Niedokończona żałoba
Śmierć osoby bliskiej zostawia rany, które się stopniowo zabliźnią. Nie zmienia to jakości uczuciowej tego związku, nie cofa na przykład uczuć miłości - mówi psychiatra, psychoterapeuta dr hab. med. Bogdan de Barbaro.
Dr hab. Bogdan de Barbaro: Jeżeli chrześcijanin boi się śmierci, to można by mu zarzucić, że nie dość żyje Duchem Świętym i słowami Ewangelii. Ale z drugiej strony, już nie patrząc na to z punktu widzenia doktryny, tylko z punktu widzenia psychologii, to boimy się czegoś, co jest nieznane. Co prawda zapowiedziane jako piękne, ale do tego stopnia dramatyczne, do tego stopnia poprzedzone przerwaniem ciągłości - tak to można nazwać - że lęk przed śmiercią jest rzeczywiście trwałym składnikiem poczucia ludzkiego przemijania. I tego się boimy. Z drugiej strony, rzeczywiście wyobrażam sobie i chyba nawet spotkałem się z takimi ludźmi, którzy są do tego stopnia żarliwie i miłośnie wierzącymi w Boga, że śmierć dla nich jest bardzo wyraźnie traktowana jako przejście, nie zaś jako zakończenie. Śmierć jest dla nich mniej straszna i - jeśli tak można powiedzieć - bardziej atrakcyjna.
Ale zawsze tak już jest, że w momencie śmierci chcielibyśmy, żeby ktoś trzymał nas za rękę. I niekoniecznie musi to być najbliższa rodzina. Strach jest zatem mocno sprzęgnięty z umieraniem.
To już jest chyba pytanie o samotność umierania i samotność w ogóle. Jak się wydaje, patrząc na losy ludzkie z perspektywy gabinetu terapeutycznego, to właśnie samotność jest tym podstawowym ludzkim cierpieniem. I wtedy właśnie, w takim momencie jak przejście, jak śmierć czy odejście, ręka trzymająca rękę umierającego jest sygnałem o niesamotności. Tak bym to rozumiał.
Zanim śmierć przyjdzie na nas, wprzódy odchodzą często nasi najbliżsi, z czym nam nieraz trudno się pogodzić. I nie u wszystkich czas goi rany. U niektórych osób żałoba staje się stanem trwałym, ciągłym. Skąd się to bierze?
Polega to na tym, że w tak dalekim stopniu nie jesteśmy gotowi przyjąć do wiadomości czy zasymilować faktu odejścia, że jakąś częścią swojej psychiki - oczywiście nie w pełni, ale jakąś ważną, głębszą częścią naszej psychiki - mówimy sobie i innym: "to nie nastąpiło". Nie asymilujemy, nie dopuszczamy do serca odejścia kogoś bliskiego. Tutaj dobrze jest rozróżnić, że w naszej kulturze przyjmujemy dość umownie, ale także w dosyć wyraźny sposób, że jest czas na żałobę. Są rytuały, które pomagają odbyć się żałobie: od popularnej stypy, poprzez rozmaite ceremonie czy to religijne, czy świeckie.
W różnych kulturach różnie to wygląda. Na przykład instytucja płaczki jest dla nas czymś dziwacznym. A z perspektywy tamtej kultury, dla nas egzotycznej, jest niezbywalną częścią rytuału żałobnego. Otóż można powiedzieć, że jeżeli żałoba trwa rok, zewnętrznie przejawia się to w odpowiednim stroju czy zakazie uroczystości hucznych i weselnych, może nawet szerzej - w zakazie radowania się, to jest w porządku. Jeżeli żałoba trwa to dłużej niż rok, wówczas mówimy o niedokończonej żałobie.
To polega na tym, że - metaforycznie rzecz biorąc - ktoś nie przyjął do wiadomości, że ten, kto odszedł - odszedł. Zatem zewnętrznie będzie się to przejawiało nie tylko w utrzymaniu takich cech, jak czarny strój albo brak prawa do radości, ale będzie się to przejawiało także w utrzymaniu niezmiennym przestrzeni, w której żył ten ktoś, kto umarł. Krzesło, biurko, te same rzeczy... Brak przyjęcia do wiadomości, niewprowadzanie zmian. Ale także, co jest ważniejsze dla życia rodzinnego - może to polegać na tym, że role dotychczas czy niegdyś pełnione przez osobę, która zmarła, nie zostaną przejęte przez tych, którzy żyją. Jeśli to był ktoś, kto na przykład pełnił funkcję głowy rodziny albo - trywialnie rzecz biorąc jakieś inne zadania - to niedokończenie żałoby będzie się przejawiało właśnie niepodejmowaniem przez żyjących tych funkcji.
To, mówiąc trywialnie, jeśli ktoś na przykład zajmował się kuchnią, to można zapomnieć o wspólnych posiłkach, rodzinnych obiadach w takim znaczeniu, że nie będzie już komu gotować?
Może nie aż do tego stopnia, żeby ludzie mieli umrzeć z głodu. Ale na przykład już pewien ceremoniał kulinarny, który towarzyszył wspólnym obiadom będzie jakoś zniekształcony, będzie niepodjęty w sposób, który dawałby znak o pewnej ciągłości. Oczywiście nie mówię, że tak jest zawsze, ale tak bywa. Szczególne są okoliczności, kiedy to dotyczy śmierci nagłej, kiedy to dotyczy śmierci osoby, do której mamy ambiwalentny stosunek uczuciowy. Paradoksalnie, ktoś, kto nie jest przez nas lubiany albo wręcz do kogo żywimy agresję - oprócz miłości - kiedy odejdzie, to tym trudniej o zgodę na to odejście. Tak jak byśmy mówili: "Ale ja tobie jeszcze nie wszystko powiedziałem, ja jeszcze nie dokończyłem tych rozmów, ja jeszcze sobie i tobie wszystkiego nie wybaczyłem". I wtedy następuje owo zamrożenie żałoby i wtedy właśnie mówimy o żałobie niedokończonej.
Panie profesorze, a gdzie przebiega granica między sentymentem, życzliwym wspomnieniem a pewna patologią, o której rozmawiamy? Czy istnieje jakaś ostra cezura w tym względzie, czy też te granice są płynne, indywidualne?
Może właśnie w ten sposób, że śmierć osoby bliskiej zostawia rany, które się stopniowo zabliźnią. Nie zmienia to jakości uczuciowej tego związku, nie cofa na przykład uczuć miłości, ale jednocześnie człowiek, który żyje, z czasem wraca do swoich zadań, uczuć, aktywności zawodowej. Jednym słowem - takie jest prawo życia, że to życie ma mieć swoje tętno, swój rytm. Natomiast w tej żałobie, może nie powiedziałbym patologicznej, ale właśnie przedłużonej, widać, że te zadania, ten rytm życia słabnie, staje się jakiś nieharmonijny, narastają dysfunkcje w rodzinie czy jednostce.
Różnie to bywa. Znowu, gdyby mówić z perspektywy gabinetu terapeutycznego, to sama możliwość wspólnej refleksji z terapeutą nad tym niedokończeniem, tworzy szansę nie tylko na ulgę, ale właśnie na podjęcie tej rany w kierunku jej zabliźniania. Niekiedy też jest tak, że rozmawiając o tym, który odszedł, dajemy wyraz uczuciom tęsknoty, bliskości, bolesnej samotności. Ale terapeuta może zapytać: "Jak myślisz, czy ten, który odszedł chciałby, żebyś cierpiał? Czy chciałby, żebyś trwał w tej żałobnej warcie honorowej przy grobie?". I oczywiście, że ten, kto odszedł, jeśli kocha, to chciałby to cierpienie domknąć, chciałby, żeby ono nie trwało tak długo i bez umiaru. I nieraz ten, kto został na Ziemi, kto żyje, poprzez taki wewnętrzny dialog z tym, który odszedł, może usłyszeć, że mamy już prawo to cierpienie domknąć i żyć rytmem życia a nie rytmem tęsknoty.
A czy religijność, wiara mogą być antidotum na tę niedokończoną żałobę, lekarstwem, które pozwoli na powrót do normalnego życia, mimo że nie ma wśród nas tych najbliższych?
Nieraz jest tak, że z różnych badań statystycznych, badań psychologów religii wynika, że wiara jest silnym czynnikiem wzmacniającym człowieka. Zwłaszcza jeśli jest to wiara w miłość, wiara w bliskość, wiara w związek. Jednak wiara religijna może być również źródłem cierpienia, jeśli jest to wiara w karę. Wiara w surowego, niemiłosiernego i niemiłosnego Boga. Wtedy jest to kłopot.
Czyli rodzaj naszej pobożności, wiary determinuje w jakimś sensie nasze podejście do żałoby?
Tak. Chociaż mogę powiedzieć tak: ponieważ jestem terapeutą, więc bardziej koncentruję się na tym wymiarze psychologicznym. Na szczęście od kilkunastu lat w psychoterapii - tak w Polsce, jak i w Europie czy Stanach - ten czynnik duchowy jest znacznie bardziej doceniany. Mówimy o tym, terapeuci są szkoleni we wrażliwości na wymiar duchowy. Minął ten czas, kiedy wszystko, co było szukaniem transcendencji traktowano w kategoriach mechanizmu obronnego. Dzisiaj wymiar duchowy jest respektowany i sądzę, że to jest ważna zmiana w tym, co określane jest kierunkami czy modelami w psychoterapii. Duchowość jest już respektowana. Nie ma takiego stabilizowanego podejścia do duchowości, ani nie ma tym bardziej tego redukcjonizmu, że duchowość to tylko wymysł neurotyczny.
Patrząc przez pryzmat pańskiego gabinetu psychoterapeutycznego - wiele osób ma problem z niedokończoną żałobą?
Tak. To jest bardzo często podnoszone przez ludzi. Albo jeśli nawet nie jest podnoszone przez nich samych, to później okazuje się, że na przykład odejście rodziców, dziecka, a nawet babci czy dziadka to jest coś bolesnego i zakrytego przed własną świadomością. Dopiero spotkania terapeutyczne ujawniają, że to jest taka niezabliźniona, ledwie schowana pod bandażem rana. Rana, która się właśnie przez to nie goi. I rozmowa na ten temat odsłania, jak tamte osoby, które odeszły, nadal żyją w człowieku nie w jakimś znaczeniu magicznym, tylko w takim znaczeniu, w jakim są one w uczuciowości, w pomyśle na to, jak żyć. Czasami czuwają, czasami złoszczą się... W każdym razie są obecne nieomal tak intensywnie jak ci, którzy żyją w tym materialnym tego słowa rozumieniu.
Łukasz Winczura