Historia "od siedmiu boleści"
O zębie-sabotażyście, cierpieniu z sensem i bez sensu oraz innych formach udręczenia... Czyli: historia "od siedmiu boleści" w odcinkach.

Nowy rok nie zaczął się dla mnie pomyślnie. Drugiego dnia, całkiem znienacka, zaatakował mnie mój własny ząb i trzyma za łeb do dzisiaj. U dentysty wyszło na jaw, że wdała się infekcja i trzeba przeczyścić kanały. Typowy sabotaż - z wierzchu nic się nie dzieje, za to pod spodem... - normalnie III wojna światowa!
Nie ustępująca gorączka, paskudny ból i kilka nieprzespanych nocy z rzędu zmieniły mnie nie do poznania. Z kobiety w miarę stabilnej emocjonalnie i na ogół miłującej życie, stałam się nagle bezlitosną dla otoczenia heterą z tendencjami morderczymi wobec najbliższych (włączając w to własne, Bogu ducha winne dziecię). Snując się z kąta w kąt w wymiętym szlafroku i potykając co rusz o niemowlęce zabawki, w końcu znienawidziłam wszystko i wszystkich za to, że przeszkadzają mi w Moim Cierpieniu. Przestałam odbierać telefony, odmówiłam kategorycznie zmywania naczyń, ba!, nawet nie napisałam nic do Interii! Szlus i basta! Jestem niedysponowana. Niech życie toczy się własnym torem i da mi urlop od partycypowania.
Szóstego dnia nastąpił przełom. Oswoiłam się z bólem na tyle, by poddać swoją nihilistyczną postawę w wątpliwość. OK - cierpię. Ale czy aż na tyle, żeby rościć sobie prawo do ulg, mieć do świata pretensje, że się kręci, i wymagać od wszystkich współczucia? Zaczęłam rozmyślać o istocie bólu. O jego stopniach i granicach. Są przecież ludzie, którzy cierpią permanentnie, zmagają się z nieuleczalnymi chorobami, co dzień przeżywają katusze o jakich mi się nie śniło! Boli ich po stokroć bardziej niż mnie, a mimo to nie rezygnują z życia. Z entuzjazmem i sobie tylko znaną determinacją, pragną w nim partycypować. Nagle poczułam się idiotycznie z tym swoim zębem, gorączką i workiem kapiącego lodu przy policzku. Wielkie mi co: szóstka z ropnym stanem zapalnym. Dwa tygodnie leczenia, antybiotyk i po krzyku! Czym tu się licytować?
Nie wiem jak to jest. Nie potrafię sobie wyobrazić. Mogę tylko przypuszczać, że budząc się i zasypiając w bólu, bez rokowań na polepszenie sytuacji, człowiek w końcu musi dokonać wyboru: albo poddać się cierpieniu i pozwolić mu przejąć nad sobą absolutną kontrolę, albo spróbować się z nim zaprzyjaźnić, uznać jego istnienie i zaakceptować jako integralną część swojej egzystencji. Opcja numer dwa jest dla wojowników. Dla tych, którzy wypełniają ważną misję i nadają sens starej prawdzie: "cierpienie uszlachetnia". Przegrani głosu nie mają. Wygranym składamy hołdy.
Frida Kahlo. Wybitna malarka meksykańska. Halina Poświatowska. Wielka polska poetka. Jacqueline Du Pre. Fenomenalna wiolonczelistka z Wielkiej Brytanii. Wirginia Wolf. Kultowa angielska pisarka. To tylko kilka nazwisk znanych cierpiętnic bliskich mojemu sercu, które okazały się prawdziwymi wojowniczkami. Potrafiły patrzeć wrogowi prosto w twarz. Sypiać z nim i się budzić. Wszędzie z sobą zabierać, upijać się, tańczyć, płakać i do świtu z nim polemizować... Kim jesteś bólu? Po co jesteś? Co z ciebie za pożytek? A ból, jak ten kochanek, co rani najbardziej, ale to z nim chcesz końca świata doczekać, niby milczy, niby nic nie mówi, lecz już na zawsze przez inne szkiełko każe na rzeczy patrzeć. W przypadku tych kilku odważnych kobiet jest nieodłącznym świadkiem codzienności. Jego cuchnący oddech wzmaga tylko ich czujność i wyostrza zmysły. Niechcący staje się najważniejszym środkiem wyrazu, narzędziem szlifującym geniusz.
Tydzień później.
No nich to szlag trafi! Tymi dywagacjami o cierpieniu chyba jakieś fatum na siebie ściągnęłam. Ząb dał pożyć chwil parę i grypa żołądkowa się wprosiła. Czytam co wcześniej popisałam i znów mi wstyd. Ale jestem miękusiem. Znowu tylko łóżeczko i poduszeczka. (Plus gigantyczne wyrzuty sumienia, że matka ze mnie żadna i żona całkiem do bani, bo tylko od nowego roku sobie choruję). Nie wiem jakim cudem zwlokłam się na koncert do Torunia, z okazji Orkiestry Świątecznej Pomocy. Jeszcze w busie było ze mnie warzywo, a parę godzin później na scenie chyba Duch Święty we mnie wstąpił, bo mimo wichury, co chciała nas wszystkich jak jakieś ołowiane żołnierzyki wykosić, dałam radę zaśpiewać, potańczyć i swoje Światełko do nieba wypuścić. W tym roku to wszystko dla ludzi cierpiących na cukrzycę, tak? Co ja mogę wiedzieć o ich cierpieniu? Miałam nie pojechać, bo co - grypa żołądkowa?
Z refleksji okołochorobowych została mi jeszcze jedna. O ile ból może zabijać lub tworzyć, w zależności od tego jaki użytek z niego zrobimy, o tyle dochodzę do wniosku, że są bóle z sensem i te bez sensu. Ten rozsadzający głowę ząb to był całkiem po nic. Przez cały czas myślałam tylko, że stokroć bardziej wolałabym urodzić znowu Polusię (nawet gdyby to miało być kolejne 9 i pół godziny cierpienia), niż męczyć się z jakimś idiotycznym trzonowcem. Bóle porodowe jak najbardziej mają sens - bo są częścią drogi nowego życia, które przechodzi z nas do świata doczesnego. Sytuacja jest o tyle komfortowa, że można nawet przewidzieć ich częstotliwość, wyliczyć czas trwania każdego skurczu, co stopniuje napięcie i pozwala wdrożyć się w cały rytuał: fala nadchodzi, uderza w brzeg i odpływa. Wdech - wydech, wdech - wydech. Jak barany do snu, liczysz fale do nowego życia. W tym kontekście ból zęba to jakiś nikomu nie potrzebny absurd!
Pamiętam z jakim zaskoczeniem odkryłam sens całkiem innego cierpienia. Było lato 2005. W moim brzuchu zaczęło bić czyjeś serce. Kijanka, fasolka, maleńki żelowy cukierek - ktoś wybrał mnie sobie na domek i postanowił stawać się we mnie człowiekiem. Unosiłam się kilka centymetrów nad ziemią, odkryłam właśnie tajemnicę bycia dmuchawcem...
I nagle - trach! Tata nie żyje.
Pierwsze etapy bólu po stracie bliskiego człowieka są nie do opisania. I tak każdego to czeka i nikt niczego nie nauczy się z opowieści innych. Przychodzi jednak moment całkiem metafizyczny - kiedy poznajesz Wielką Prawdę: żałoba ma sens. Jest częścią drogi czyjegoś życia, co przechodzi przez nas do świata nam nieznanego. Może to zabrzmi dziwnie, ale znalazłam w żałobie harmonię i komfort. Wartości, których próżno szukać w całym zestawie innych cierpień duchowych. Na przykład taka depresja - nie wiadomo skąd przychodzi i po co. Cóż, zdarzyła mi się razy kilka. W porównaniu z bólem rozstania wiecznego, z kimś, kogo kochaliśmy nad życie, stan przewlekłej melancholii jest niczym. A jednak wycieńcza o wiele bardziej i niczego nie uczy. Jak ten ból zęba w zestawieniu z porodem. Kompletnie bez sensu.
No to teraz trochę spóźnione, ale szczere, bo pisane w gorączce, życzenia noworoczne:
Anita Lipnicka