywalna do mojej z mamą. Niebo a ziemia. Uważam, że mamy świetny kontakt. Ale moja córka mówi, że będzie jeszcze lepszą matką niż ja. Życzę jej tego z całego serca. Może ta zła karma w naszej rodzinie się oczyści.

Na kolejnej stronie przeczytasz komentarz psychoterapeuty >>

* Więcej o książce "Toksyczna matka" przeczytasz TUTAJ.

Faworyzowanie jednego z dzieci demoluje psychikę rodzeństwa
Faworyzowanie jednego z dzieci demoluje psychikę rodzeństwa123RF/PICSEL

Komentarz psychoterapeuty

Faworyzując jedno z dzieci, matka pozbawia rodzeństwo bliskości. Pomyślałam teraz o matce Aleksandry i Hanny, która faworyzowała starszą córkę, a młodszej mówiła: "Jesteś brzydsza, głupsza i będziesz się mną zajmować na starość".

To prawda, że pozbawia bliskości, ale bliskość dla wielu matek jest czymś zbędnym - czymś rozmiękczającym ich główny cel. A celem jest to, że ich dziecko musi sobie poradzić w życiu! Często słyszymy od rodziców: "Uważaj, bo ludzie są fałszywi! Tylko patrzą, jak cię oszukać! Nikomu nie ufaj!". Ten przekaz, niestety, pozostaje w nas na całe życie. Bardzo często matki indukują swoje córki, mówiąc o mężczyznach: "To potwory, uważaj na nich, oni tylko chcą kobietę wykorzystać". I te biedne dziewczynki wchodzą w dorosłość zastraszone, wszystkiego się boją i nie mają nie tylko do ludzi, ale i do siebie samych zaufania. Skoro mama mówi, że wszędzie czai się zło, nie umówię się na randkę, nie pojadę sama na urlop, bo mogę to zło spotkać. Albo reakcja może być odwrotna - rzucam się na przeróżne aktywności, do których namawia mnie na przykład grupa rówieśnicza, oraz trochę instynktownie chcę poznawać, eksperymentować, wchodzić w bliższe relacje z płcią przeciwną. Może nastąpić katastrofa, ponieważ ta rzeczywistość niekiedy okazuje się bardzo destrukcyjna - narkotyki, alkohol, przygodny seks. Ale jest atrakcyjna. Bo nagle robi się cudownie, a na pewno inaczej. Świat jest piękny! Moja matka gadała głupoty! Całe życie mnie oszukiwała! Zobacz więc, jakie dwie różne postawy mogą się ukształtować, kiedy przekaz matki brzmi: "Masz się bać!".

Wróćmy do kwestii faworyzowania, które demoluje psychikę u rodzeństwa. Komunikaty typu: "Zobacz, jak twoja siostra/brat pięknie rysuje, a ty nie", zostawiają rany nie do zabliźnienia. Gaśnie poczucie własnej wartości, a czasami nawet nie zaczyna ono się budować. To nie motywuje, jak błędnie sądzą niektórzy rodzice, tylko dekonstruuje relacje w rodzinie. Dziecko zepchnięte na dalszy plan przestaje się cieszyć, że ma brata czy siostrę. Każdy nowy dzień jest dla niego walką o jego prawa. Permanentna rywalizacja rodzi stan napięcia.

Ale dziecko faworyzowane również jest w fatalnej sytuacji. Może się w nim obudzić poczucie winy za smutek, a często łzy u brata lub siostry. U takiego dziecka może w dorosłości wystąpić przerost ambicji, a w dalszej konsekwencji - depresja w związku z odczuwaniem ciągłej presji ze strony rodziców. Hanna jako dorosła kobieta jest świadoma nieprawidłowości istniejących w jej domu rodzinnym i ma żal do matki, że ta obarczyła ją swoimi obowiązkami, czyli koniecznością opiekowania się siostrą. Zabawa między rodzeństwem, która powinna być przyjemnością, stała się narzuconym przez matkę nieznośnym obowiązkiem.

Kobiety często myślą, że jeśli będą miały więcej niż jedno dziecko, to dzieci się same sobą zajmą. Że będą mniej absorbujące. Zachodzi tu pewna sprzeczność: kobiety chcą zaspokoić swój instynkt macierzyński, ale jednak drzemie w nich myśl, żeby ułatwić sobie to zadanie poprzez założenie wielodzietnej rodziny. U niektórych kobiet pragmatyzm jest tak daleko posunięty, że wręcz uważają, iż mają dzieci tylko po to, żeby się nimi zajęły na starość. Nawet się z tym nie kryją, bo nie uważają tego za nieprawidłowość. Mają przeświadczenie, że dzieci są ich własnością, czyli mają pełnić wobec nich rolę służebną. Matka Aleksandry mówiła córce wprost, że istnieje po to, żeby było komu podać jej herbatę do łóżka.

Tak naprawdę żadne dziecko nie ma obowiązku podawania swojemu rodzicowi na starość herbaty. Może to zrobić, ale nie z przymusu, jakiegoś moralnego obowiązku, tylko z własnej wewnętrznej potrzeby. Dziecko, będąc dorosłe, samo ma zdecydować, czy chce się opiekować rodzicem. Jeśli było prawidłowo ukształtowane przez rodziców, nie trzeba mu tego wkładać do głowy. Wystarczy, że rodzice pokażą, jak sami zajmują się dziadkami. Pamiętam, jak moja mama opiekowała się swoją mamą, gdy ta miała chorobę Alzheimera. Widziałem jej wysiłek, poświecenie, jak godziła życie rodzinne z opieką. Nigdy nie słyszałem od niej, że jest to jakiś obowiązek dzieci.

Moja mama umarła rok temu z powodu choroby Parkinsona. Moje towarzyszenie jej przez ten cały czas, opieka, organizacja jej i mojego własnego życia to nie była udręka, obowiązek, tylko wewnętrzna potrzeba, by być przy niej.

Trzymać za rękę, gdy odchodzi.

Dzieci nie postępują tak, jak im się każe, tylko tak, jak się im pokazuje.

Z moich obserwacji wynika, że pomysł, iż dzieci mają się zajmować rodzicami na starość, pojawia się częściej u kobiet. Mężczyźni dużo rzadziej próbują emocjonalnie spacyfikować swoje dzieci po to, aby im służyły. A zaborcze matki bardzo często stosują wręcz szantaż. Co prawda większość z nich robi to nieświadomie, jednak to ich nie usprawiedliwia.

Moja trzydziestodwuletnia pacjentka, chociaż mieszka w Londynie, musi codziennie spowiadać się swojej sześćdziesięciodwuletniej matce z tego, co zrobiła, czy czego nie zrobiła: jak było w pracy, co przygotowała na obiad, że była na zakupach... No i obowiązkowo zadać pytanie: "Jak się mama czuje?". A kiedy matka do niej dzwoni, a ona jest zajęta i mówi, że nie może z nią w tej chwili rozmawiać, więc oddzwoni później, ta robi jej awanturę: "Jak możesz nie mieć czasu dla matki?! Nie ma cię przy mnie, nie ma mi kto podać herbaty, bo ty sobie po świecie wojażujesz i nawet nie możesz poświęcić chwili na rozmowę ze mną! Dzisiaj trzy razy do ciebie dzwoniłam! Przecież wiesz, że mam cukrzycę! A co będzie, jak dostanę ataku i umrę?!". Matka mieszka w Warszawie i wymaga od córki, żeby ta z Londynu dzwoniła na pogotowie! Wcześniej angażując córkę w swoje dylematy egzystencjalne i zdrowotne, spowodowała, że czas, który przeznacza się na tworzenie swojej sieci społecznej, córka poświęcała na zajmowanie się nią. Wręcz próbowała się z nią przyjaźnić. Tłumaczyła: "My się musimy przyjaźnić. Musimy się wspierać w tym złym świecie". Ta dziewczyna przez całe życie nie dostała nawet odrobiny akceptacji, całe życie słyszała, że jest beznadziejna i głupia, a teraz wciąż tańczy tak, jak jej matka zagra, i ciągle oczekuje tej nieprzyznanej przez te wszystkie lata nagrody. A nagrodą jest otrzymanie w końcu bezwarunkowej akceptacji, której nie doświadcza również w życiu dorosłym. To jest szantaż emocjonalny, wpędzanie córki w poczucie winy i - co najważniejsze - traktowanie jej jako swojej własności.

* Więcej o książce "Toksyczna matka" przeczytasz TUTAJ.

***

Zobacz również:

Dorota Wellman: Celebrytki nie inspirują nikogo do niczegoNewseria Lifestyle/informacja prasowa
Fragment książki
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas