Kobieta rakieta
Świntuszy, prowokuje, oczarowuje. W nowym wcieleniu Maria Peszek to kobieta drapieżna.
Nowa jakość Na spotkanie przychodzi w szarym T-shircie i przykrótkich dżinsach. Choć ma 35 lat, ostrzyżona na krótko wygląda jak drobny, piegowaty chłopiec. Pytań słucha ze skupieniem, kiedy odpowiada, starannie dobiera słowa.
- To, co się ze mną stało, to przemiana organiczna - mówi. - Jestem artystą totalnym i kiedy pracuję nad jakimś projektem, odbija się to na każdym aspekcie mojego życia, w tym także na cielesności. Jedno pociąga za sobą drugie. Byłam bardzo zmęczona po wszystkim, co wiązało się z moim pierwszym muzycznym projektem - "Miasto manią" - opowiada. - Musiałam odpocząć, zrelaksować się. Najbardziej pomagało mi w tym intensywne chodzenie... Po takich treningach zmieniło się moje ciało, schudłam, a w międzyczasie zaczęły pojawiać się nowe pomysły. Ciało jest tak samo ważnym instrumentem jak głos. Musi być podporządkowane temu, co robię, i służyć wyrażeniu tego, co chcę powiedzieć - mówi.
Maria przyznaje też, że zdaje sobie sprawę z tego, jak ważny jest image artysty: Podziwiam twórców, którzy zaskakują wizerunkiem za każdym razem. Takich, w przypadku których czeka się na to, kim będą przy kolejnym filmie, przedstawieniu, płycie. Tak samo staram się działać i ja. Nowy projekt to nowa odsłona mnie. Nowa jakość. W głębi duszy jednak się nie zmieniam.
Dominantą mojej kobiecości jest dziewczęcość, a nawet swoiste chuligaństwo. To wszystko, co na zewnątrz, to tylko przebieranki, których nie należy traktować ze śmiertelną powagą.
Zmiana wizerunku towarzyszy wydaniu nowej płyty Marysi zatytułowanej "Maria Awaria". Przy tej okazji aktorka i wokalistka próbuje swoich sił w jeszcze jednej roli - literatki. "Maria Awaria" to bowiem projekt dwuczłonowy. Oprócz płyty zostanie wydana także książka zatytułowana "Bezwstydnik".
- Nie potrafiłam wypowiedzieć się za pośrednictwem tylko jednego medium - przyznaje artystka. - Żeby wyrzucić z siebie to wszystko, co mam w głowie, nie wystarczyło nagrać płyty. Napisałam więc książkę.
Urodzona aktorka
O tym, że zostanie artystką, wiedziała od zawsze. Jako dziecko chciała być cyrkówką, potem śpiewaczką operową, w końcu aktorką. Twierdzi, że to wpływ atmosfery, jaka panowała w jej domu. Rodzice prowadzili dom otwarty, często gościli artystyczne towarzystwo. Podczas takich spotkań, gdy dorośli siedzieli w salonie, Marysia z Błażejem - swoim bratem, dzisiaj także aktorem - w drugim pokoju przygotowywała przedstawienie. Później zapraszali dorosłych na tzw. premierki. Często były to parodie bajek, do których sami wymyślali scenariusze, a w których jako bohaterowie występowały np. gadające skarpetki. Domowa anegdota głosi, że jednym z przedstawień zachwycił się nawet goszczący w domu Peszków Krystian Lupa.
Marysia i Błażej często też bywali za kulisami, bo ojciec zabierał ich na próby. Brat się buntował i za wszelką cenę starał się unikać aktorstwa. Chciał pójść w ślady mamy i zostać inżynierem.
W pewnym momencie jednak zorientował się, że nie ma co walczyć z predyspozycjami, i złożył papiery do szkoły aktorskiej.
Dla Marysi podążanie w kierunku aktorstwa było naturalne. W wieku dziewięciu lat wygrała casting i zagrała w serialu "Rozalka Olaboga". - Tata, wtedy mało jeszcze znany aktor, załapał się do tej produkcji dzięki mnie - śmieje się dzisiaj. W filmie zagrała zresztą cała rodzina Peszków: ojciec, brat, a nawet mama.
Dwa lata później Marysia zadebiutowała w teatrze - zagrała u boku ojca w "Weselu" wystawianym w Teatrze Słowackiego w Krakowie. Jan Peszek wspomina dziś, że jego córka jako jedyna zebrała pozytywne recenzje, bo sam spektakl został przez krytykę źle przyjęty. Maria pamięta te doświadczenia bardzo wyraźnie: Gry aktorskiej nigdy nie traktowałam jako zabawy. To była normalna praca. Często stresująca. Bo ja zawsze podchodziłam do aktorstwa poważnie - odkąd pamiętam, byłam odpowiedzialna, ambitna, skupiona na nauce, pracy i oddana temu, co robię.
Córeczka tatusia
Po liceum Maria postanowiła studiować w PWST w Krakowie. Trafiła tu na zajęcia prowadzone przez... swojego ojca. Sytuacja była trudna, bo on chciał udowodnić, że nie stosuje wobec córki taryfy ulgowej, więc ona musiała bardziej się starać i często, choć była równie dobra jak inni, dostawała gorsze oceny. Jednak zawsze dobrze się dogadywali. Również na scenie.
Gdy Marysia została dyplomowaną aktorką, kilkakrotnie występowali wspólnie. - Wydaje mi się, że rzadko obserwuje się tak bliskie emocjonalne porozumienie między córką a ojcem, jakie jest w naszym przypadku - opowiada Maria. - Często budzi to niezdrowe skojarzenia. Nasza bliskość daleka jest od standardów, oparta jest na wspólnej emocjonalności, która manifestuje się często w sposób, który dla wielu osób wychodzi poza skalę normalności. Bardzo się przyjaźnimy i okazujemy sobie te uczucia. Marysia określa tę bliskość pokrewieństwem dusz: Jesteśmy z tatą strasznie do siebie podobni, odziedziczyłam po nim wielką wrażliwość. Mam też podobno wiele cech mojej babki, którą ojciec bardzo kochał... Taka bliskość ułatwia, ale i utrudnia wspólną pracę. Obydwoje lubimy dominować. Początkowo było to prostsze, bo ojciec był bardziej doświadczony, ja zaczynałam, z czasem jednak nabrałam pewności siebie i zaczynałam z nim dyskutować... Choć media zazwyczaj interesuje jej związek z ojcem, Marysia podkreśla, że z mamą łączy ją równie silna więź: Z mamą dzielę inny świat, do którego ojciec nie ma dostępu. Mama zawsze była w cieniu, ale jest dla mnie równie ważna - przyznaje.
Teatr idzie w odstawkę
Jako aktorka Maria Peszek szybko zyskała dużą sympatię i widzów, i krytyków, którzy nie szczędzili jej pochwał. Szerokim echem odbiły się jej role w "Kubusiu P." w reżyserii Piotra Cieplaka i "Iwonie księżniczce Burgunda" według Gombrowicza. Kilkanaście razy pojawiała się w spektaklach Teatru Telewizji. Zawsze lubiła eksperymentować - razem z ojcem brała udział w multimedialnych projektach Videoteatru Poza Piotra Lachmana. Ostatnio jednak postanowiła odejść od aktorstwa. Mówi nawet, że teatr się w niej wypalił.
- Nigdy nie zadawałam sobie pytania, co tak naprawdę chcę robić, wszystko toczyło się samo. Miałam szczęście, a do tego ciężko pracowałam, i w efekcie moja kariera aktorska była pasmem sukcesów. Koszty były jednak zbyt wysokie. Bycie aktorką było dla mnie bardzo bolesne. Kiedy zaczęłam przygodę z muzyką, zobaczyłam, że daje mi ona tak samo dużo frajdy i przyjemności jak aktorstwo, ale nie przynosi bólu. To było coś wyzwalającego - opowiada.
Trzy lata temu wydała płytę "Miasto mania", która osiągnęła status platyny i została nagrodzona dwoma Fryderykami. We wrześniu pojawił się kolejny album. - Myślę, że mogę być lepszą wokalistką, niż kiedykolwiek mogłabym być aktorką. Kiedy zdałam sobie z tego sprawę, musiałam dokonać wyboru i zrezygnować z aktorstwa, bo nie jestem w stanie robić tylu rzeczy naraz. Muzyka dała mi wolność. Aktor jest wyrazicielem pomysłów, wyobraźni reżysera... A ja chcę opowiedzieć swój własny świat. Nie oznacza to jednak, że z aktorstwem kończę definitywnie, na pewno kiedyś do niego wrócę - mówi.
W piosenkach, które można usłyszeć na najnowszym albumie Marii Peszek, pojawiają się różne bohaterki. Łagodna kura domowa, kolekcjonerka wzwodów, nimfomańka, dzikie kobiety, pistolety i kobiety rakiety.
- Bywam każdą z nich - mówi Maria. - Jestem jak chyba większość ludzi zlepkiem różnych osobowości. Jak zwykle nie unika prowokacji, wulgaryzmów, sprośności. Swój język opowiadania nazwała hedonizmem mistycznym: Jestem raczej wstydliwa. To się zmienia, kiedy wychodzę na scenę. Wtedy coś się we mnie przełącza i używam innej wyobraźni. Jako artystka mam mentalność bezwstydnicy. Jako osoba prywatna jestem znacznie bardziej nieśmiała. Ta przemiana dzieje się naturalnie.
Jestem inna, niż powinnam
Na swojej najnowszej płcie Maria wyznaje w jednym z utworów: "Jestem inna, niż powinnam". - To prawda - jestem inna, niż ludzie oczekują - tłumaczy wokalistka. - Odczuwam to chociażby na poziomie najbardziej powierzchownym. Moja uroda nie pasuje do panujących trendów - jestem mała, piegowata, nie mam regularnych rysów, zawsze byłam takim trochę brzydalem. Nigdy mi to specjalnie nie przeszkadzało, ale nie jest łatwo nie spełniać oczekiwań bycia śliczną, delikatną kobietką. To, jak się zachowuję na scenie, też nie jest typowe - jestem bardzo żywiołowa, dynamiczna i czasami to jest źle odbierane. W Polsce wyraźne są też bardzo silne oczekiwania kulturowe - jako 35-latka powinnam mieć męża, dziecko, ustatkować się. To silne presje, które mnie denerwują - podkreśla.
Maria buntuje się też przeciwko wszelkiej nietolerancji: Mam w sobie pewien defekt, który sprawia, że nie jestem taka, jak należy być. O tym opowiada moja płyta "Maria Awaria". To mój manifest. Mam obniżony poziom akceptowania nietolerancji. Nie podoba mi się sposób traktowania kobiet, którym mówi się, jak powinny się zachowywać; to, jak ludzie odnoszą się do osób niewierzących, Żydów, gejów. Głęboko mnie to wkurza. Gdy ludzie przy mnie żartują z gejów, potrafię powiedzieć, że jestem lesbijką, by zamknąć im usta; gdy atakują Żydów, mówię, że jestem Żydówką. To kończy wszelkie dyskusje.
Choć lubi prowokować, rzadko staje się ofiarą plotkarskich doniesień. Tłumaczy to tym, że jest... nudna: Jestem mało atrakcyjną ofiarą dla plotkarzy. Od 16 lat mam tego samego chłopaka, chodzę wcześnie spać, raczej się nie upijam, a jeśli to się stanie, to w zaciszu domowym.
Sylwia Kawalerowicz