Mary Ellen Tyrmand: Mąż rozczarował się Ameryką
- Byłam przerażona. Tyrmandowi odpowiadał nasz związek, kiedy był tylko romansem bez zobowiązań. Ale kiedy zaczęło się robić poważnie, przypomniał, że on niczego nie obiecywał - mówi o początkach związku z Leopoldem Tyrmandem Mary Ellen Tyrmand.
Ellen Tyrmand: - Och, to było ponad czterdzieści lat temu... Nie pamiętam już szczegółów, ale napisałam, że zgadzam się z jego poglądami na kulturę, nie znajduję obok siebie wielu ludzi, którzy mieliby podobne poglądy. Zapytałam, czy nie zechciałby zostać moim mentorem, mistrzem.
I?
- Odpowiedź jest w książce - zgodził się.
Dlaczego napisała pani ten list?
- A dlaczego nie? Byłam młoda, a to, co pisał, przemawiało do mnie. Napisałam mu o tym - po prostu.
Ile czasu minęło od pierwszego listu do pierwszego spotkania?
- Napisałam list do "New Yorkera", oni ten list musieli przekazać Tyrmandowi, później on musiał mi odpisać. W odpowiedzi był jego numer telefonu. Zadzwoniłam następnego dnia.
Jak powiedziała pani rodzicom o związku? Tyrmand miał 50 lat, a pani 23...
- Nie powiedziałam mojej mamie, nie odważyłabym się. Wiedziałam, że nie będzie zachwycona - i to delikatnie mówiąc. Nie powiedziałam też mojej rodzinie. Wymykałam się na spotkania w dzień, nigdy u niego nie nocowałam. Pewnego dnia mama zapytała mnie wprost co się dzieje - byłam jedynym dzieckiem, mama mnie dobrze znała. W tym czasie bardzo często pisałam do Tyrmanda, a ona widziała, że ktoś intensywnie do mnie pisze. To wszystko trwało miesiąc, może dwa. Więc kłóciłyśmy się i w końcu mama powiedziała: skończ ten związek albo wynoś się z domu. To oznaczało, że musiałam opuścić dom, uniwersytet, znaleźć mieszkanie i pracę. Kiedy Leopold dowiedział się o tym, powiedział, że niczego mi nie obiecywał i że absolutnie nie zgadza się, żebym z nim zamieszkała.
Jak przyjęła pani odmowę?
- Byłam przerażona. Tyrmandowi odpowiadał nasz związek, kiedy był tylko romansem bez zobowiązań. Ale kiedy zaczęło się robić poważnie, przypomniał, że on niczego nie obiecywał. Bał się, że będzie musiał się mną opiekować. To był dla mnie trudny czas.
W końcu udało się go przekonać...
- Tak. Byłam przerażona, ale wiedziałam, że to jest człowiek z którym chcę być. Więc opuściłam dom na przełomie września i października 1970 roku. Jesień spędziliśmy razem, później on wyjeżdżał -m.in. do Izraela. Dużo do siebie pisaliśmy i to właśnie przy pomocy listów udało mi się go przekonać, że warto spróbować, że może nam się udać. Leopold nie powiedział mi wcześniej, że w sprawie małżeństwa zasięgnął opinii swojej matki. Ona, na znak poparcia dla naszego związku, przesłała mu diamentowy pierścionek. Później Tyrmand kupił dom w Connecticut - za pieniądze z "New Yorkera", które otrzymał jako zapłatę za artykuł, którego "New Yorker" nigdy nie opublikował. Mieszkaliśmy tam miesiąc czy dwa, a potem pobraliśmy się w 6 sierpnia 1971 roku, po 14 miesiącach znajomości. - z czego trzy miesiące on był w podróży.
Jak na wasz ślub zareagowała rodzina?
- Nie przyszli. Nie mogli pogodzić się z tym, że jednak wychodzę za Leopolda.
Dlaczego?
- Był starszy, nie miał pieniędzy. Wcześniej rodzicie czytali jego artykuły w "New Yorkerze", cenili je.
Ale nie chcieli go za zięcia?
- Zdecydowanie nie. Kiedy pisałam pierwszy list do Tyrmanda byłam zaręczona. Mój narzeczony był tzw. dobrą partią - młodym, przystojnym, dobrze sytuowanym lekarzem. Moja matka, ojciec, babcie, ich przyjaciółki - wszyscy powtarzali mi, że wychodząc za Tyrmanda zmarnuję sobie życie.
Była pani odważna.
- Tak, myślę, że byłam. Po śmierci Tyrmanda nie miałam lekkiego życia, ale sobie poradziłam, więc sądzę, że nadal taka jestem.
Czy przed poznaniem Tyrmanda wiedziała coś pani o Polsce, o komunizmie?
- Tak. Oczywiście to mąż opowiadał mi w szczegółach o życiu w państwie komunistycznym, o cenzurze, okrucieństwach, jakich dopuszczały się władze. Ale wcześniej także sporo wiedziałam, ponieważ moi rodzice byli w młodości komunistami - później skręcili w prawo, matka była bardzo konserwatywna, ojciec mniej. Ale w moim domu wiele rozmawiało się na takie tematy.
Tyrmand w młodości także pisał do komunistycznego pisma.
- Tak słyszałam, ale z nim na ten temat nigdy nie rozmawiałam.
Wasze życie zmieniło się w momencie, kiedy "New Yorker" odmówił wydrukowania artykułu, za który Tyrmand kupił dom...
- Tak, mąż był przybity. To było dla niego niezwykle bolesne - dla człowieka, który wyjechał z Polski, w której nie mógł pisać i publikować tego, co chciał. Przyjechał do Ameryki, przez kilka lat był cenionym publicystą. A potem - znowu. Znowu zabroniono mu pisać. To niewątpliwie był cios. Esej w końcu ukazał się drukiem - został opublikowany w 1972 roku przez Macmillana jako "Rosa Luxemburg Contraceptive Cooperative" (w Polsce esej ukazał się pod tytułem "Cywilizacja komunizmu" - przyp. red.). Ale po incydencie z artykułem współpraca Tyrmanda z "New Yorkerem" została zerwana. Później przenieśliśmy się do New Canaan, gdzie pracowaliśmy. Tyrmand nie był tam szczęśliwy.
W 1976 roku wybawieniem okazał się wyjazd do Rockford, gdzie Tyrmand, na zaproszenie Johna Howarda, miał stworzyć pismo "Chronicles of Culture".
- Dla Tyrmanda - tak. Był zadowolony z propozycji. Ja - mniej.
Dlaczego?
- Jestem z Nowego Jorku, mieszkanie w małym miasteczku na środkowym wschodzie nie było czymś, co miałam w planach, o czym marzyłam. Mieszkałam tam 9 lat, miałam pracę, którą bardzo lubiłam i wspaniałych przyjaciół. A jednak nigdy nie udało mi się polubić tego miejsca.
To kolejna życiowa zmiana, której bezpośrednią przyczyną był Tyrmand...
- Tak. Ślub, przeprowadzka do Rockford, a potem do Nowego Jorku. Z dziećmi, ale już bez Tyrmanda, który zmarł w 1985 roku na zawał serca.
Podobno nie marzyła pani o dzieciach?
- Nie. Ta ciąża nie była planowana. Byłam przerażona. Zwłaszcza, kiedy okazało się, że to ciąża mnoga. Wiedziałam, że już przy jednym dziecku jest wiele obowiązków, bałam się, że sobie nie poradzę.
Ale poradziła sobie pani. Jak ważny był dla Tyrmanda dom?
- Z czasem stał się najważniejszy. Na początku najważniejsze było pisanie. Ja o tym wiedziałam i godziłam się z tym. Ale potem nasz dom okazał się ważny. Każdy z nich, a mieliśmy trzy, był azylem. Ostatni urządziłam całkiem sama, w nim czuliśmy się najlepiej. Tyrmand był konserwatywny, chciał zadbanego domu. Po urodzeniu dzieci, w 1981 roku, zrezygnowałam na jakiś czas z pracy, poświeciłam się ich wychowaniu. Nasz syn, Matthew, czuje się bardzo związany z Polską. Był tutaj już 7 razy, w listopadzie przyleci po raz kolejny. Ma nawet podwójne, amerykańsko-polskie obywatelstwo.
A Rebecca?
- Moja córka jest taką upartą indywidualistką, zawsze podąża swoją drogą. Jest w tym podobna do ojca. Zresztą, wszyscy jesteśmy uparci. Córka robi karierę w branży kosmetycznej.
Powiedziała pani, że Tyrmand był konserwatywny. Co myślał o Ameryce lat 70-tych? Co mógłby myśleć o współczesnej Ameryce?
- Tak, oboje byliśmy konserwatywni, ja jestem do dziś. Mąż krytykował kulturę amerykańską lat 70-tych: zbyt liberalne podejście do narkotyków, zbyt swobodny stosunek do seksu. Wtedy triumfy święcili Bob Dylan, Joan Baez, chwilę wcześniej The Doors. Mówiło się o pisarzach wyklętych. Nas to nie interesowało, ja wolałam operę, muzykę klasyczną. Wartości tradycyjne, konserwatywne miały dla Tyrmanda największe znaczenie. Co więc mógłby o sądzić o współczesnej Ameryce, o jej kulturze? Przecież doszło do całkowitego upadku, zupełnej degrengolady. Tradycyjne wartości straciły na znaczeniu, nie szanuje ich nawet obecny prezydent USA.
Czy poglądy konserwatywne szły w państwa przypadku w parze z religijnością?
- Nie, nie. Moi rodzicie byli konserwatywni, ale niewierzący. Tyrmand był niewierzący, ja również - i nadal jestem. Podobnie nasze dzieci. Nie trzeba wierzyć w Boga, by być konserwatywnym.
19 marca minęło 27 lat od śmierci Leopolda Tyrmanda. Co pani czuła, kiedy znalazła stos listów pisanych przez Tyrmanda do pani?
- Byłam zaskoczona, nie spodziewałam się, że mam je niemal w zasięgu ręki - w starej komodzie w moim mieszkaniu w Nowym Jorku. Znalazłam je, ale nie byłam w stanie przeczytać. Dlatego od razu zadzwoniłam do Agaty Tuszyńskiej, żony mojego zmarłego przyjaciela, Henryka Dasko, który opiekował się spuścizną po Tyrmandzie i mną. Agata od jakiegoś czasu zbierała materiały dotyczące męża, chciała napisać artykuł. Więc dałam je jej, nie myśląc, że zostaną opublikowane.
Nie miała ich pani zamiaru publikować?
- Początkowo nie, nie były przecież pisane z myślą o publikacji. Ale potem doszłam do wniosku, że właściwie - dlaczego nie?
Pani Agata panią przekonała?
- Nie, właściwie nie musiała. Chciałam, żeby więcej osób poznało Tyrmanda.
Katarzyna Pruszkowska: Jak doszło do opublikowania książki "Tyrmandowie. Romans amerykański"?
Agata Tuszyńska: - Razem z Mary Ellen spotkałyśmy się jako wdowy - jej mąż umarł wiele lat wcześniej, mój - kilka. Mój mąż, Henryk Dasko, był opiekunem spuścizny po Tyrmandzie. Po jego śmierci wiele razy spotykałam się z Mary Ellen, ona opowiadała mi o Tyrmandzie. W pewnym momencie postanowiłam napisać książkę, bo ta historia wydała mi się ciekawa. Przez prawie dwa lata zbierałam materiały, ale nadal czegoś brakowało - to wszystko nie miało odpowiedniego ciężaru, za mało było detali, za mało materiału na książkę. I właśnie wtedy Mary Ellen znalazła listy, które Leopold do niej pisał. Dała mi je, powierzyła w zaufaniu. A ja, po ich przeczytaniu, zrozumiałam, że to właśnie te listy, razem w opowieściami Mary Ellen, stworzą książkę.
- To są dwie narracje - jedna to słowa Tyrmanda pisane w latach 70-tych, druga to wspomnienia Mary Ellen. Wiem, że bez tych listów nie byłoby książki, opowieści o Tyrmandzie zupełnie innym od tego, który mieszkał w Warszawie. To już inny człowiek: nie beztroski bawidamek w obcisłych spodniach, kolorowych skarpetkach, indywidualista chcący wyróżnić się z szarzyzny lat 50-tych i 60-tych. W Ameryce Tyrmand stał się szalenie konserwatywny, także obyczajowo.
- Był moralistą, krytykował zbytnią swobodę seksualną, a więc coś, co wcześniej praktykował. Był przecież w Polsce dwukrotnie żonaty. Zresztą, zaraz po przyjeździe do Ameryki był taki sam, jak w Warszawie - podróżował, spotykał się z ważnymi ludźmi, romansował - kiedyś spotkał się z młodą tłumaczką, która miała zaprowadzić go do muzeum. Zamiast tego wylądowali w łóżku, a on zapisał w dzienniku "Welcome to America". Był cenionym publicystą "New Yorkera", osobą, której komentarze się liczyły.
Badała pani losy Tyrmanda przez dwa lata. Czy natrafiła pani na jakiś ślad, punkt zwrotny w jego myśleniu - przyczynę tak radykalnej zmiany poglądów?
- Nie powiem tego z całą pewnością, ale zmiana nastąpiła prawdopodobnie po tym, jak "New Yorker" zrezygnował z publikacji eseju o komunizmie. Tyrmand skręcił za bardzo w prawo. Z dnia na dzień przestał publikować w "New Yorkerze", zaczął na oślep walić w tych, którzy odrzucili go w Nowym Yorku. A także w samego siebie - z młodości.
Czy Mary Ellen nie dziwiła się zmianom, jakie zaszły w jej mężu?
- Nie, Mary Ellen nie mogła zobaczyć tego pęknięcia, bo nie poznała Tyrmanda - bawidamka, ale Tyrmanda - konserwatystę. Był jej mistrzem, zgadzała się z jego konserwatywnymi poglądami. Ciekawe jest na przykład to, że dla Mary Ellen Tyrmand od razu był Żydem. Mieli nawet brać ślub w synagodze, ale rodzina panny młodej się nie zgodziła i ostatecznie pobrali się przed jakimś urzędnikiem. A przecież w Polsce Tyrmand podawał się za kurlandzkiego barona, był ochrzczony, chodził się modlić na Krakowskie Przedmieście. Tyrmand miał wiele twarzy, jedną z nich pokazuje książka "Tyrmandowie. Romans Amerykański".