Leszek Lichota: Wolę być przezroczysty
Od dwóch lat prowadzi eklektyczny, warszawski klub „Wkręt”, zajmuje się produkcją teatralną, a na jesieni będzie go można zobaczyć w serialu produkcji HBO - „Wataha”. O zawodzie aktora bez misji – Leszek Lichota.
EksMagazyn: Często, znane z pierwszych stron gazet osoby, narzekają na popularność, na goniących za nimi paparazzi, na rozgłos. Pan swoją postawą pokazuje, że jest to kwestia wyboru. Jak się chce być na "pudelkach" to się jest. Kiedy pan wybrał, w jaki sposób chce istnieć w mediach?
- Leszek Lichota: Faktycznie nie interesuje mnie bywanie dla samego "bywania". Oczywiście, czasami trzeba się pokazać w mediach przy okazji promocji premiery spektaklu lub filmu. I to w moim zawodzie jest naturalne. Ale ganianie po telewizjach jako ekspert od "byleczego" czy zabieganie o strony w gazetach wydaje mi się niepotrzebne.
Zawód, który pan uprawia, sprowadza się do popularności, do tego, czy ludzie chcą kogoś oglądać czy nie. Wychodzi na to, że media są potrzebne.
- Absolutnie tak nie jest, a przynajmniej nie powinno być. Popularność jest dla aktora jedynie pochodną wykonywanego zawodu. Ale nigdy celem. Popularność może być celem dla celebryty, bo on żyje z tego, że jest znany. Granica tych pojęć u nas się niestety zaciera. I to nie na prośbę aktorów, lecz raczej z winy mediów, które szukają sensacji, rozdmuchując każdą błahostkę do niewyobrażalnych granic.
Skąd pomysł na klub "Wkręt"?
- Brakowało mi w Warszawie tak eklektycznego miejsca. Klubu, który byłby otwarty na wszystkich ludzi z różnorodnych środowisk. Każdy, kto ma ciekawy pomysł, może wystąpić we "Wkręcie" i skonfrontować swoją wizję artystyczną z żywą publicznością.
Czy "Wkręt" ma w coś wkręcać widzów?
- To miejsce, w którym każdy dzień przynosi nową niespodziankę. Dzięki bogatemu i różnorodnemu repertuarowi, każdego dnia można się wkręcić w zupełnie nowe rejony. Raz jest to koncert gwiazdy lub jam session, raz występ teatru improwizacji, innym razem stand-up lub turniej darta i bilarda. Są też wernisaże i pokazy filmów. Przestrzeń aranżujemy w zależności od wydarzenia i dzięki temu miejsce zmienia się jak w kalejdoskopie (śmiech).
Jak z perspektywy czasu ocenia pan działalność klubu? Kogo można spotkać we "Wkręcie"?
- Klub mimo że istnieje już od prawie dwóch lat, ciągle się rozwija. Zapraszam do współpracy coraz ciekawszych artystów z różnych stron Polski i to oni przyciągają swoją publiczność. Więc oprócz moich znajomych z branży przewija się tu cały tygiel osobowości. Na stałe gra teatr improwizacji Ab Ovo z trzema spektaklami "Publiczność rządzi", "Ab Ovo VIPovo" i "Up! Ovo". W spektaklach impro nie ma ani reżysera ani scenariusza, a aktorzy grają wszystko, o co poprosi publiczność, nawet najbardziej karkołomne i absurdalne pomysły. Ostatnio wcielali się w zsiadłe mleko i śpiewali piosenkę o pracowniku, który zakochał się na zabój w drukarce!
Serdecznie zapraszam na Ab Ovo VIPovo. To cykl spektakli, w których występuje gość specjalny - znany i popularny aktor, dziennikarz, kabareciarz, muzyk, sportowiec, itp. W styczniu był to Artur Andrus, w lutym Joanna Kołaczkowska. Ponadto, we "Wkręcie" odbył się, m.in. koncert Dr Misio Arka Jakubika, kultowego No Limits, Natalii Sikory (półfinalistki Must Be The Music) i Mięśni, stand-upy Tomasza Jachimka.
Lubi pan grać w snookera, stąd stoły bilardowe we "Wkręcie". A inne pasje sportowe?
- Faktycznie, snooker to moja pasja, ale niestety mam coraz mniej czasu, żeby ją rozwijać. Ostatnio nawet musiałem pozbyć się z klubu stołu do snookera, żeby zrobić więcej miejsca dla naszej sceny i widzów. Na szczęście mam jeszcze jeden stół w domu (śmiech). Natomiast we "Wkręcie" w dalszym ciągu są stoły do bilarda i tarcze do darta.
Z zasady nie prostuje pan sprzecznych informacji na swój temat. Ba! Nawet kiedyś sam wpuścił pan do obiegu trzy różne życiorysy, które, jako kolaż z powodzeniem nadal sobie funkcjonują. Nie lepiej jednak prostować i wyjaśniać, co jest prawdą, a co fikcją?
- Szczerze mówiąc wciąż bawi mnie ta sytuacja i nie zamierzam tego zmieniać (śmiech). A poza tym, sam żyję nieustannie w dwóch światach, tym rzeczywistym i fikcyjnym na scenie lub planie filmowym. I oba te światy są dla mnie prawdziwe.
Czym jest dla pana zawód aktora?
- Trudne pytanie, na które odpowiedź wciąż się zmienia. Raz jest to przygoda, raz odkrycie czegoś nowego, a innym razem po prostu sposób zarabiania pieniędzy. Zależy to od wielu czynników. Przede wszystkim ludzi, projektu, scenariusza, a często od energii i czasu w jakim coś powstaje. To jest zawód bardzo mocno zakorzeniony w teraźniejszości.
Od pewnego czasu gra pan mecenasa Dębskiego w popularnym serialu "Prawo Agaty". Początkowo czuł pan, że ta rola jest kompletnie nie dla niego. Jak jest teraz?
- Teraz już nie mam wyjścia (śmiech). Dla widzów jestem Dębskim i muszę z tym jakoś żyć (śmiech).
O jakiej roli pan marzy? Kogo chciałaby zagrać? Przeczytałam w jednym z wywiadów, że lubił pan oglądać filmy z Melem Gibsonem i Brucem Willisem. Może chciałby pan partnerować na ekranie któremuś z nich?
- To było zafascynowanie młodego chłopca, który szukał wyrazistych męskich wzorców. Teraz moi idole się zmienili. Bardziej pociągają mnie same tematy, niż odtwórcy poszczególnych ról. Wolę być "przezroczystym" współtwórcą ciekawej historii niż "atrakcyjną" postacią w miałkim projekcie. Oczywiście, idealnie byłoby połączyć jedno z drugim, ale to zdarza się niezwykle rzadko. Zwłaszcza, że zawód aktora dawno już stracił swoją siłę oddziaływania na rzeczywistość. Parafrazując słowa pani minister: "No sorry, takie czasy".
Skąd powiedzenie, że co dwa lata staje się pan innym człowiekiem?
- Z doświadczenia. Ale to się tyczy na szczęście tylko sfery zawodowej.
W jakich produkcjach w najbliższych miesiącach będzie można pana zobaczyć?
- Na jesieni powinien się ukazać w HBO mini serial o straży granicznej "Wataha", gdzie gram główną rolę. Będzie to pierwsza w pełni polska produkcja tej stacji i bardzo jestem ciekawy efektu.
Jakiś czas temu zajął się pan produkcją teatralną. Czy zajmuje się pan teraz jakimś nowym spektaklem?
- Wciąż szukamy z Iloną (Wrońską - przyp. red.), moją partnerką, dobrego tekstu, który zadowoliłby nasze odmienne gusta. Ścieramy się często na tym punkcie, odrzucając kolejne scenariusze. Ale wierzę, że w końcu znajdziemy coś odpowiedniego.
Czy widzom myli się pan z postaciami odtwarzanymi na ekranie? Czy miał pan kiedyś nieprzyjemną sytuację z tym związaną?
- Kiedy występowałem w serialu "Na Wspólnej", faktycznie ludzie często utożsamiali mnie z postacią Grześka Zięby. Przeważnie starsze panie na ulicy uznawały za swój obowiązek zatrzymać mnie i udzielić cennej życiowej rady (śmiech). Ale nie było to nieprzyjemne, a zaledwie krępujące i kłopotliwe. Na szczęście teraz już się to nie zdarza.
Co pana ostatnio bardzo wkurzyło?
- Niestety coraz więcej rzeczy. Mając dzieci nie potrafię już być lekkoduchem i patrzeć tylko ma czubek własnego nosa. Coraz częściej reaguję nerwowo na niegospodarność, krótkowzroczność i wciąż zadziwia mnie ludzka chciwość i obłuda. Ale to nie czas i miejsce na takie wynurzenia.
Jeśli nie Warszawa, to gdzie chciałby pan mieszkać?
- W jakimś ciepłym kraju ze stałym dostępem do piaszczystej plaży i dobrze zaopatrzonego baru w bliskim sąsiedztwie kilku znajomych (śmiech).
Biorąc pod uwagę kino, teatr, telewizję - co lubi pan oglądać?
- Jeśli chodzi o rozrywkę, to obecnie chyba telewizja (niestety nie nasza) ma dosyć ciekawą ofertę. Powstaje coraz więcej fantastycznych mini seriali, które wchłaniam, zarywając niejedną noc. Kino zachodnie, tzw. hollywoodzkie, jest, z małymi wyjątkami, zbyt nudne i przewidywalne. Za to chętnie odkrywam kino skandynawskie, francuskie czy, ogólnie pojęte, bliskowschodnie. Polska kinematografia, co cieszy, ostatnimi laty też ma coraz więcej ciekawych propozycji. Ale przyznam, że dla mnie teatr oferuje wciąż najbardziej intensywną formę przeżycia. Może dlatego, że dzieje się blisko i na żywo, na oczach widza.
Będąc dzieckiem - kim pan chciał być?
- Kosmonautą!
Rozmawiała: Anna Chodacka