Leszek Kołakowski: Dzieje grzechu
Leszek Kołakowski jest bez wątpienia jednym z najwybitniejszych filozofów XX wieku. Zbigniew Mentzel, korzystając z bogatego archiwum udostępnionego niedawno przez rodzinę, opowiada jego niezwykłą historię w książce biograficznej "Kołakowski. Czytanie świata". Poniżej publikujemy jej fragment dotyczący młodzieńczej fascynacji filozofa marksizmem.
Na początku 1949 roku, tuż po rytualnym zjeździe zjednoczeniowym PPR i PPS, nowo powstała Polska Zjednoczona Partia Robotnicza rozpoczęła ofensywę ideologiczną zgodnie z tezą o zaostrzaniu się sprzeczności klasowych w miarę postępów w budowie socjalizmu. Kierownictwo partii przesuwa towarzysza Leszka Kołakowskiego na coraz bardziej odpowiedzialne odcinki. Od 1 stycznia, jeszcze jako student i młodszy asystent Uniwersytetu Łódzkiego, zaczął nową pracę - w Warszawie.
Został zatrudniony w Wydziale Wydawniczym Wyższej Szkoły Partyjnej przy KC PZPR. Przetłumaczył kilka książek (między innymi Karola Marksa i o Marksie) oraz broszur propagandowych (Tito i jego agenci, Spotkania z Thorezem). Do ofensywy ideologicznej włączył się też jako kierownik działu filozoficznego miesięcznika "Nowe Drogi" - teoretycznego organu PZPR. W czasopiśmie tym, którego redaktorem naczelnym był Franciszek Fiedler, stary komunista, "jeszcze z SDKPiL", opublikował kilka artykułów. Były to - powie po latach - "bzdury okropne, haniebne". Ale partyjni towarzysze nie szczędzili mu za nie pochwał (...).
Wybitnie inteligentny młody człowiek, który już w czternastym roku życia prowadził (po łacinie!) poważne teologiczne dyskusje o grzechu pierworodnym, Trójcy Świętej, sakramencie chrztu, omawiał teraz antologię wypowiedzi "księży demokratów" i gromiąc wykorzystywanie uczuć religijnych przez "imperializm amerykański", za wzór "postępowego kapłana" uznawał "księdza Sempowicza z powiatu inowrocławskiego", ewangelizującego swoich parafian w taki oto sposób: "Więc ja im doradzam gospodarzyć zespołowo, przecież to tak łatwo wspólnie kupić młockarnię, która wszystkim po kolei będzie służyła, tak samo siewnik i inne maszyny. Bo razem w zespole, to nigdy nie tak samo, co gospodarka w pojedynkę"3.
Pisząc "bzdury okropne, haniebne", Kołakowski dołączył do propagandowego chóru intelektualnych miernot, co przy jego zasłużonej reputacji wschodzącej gwiazdy filozofii polskiej musiało budzić graniczące z niedowierzaniem zdumienie. Najgorsze było jednak to, że pisząc owe "bzdury", na przykład o redakcji zasłużonego czasopisma "Przegląd Filozoficzny", narażał rozmaitych ludzi na szykany, a nawet represje ze strony władz. W jednym wypadku było to szczególnie drastyczne.
Więcej o książce Zbigniewa Mentzela "Kołakowski. Czytanie świata" przeczytasz TUTAJ.
Na początku 1950 roku kierownik Seminarium Filozoficznego I na Uniwersytecie Warszawskim, profesor Władysław Tatarkiewicz (Seminarium II kierował Tadeusz Kotarbiński, III - Adam Schaff), zaprosił Leszka Kołakowskiego do udziału w prowadzonych przez siebie zajęciach. Podejmowane tam dyskusje stawały się z czasem coraz bardziej burzliwe za sprawą grupy partyjnych studentów, o których należący do niej Kołakowski napisze po czterdziestu pięciu latach, że byli "nie po prostu członkami partii, ale komunistami aktywnymi, ideologicznie zaangażowanymi (coś takiego, jak nieformalna »partia wewnętrzna« Orwella) i kierowali się, oczywiście, nie jakimiś »abstrakcyjnymi« zasadami sprawiedliwości, ale interesem partii, co do której mniemali, że jest segmentem światowego ruchu zmierzającego ku bezklasowemu społeczeństwu w skali ogólnoludzkiej. Co z tego powstać miało, wiemy".
Szczególnie gwałtowny okazał się na seminarium Tatarkiewicza spór o klasowy charakter dobra. "Z początku próbowaliśmy prowadzić dyskusję - wspominał jeden z uczestników zajęć, Bronisław Dembowski, późniejszy biskup włocławski. - Rychło okazało się to niemożliwe. Pamiętam, jak Henryk Holland mówił, że gdy policja strzelała przed wojną do robotników »Perkuna« - było to dobre dla fabrykantów, a złe dla robotników (...) Na to Arnold Słucki aż krzyknął: W imię elementarnego poczucia ludzkości! Odpowiedziałem: No, to jest coś ponadklasowego, i usłyszałem słowa Hollanda: Wy, Dembowski, mówicie jak burżuj! Tak zakończyła się ta dyskusja".
Wkrótce potem - według relacji Dembowskiego - Henryk Holland na kolejnych zajęciach seminaryjnych oznajmił Tatarkiewiczowi, że partyjni studenci chcą przeczytać napisany do niego list otwarty. "Profesor powiedział, że teksty do czytania na seminarium on sam wybiera, prosi więc także o ten i na następnym seminarium przekaże swoją decyzję. Usłyszeliśmy wtedy w odpowiedzi: To jest dla nas dowód, że profesor Tatarkiewicz nie dopuszcza do głosu studentów marksistów. Jeśli panowie tak sprawę stawiają, to proszę przeczytać - powiedział profesor. Zapadła bardzo przykra cisza..."
Ze swojego miejsca podniósł się Leszek Kołakowski. "Pamiętam go wyraźnie - wspominać będzie uczestniczka seminarium, Krystyna Zwolińska - stojącego w ostatniej ławce sali, dobrze oświetlonego dzięki sąsiedztwu okna i skupiającego na sobie wszystkie spojrzenia". W "przykrej ciszy" wyraźnie już zdenerwowanemu Tatarkiewiczowi odczytał list otwarty w całości.
Wielce Szanowny Panie Profesorze!
My, niżej podpisani uczestnicy Seminarium Filozoficznego I Uniwersytetu Warszawskiego, członkowie Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, zwracamy się niniejszym do Pana Profesora w sprawie następującej:
Od dłuższego czasu toczy się na Seminarium, kierowanym przez Pana Profesora, ostra walka ideologiczna między marksistowską etyką proletariacką a burżuazyjnymi stanowiskami etycznymi. Konkretnie - walka toczy się między materialistyczną etyką marksizmu-leninizmu a idealistyczną etyką tzw. obiektywizmu aksjologicznego, stanowiącego jedną ze szkół etycznych współczesnej burżuazyjnej filozofii anglo-amerykańskiej. Inną taką szkołą - w nie mniejszym stopniu odpowiadającą ideologicznym interesom imperializmu - jest burżuazyjny tzw. subiektywizm aksjologiczny, od którego etykę marksistowską również dzieli przepaść ideologiczna. Jeżeli nie akcentowaliśmy tego dostatecznie mocno dotychczas, to dlatego, że w dyskusji na seminarium nie ujawnili się dotąd zwolennicy tej odmiany etyki burżuazyjnej. Czynimy to obecnie z całą stanowczością, gdyż strona przeciwna uporczywie traktuje etykę marksistowską jako jeden z wariantów tzw. subiektywizmu aksjologicznego i nadała jej nawet miano "subiektywizmu aksjologiczno-społecznego".
Pięcioletnia praktyka działalności niektórych zakładów i katedr na wyższych uczelniach Polski Ludowej jest naocznym świadectwem dużej cierpliwości i tolerancji władzy robotniczo-chłopskiej w stosunku do szerzenia obcej ideologii. Jednakże na ostatnim posiedzeniu Seminarium, kierowanego przez Pana Profesora, w poniedziałek 20 marca rb., została - naszym zdaniem - przekroczona dopuszczalna granica w atakowaniu naukowego światopoglądu proletariackiego. Na posiedzeniu tym, które odbyło się nazajutrz po antypaństwowej, antypokojowej demonstracji w kościele akademickim św. Anny - demonstracji, zorganizowanej przez tę część wyższej hierarchii kościelnej, która interesy imperializmu i wojny przedkłada nad interesy Polski, pokoju i demokracji - miały miejsce wystąpienia, których argumentacja niejako żywcem zaczerpnięta została z arsenału znanych listów pasterskich i kazań. I tak, uczestniczka Seminarium p. Świeykowska oświadczyła, że argumentacja "subiektywistów" (czytaj: marksistów) jest "nieuzasadniona i bezpodstawna do takiego stopnia, że nawet nie warto z nimi toczyć sporów". Zarzut ten został wzmocniony przez asystenta Seminarium p. Dembowskiego, że "subiektywizm społeczny" (czytaj: etyka marksistowska) jest "moralnie niekorzystny, gdyż zakłada klasowość ocen etycznych". Ta pozornie "teoretyczna" wypowiedź została poparta konkretną "ilustracją" przez uczestniczkę Seminarium p. Czekajewską, która powiedziała, że "skoro podstawową normą etyczną marksistów jest (rzekomo) norma »cel uświęca środki«, to jest do pomyślenia, że z punktu widzenia tej etyki może być dopuszczalne np. wymordowanie wszystkich przeciwników ideowych marksizmu, jeżeli by tego wymagał cel zbudowania socjalizmu". W ten sposób na poniedziałkowym posiedzeniu Seminarium został zamknięty krąg "naukowej" argumentacji antymarksistowskiej, poziomem swym - a także ładunkiem emocjonalnym - w niczym nie ustępującej niedzielnemu wystąpieniu w kościele św. Anny.
Jesteśmy zmuszeni wyrazić zdziwienie, że Pan Profesor jako kierownik Seminarium, nie tylko nie zahamował potoku wszystkich tych wypowiedzi, ale właściwie potok ten wywołał, udzielając kolejno głosu wyżej wymienionym osobom dla "uzasadnienia argumentów przeciwko subiektywizmowi", podczas gdy argumenty strony przeciwnej - argumenty przeciwko tzw. obiektywizmowi aksjologicznemu - Pan Profesor streścił sam, choć skądinąd wiadomo, że argumentów tych nie broni. Ta nieingerencja Pana Profesora nawet w stosunku do takiej prowokacyjnej próby przekształcenia posiedzenia Seminarium w reakcyjny wiec, jakim było wystąpienie p. Czekajewskiej, budzi zdziwienie tym bardziej, że na dwa tygodnie przed tym - na posiedzeniu Seminarium w dniu 6 marca rb. - Pan Profesor potrafił bardzo ostro uciąć, jako rzekomo "niegodne uczestnika Seminarium", słuszne wystąpienie pani Bromke; pani Bromke występując przeciwko tzw. obiektywizmowi aksjologicznemu, użyła argumentu o rozbieżności i niestałości ocen (to jest rzekomo jednego argumentu, jaki - zdaniem Pana Profesora, wyrażonym w podsumowaniu dyskusji na ostatnim posiedzeniu - ostał się przeciwko obiektywizmowi), ilustrując argument ten przykładem spalenia żywcem na stosie przez św. Inkwizycję katolicką wielkiego tytana nauki nowożytnej Giordano Bruno. Czyżby rzeczywiście przykład faktycznego palenia żywcem na stosie przez Watykan swoich przeciwników ideowych był argumentem "niegodnym", a oszczerczy, wyssany z palca przykład rzekomej ideologicznej dopuszczalności mordowania swoich przeciwników ideowych przez obóz socjalizmu - był argumentem "godnym" uczestnika Seminarium, kierowanego przez Pana Profesora?
My, niżej podpisani uczestnicy Seminarium, podkreślamy z całą stanowczością, że jesteśmy gorącymi zwolennikami swobody myślenia i wolnego ścierania się - na gruncie argumentacji naukowej i w warunkach poważnej dyskusji - różnych poglądów i teorii naukowych, czego wyrazem jest choćby nasz czynny udział w pracach Seminarium, kierowanego przez Pana Profesora. Jesteśmy jednak zmuszeni kategorycznie zaprotestować przeciwko dopuszczaniu i tolerowaniu anno 1950 na seminarium filozoficznym Uniwersytetu Warszawskiego, utrzymywanym ciężką pracą polskiej klasy robotniczej, wystąpień nie mających nic wspólnego z poważną dyskusją naukową, czysto politycznych wystąpień o charakterze wyraźnie wrogim budującej socjalizm Polsce.
Z najgłębszym szacunkiem
Baczko Bronisław
Holland Henryk
Kołakowski Leszek
Krasnosielski Norbert
Rybczyńska Irena
Słucki Arnold
Hadkowska Anna
Jarosz Henryk
Warszawa, dnia 27 marca 1950 roku.
Trzy dni później, przedkładając odpis owego listu dziekanowi Wydziału Filozoficznego UW, profesor Tatarkiewicz wyjaśniał, że na jego seminarium nie mogła się toczyć "walka ideologiczna między marksistowską etyką proletariacką a burżuazyjnymi stanowiskami etycznymi", ponieważ głos zabierali na nim prawie wyłącznie przedstawiciele marksizmu, jego natomiast zamierzeniem jako kierownika było tylko zestawianie argumentów każdego stanowiska i precyzowanie pojęć, bez próby polemiki. Zwrócił też uwagę, że wprowadzenie do listu sprawy demonstracji w kościele Świętej Anny jest zupełnie niezrozumiałe, bo seminarium "prowadziło swe prace i dyskusje wedle programu przyjętego na początku roku akademickiego". Zauważył nadto, że spośród osób podpisanych pod listem nie wszystkie były obecne na zebraniu seminaryjnym, o którym jest tam mowa. "W szczególności nie był obecny ob. Kołakowski, który w imieniu towarzyszy list odczytywał".
Po bez mała pół wieku, w 1995 roku, nieszczęsny list dzięki staraniom syna Władysława Tatarkiewicza został opublikowany na łamach "Przeglądu Filozoficznego", a redakcja poprosiła kilku uczestników tamtych wydarzeń o komentarz. Bronisław Baczko zamknął go w trzech zdaniach - według niego list zawierał "koszmarne i groźne bzdury" i był drastycznym przykładem "potraktowania filozofii i swobody nauczania w duchu bojowej ideologii marksizmu-leninizmu", którą wówczas ślepo wyznawał.
Leszek Kołakowski napisał z kolei, że nie pamięta, "kto wystąpił z tą inicjatywą i kto skomponował owo idiotyczne oświadczenie, ale to nie ma znaczenia, skoro podpisali je ci, co podpisali". "Nie pamiętam, czy były w tej sprawie jakieś naciski albo polecenia wyższych instancji partyjnych, myślę jednak, że było to możliwe, a to w tym celu, by mieć pewną »podkładkę« dla późniejszego odsunięcia profesora Tatarkiewicza od nauczania akademickiego". W lipcu 1950 roku został on wezwany do Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego, gdzie mu oznajmiono, że pozostanie profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, ale bez prawa wykładania ani też prowadzenia jakichkolwiek zajęć.
"Głównym wykonawcą stalinowskiej polityki w tak zwanych - humorystycznie - »naukach ideologicznych« był Adam Schaff - przypomniał Kołakowski - lecz i on oczywiście, nie mógł w tych sprawach samodzielnie podejmować decyzji, mógł je tylko inicjować i organizować, lecz zależały one od wyższych instancji".
W 1966 roku odbył się w Polskiej Akademii Nauk jubileusz osiemdziesięciolecia profesorów Kotarbińskiego i Tatarkiewicza. Bronisław Dembowski, który piętnaście lat wcześniej przyjął święcenia kapłańskie, został zaproszony jako jeden z ostatnich magistrantów Tatarkiewicza. Wspominał potem: "Toast wzniósł Leszek Kołakowski. Zapamiętałem taką myśl: Profesorze, mimo wszystko, miej do nas zaufanie. Będziemy tak uczyć filozofii, jak Ty nas uczyłeś. Jakżeż ważne to »mimo wszystko«. [Kołakowski] do mnie podszedł i powiedział: Pomyśleć, że to na mnie wtedy wypadło ten straszny list czytać. Powiedział to do mnie, księdza. Szukał mnie w tłumie, żeby to powiedzieć. W moim rozumieniu była to ekspiacja".
O ekspiacji mało kto wiedział, grzech wypominało Kołakowskiemu wielu. Najostrzej uczynił to ojciec Innocenty Bocheński, mówiąc, że zachowywał się on "jak kanalia". Grzech może się ciągnąć za ludźmi do grobowej deski, a niekiedy nawet dłużej. Po śmierci Kołakowskiego biskup Bronisław Dembowski w homilii podczas mszy żałobnej w warszawskim kościele Świętego Marcina jeszcze raz opowiedział o zdarzeniu na seminarium Tatarkiewicza w 1950 roku i o Kołakowskim szukającym go po latach w tłumie, aby grzech swój wyznać i wyrazić skruchę.
Adam Michnik siedzący przede mną w kościele z Tadeuszem Mazowieckim zapytał go półgłosem: "Po co on to znowu mówi?".
Pytanie było retoryczne. Biskup Kościoła katolickiego dawał oto świadectwo, że na naszym świecie nawet dawno już wyznane grzechy, za które szczerze żałowano, nie idą całkiem w niepamięć.
A sam Kołakowski, który grzech miał na sumieniu, napisał w 1956 roku: "Krzywda, skoro została dokonana, jest faktem dla moralnej historii już nieuchronnym tak samo, jak nieuchronna jest wszelka przeszłość i jej oddziaływanie, nie zawsze przewidywalne, na czas bieżący".