Irena Sendlerowa: ryzykowała życiem, by ratować innych
Irena Sendlerowa dzięki niewiarygodnej odwadze, determinacji i nadziei, podejmując ogromne ryzyko, uratowała przed śmiercią lub deportacją do obozów zagłady 2500 żydowskich dzieci. Poniżej publikujemy fragment książki o tej niezwykłej działaczce pt. "Dzieci Sendlerowej" autorstwa Tilary J. Mazzeo.
Komórka Ireny okazała się niebywale skuteczna, a tych, którzy znali Irenę i zostali wtajemniczeni w jej sekret, bynajmniej to nie dziwiło. Nie była po prostu organizatorką. Przypominała żywioł. Zaledwie rok później, jesienią 1940 roku, nieliczna grupa zapewniała publiczną pomoc społeczną tysiącom warszawskich Żydów.
Wszystko opierało się wyłącznie na fałszowaniu dokumentów i rekwirowaniu zasobów, które następnie ukradkiem rozprowadzano w jadłodajniach Ireny. System był genialnie prosty. "Podstawą przyznawania pomocy społecznej było zbieranie danych i statystyk ze społeczności. Więc fałszowaliśmy statystyki i wywiady środowiskowe - to znaczy wpisywaliśmy zmyślone nazwiska i tak zdobywaliśmy pieniądze, jedzenie, odzież", wyjaśniała.
Aby zniechęcić Niemców od kontrolowania fikcyjnych rodzin, z uśmiechem na ustach dopisywano do akt złowróżbnie brzmiące adnotacje, jakoby w tej czy innej panowała śmiertelna choroba zakaźna, na przykład tyfus albo cholera. W niewielkim biurze Ireny huczało jak w ulu. Irena pragnęła przygody. Dzięki świadomości, że walczy z ciemiężcą, pomimo niebezpieczeństw, czuła, że żyje.
Już pierwszy rok okupacji był dla mieszkańców Polski - Żydów i chrześcijan - ciężki, lecz w drugim okupant jeszcze dokręcił śrubę. Jesienią 1940 roku Niemcy znacznie pewniej kontrolowali Warszawę. Zepchnąwszy polską kulturę w cień, skoncentrowali się na wykorzystaniu oraz wyplenieniu żydowskiego "narodu w narodzie".
Niemcom brakowało zasobów ludzkich, więc wyłapywali żydowskich mężczyzn na ulicach i zmuszali ich do pracy. Żydzi zostali poddani nowym restrykcjom karnym. Niemcy nakazali zamknięcie synagog, ludzie musieli przywyknąć do surowo przestrzeganej godziny policyjnej. Żydzi nie mieli prawa do wysyłania poczty za granicę, korzystania z telefonów i kolei, spacerowania w miejskich parkach czy siadywania na ławkach. Mieli też obowiązek zejść z chodnika do rynsztoka, gdy tylko zbliżał się Niemiec (warszawskich Żydów zmuszono do noszenia biało-niebieskich opasek z gwiazdami Dawida).
Więcej o książce "Dzieci Sendlerowej" Tilar J. Mazzeo przeczytasz TUTAJ.
Poniżające regulacje objęty i Adama. Wówczas byli już z Ireną kochankami, więc wpływało to także na ich potajemny związek. W okupowanej Warszawie przechadzanie się pod ramię z żydowskim mężczyzną - nawet przyjacielem - mogło być niebezpieczne dla jasnowłosej młodej Polki. Groziłoby im nękanie, a nawet pobicie. Ulicami miasta krążyły antysemickie zbiry, rozzuchwalone niemieckim prawem zakazującym "międzyrasowych" związków, i szukały ofiar - ludzie w opaskach nadawali się idealnie.
Rzeczy tak prozaiczne jak przechadzki po parkach czy podróż tramwajem na przyjęcie u przyjaciół w innej części miasta stały się dla Ireny i Adama niedostępne. Może to właśnie wtedy Irena zaczęła zakładać opaskę z gwiazdą Dawida, gdy towarzyszyła Adamowi. Później wyjaśniła, że robiła to w dowód solidarności, a pod koniec 1940 roku, jeszcze zanim zaczęło się najgorsze, nadal zapewniało im to pewną ochronę. Żydowska para była narażona na przypadkową uliczną przemoc, ale ich zakazany związek mniej rzucał się w oczy.
Na początku 1941 roku wszystko zaczęło się zmieniać. Młodzi polscy bandyci, zachęceni, a mówiło się, że i opłaceni przez okupantów, w świetle dnia grasowali po warszawskich ulicach i bezlitośnie tłukli każdego napotkanego człowieka z gwiazdą Dawida na ramieniu. W marcu uliczna przemoc przeistoczyła się w jawny pogrom. Przez więcej niż tydzień, podczas Wielkanocy i Paschy, ponad tysiąc bandytów terroryzowało żydowskie dzielnice, grabiąc i bijąc każdego, kto ośmielił się pokazać na ulicy w niebiesko-białej opasce. Władze okupacyjne odwracały wzrok, podobnie jak większość zszokowanej ludności miasta.
Niedługo później, w pierwszych tygodniach wiosny, ludzie zdali sobie sprawę, że w najbiedniejszych dzielnicach - czyli, co nie dziwne, dzielnicach żydowskich - epidemia tyfusu stała się naprawdę poważnym zagrożeniem. W Warszawie zaczęto szeptać, że na drugim brzegu rzeki, na przedmieściach, Niemcy planują stworzyć dzielnicę dla Żydów i odizolować ich od reszty populacji. W kwietniu naszedł rozkaz objęcia "zainfekowanych obszarów" kwarantanną. W lecie, gdy epidemia osłabła, zapadła decyzja jeszcze bardziej radykalna, decyzja, która całkowicie zmieni los polskich Żydów. A także los Ireny i Adama.
W połowie października 1940 roku w całej Warszawie pojawiły się plakaty. Zaniepokojeni obywatele zawijali się ciaśniej w płaszcze chroniące przed coraz bardziej dojmującym zimnem i zbici w grupki czytali obwieszczenie. Ten sam koszmarny nakaz odczytywano na placach przez niemieckie megafony. Wieść była porażająca, toteż początkowo Irena i Adam nie potrafili w nią uwierzyć.
Rozporządzenie mówiło, że mieszkańcy Warszawy - Polacy i Żydzi - mają poczynić przygotowania. Żydzi przeprowadzą się do ciasnej, mało atrakcyjnej części miasta, która mocno ucierpiała w bombardowaniach. Ta nowa "dzielnica" stanie się gettem. Żydom wyznaczono teren obejmujący siedemdziesiąt trzy ulice - nieco ponad cztery procent wszystkich ulic w stolicy. Wytyczono go w jednej z od dawna najbiedniejszych i najbardziej zaniedbanych części centrum. Wszyscy jego "aryjscy" mieszkańcy mieli niezwłocznie opuścić obszar przeznaczony Żydom i znaleźć sobie inne lokum. Osoby mieszkające po niewłaściwej stronie "granicy" miały obowiązek się przenieść, niezależnie od wyznania. Warszawiacy dostali na to dwa tygodnie.
Miasto ogarnęła panika. Nakaz dotknął ponad ćwierć miliona ludzi - niemal jedną czwartą warszawiaków. Przeprowadzek nie kontrolowała żadna instytucja, nie objęto ich żadną odgórną organizacją. Niech sami się biją o ochłapy - mniej więcej tak wyglądało podejście Niemców. Judenrat, kontrolowana przez okupanta rada Żydów, próbowała spełniać potrzeby objętych przenosinami. Gdyby udało się zorganizować sprawną wymianę mieszkań pomiędzy polskimi i żydowskimi rodzinami, w oparciu o proste kalkulacje dotyczące powierzchni lokali i liczebność rodzin, wszystkim z pewnością byłoby łatwiej. Mogłoby się to sprawdzić, gdyby tylko zamożniejsi mieszkańcy po obu stronach granicy zechcieli się dostosować. Ale nie chcieli.
Bogate rodziny nie były gotowe na zamieszkanie w małych, ciasnych mieszkaniach ani na przeprowadzkę na ulice, które uważały za poślednie - przecież miały dość pieniędzy, by wynegocjować lepsze warunki na "otwartym rynku". Zasobniejsze rodziny zagarniały lokale i prywatnie wynajmowały je za coraz bardziej niesłychane ceny, więc co lepsze mieszkania znikały w mgnieniu oka.
Gdy koszty wynajmu wystrzeliły w górę, rodziny z klasy średniej zaczęły panikować, a pozbawieni skrupułów właściciele nieruchomości po obu stronach żerowali na zrozpaczonych najemcach. Niektóre rodziny całymi dniami gorączkowo szukały jakiegokolwiek dachu nad głową, nieważne jak ciasnego czy zapyziałego, tylko po to, by w ostatniej chwili przebił je ktoś bogatszy. Następnego ranka musiały szukać od nowa. Najbiedniejsi musieli walczyć o miejsce w przeludnionych czynszówkach. Irena i jej współpracownicy byli świadkami całkowitego załamania warszawskiego systemu pomocy społecznej.
Gdy w drugiej połowie października Irena wychodziła na ulice, natychmiast otaczały ją tłumy nieszczęśników pchających w wózkach dobytek życia, którzy krążyli po mieście, próbując wypełnić rozkaz władz okupacyjnych. Przy bramach do getta ciągnęły się długie kolejki czekających na zgodę na wejście. Porządku pilnowali uzbrojeni żołnierze, wyszczekujący surowe polecenia. Młode matki taszczyły nieporęczne toboły ze zwiniętą pośpiesznie pościelą, nawet małe dzieci ciągnęły wyładowane po brzegi walizki.
Furgonetek i samochodów było niewiele, zresztą Żydom i tak już wcześniej odebrano prawo do korzystania z pojazdów. W żydowskiej dzielnicy transport odbywał się głównie z użyciem riksz i zrozpaczone rodziny musiały porzucić większość drogocennego dla nich mienia. Przeprowadzki były podwójnie stresujące, bo Niemcy bez przerwy zmieniali zdanie co do ostatecznego kształtu getta.
Dramat rozgrywał się na ulicach całego miasta, a Irena mogła obserwować ten straszny chaos z miejsca w pierwszym rzędzie. Co jeśli jej mieszkanie znajdzie się po niewłaściwej stronie granicy? Wiedziała, że o wszystkim może zadecydować czyjś kaprys. Getto zaczynało się zaraz na wschód od jej mieszkania na Woli. Drżała na samą myśl o konieczności przenosin z chorą matką. Zdrowie Janiny nieustannie ją martwiło. Biuro przy Złotej mieściło się jeszcze bliżej nowej żydowskiej dzielnicy. Ulica biegła tuż obok granicy. Z okien na drugim piętrze widziały z Irką Schultz rozgrywającą się na dole tragedię. (…)
Reinhard Heydrich we wspomnianej już dyrektywie przypomniał swoim ludziom w Warszawie, "że pierwszym warunkiem niezbędnym dla osiągnięcia ostatecznego celu jest skoncentrowanie Żydów" na obszarach miejskich. "Na punkty koncentracji należy wybierać tylko miasta z węzłami kolejowymi", instruował podwładnych. Warszawa należała do największych.
Gdy tylko Niemcy wyłapali miejscowych Żydów, zaczęły przyjeżdżać transporty z Żydami z innych miast. W całym Generalnym Gubernatorstwie likwidowano żydowskie społeczności liczące poniżej pięciuset członków i - jeżeli do tej pory przeżyli - zmuszano Żydów do przenosin do miast. W końcu do warszawskiego getta trafią też Żydzi z Niemiec, co jeszcze bardziej pogorszy panujące tam warunki. W rezultacie w otoczonej murem, dokładnie pilnowanej dzielnicy głodowało ponad pół miliona ludzi.
Kiedy kilka tygodni później okazało się, że Irena dzięki typowej dla siebie zaradności i determinacji zdobyła przepustkę sanitarną i mogła swobodnie wchodzić i wychodzić z getta, nikt nie był zaskoczony.