Raut u ministra, obiad u prezydentowej. Jak się bawiły przedwojenne elity?
Gdy Polska odzyskała niepodległość, na świecznik wypłynęły zupełnie nowe elity, które bardzo szybko zasmakowały w high lifie. Ci, którzy jeszcze niedawno tułali się po zatęchłych kanciapach drukując nielegalną prasę, teraz chadzali na prezydenckie rauty. I często robili z siebie przedstawienie.
Zofia Kirkor-Kiedroniowa bawiła się na całego. Jako żona ministra przemysłu i handlu (i to sprawującego funkcję w rządzie sformowanym przez jej własnego brata), nawet gdyby bardzo chciała, zwyczajnie nie zdołałaby się wykręcić. Bywanie na balach, balikach, rautach, raucikach i innych wydarzeniach towarzyskich dla socjety należało w pewnym sensie do obowiązków pani ministrowej.
Była między innymi na raucie w poselstwie francuskim w czerwcu 1924 roku, urządzonym z okazji wizyty pięciu biskupów znad Sekwany. Na tę okazję założyła wyjątkowo elegancką toaletę, którą mąż sprawił jej (wykazując się niespotykaną wprost hojnością) na jedną z okazji rodzinnych. Wystarczyło kilka drobnych poprawek i... tę samą elegancką suknię nosiła na wszystkie spotkania socjety przez cały sezon.
Elity na miarę polskich możliwości
Ministrowa nie wstydziła się ani zakładania w kółko jednej garderoby, ani też tego, że wraz z mężem jeździ rozklekotanym autem. Takie były realia. Jak sama wspominała:
Wiele bywając, musiałam także przyjmować. Minister przemysłu i handlu nie miał funduszu na reprezentację, pensje ministerialne były niewielkie, moje dochody (procenty od sumy na hipotece) zmalały [...] więc raz tylko, już w końcu sezonu, zrewanżowaliśmy się od razu wszystkim, którzy nas podejmowali obiadami lub lunchami - paradnym déjeuner wydanym przez nas w Resursie Kupieckiej.
Jeśli było się członkiem eleganckiego towarzystwa, za rzecz w dobrym tonie uchodziło także przyjmowanie w określone dni w tygodniu i miesiącu wizyt w domu. Gospodyni sama wyznaczała te stałe terminy i tym samym zobowiązywała się, że będzie wówczas obecna i do dyspozycji swoich gości.
Stały dzień przyjęć. Żelazny obowiązek dobrej gospodyni
O ile nie zdarzyła się jakaś okropna komplikacja, w rodzaju urwanej nogi czy pogrzebu, wykręcanie się od jour fixe, czyli stałego dnia przyjęć, było towarzyską gafą pierwszej wody. Z tej okazji nie trzeba było szykować wielkiej uczty, bo nie o biesiadowanie chodziło. Przybyły gość był częstowany filiżanką herbaty i małymi, kruchymi ciasteczkami. Wydaje się to eleganckim zestawem, jednak za jego prostotą kryje się drugie dno.
Jak podkreślała Kirkor-Kiedroniowa, w dniu przyjęć przewijało się przez jej salony (ten właściwy, a także... przerobiony na czas odwiedzin pokój syna), w godzinach od piątej do ósmej wieczorem zwykle około 150 osób.
Wśród nich najwyżsi oficjele w państwie, przedstawiciele korpusu dyplomatycznego, ale też różni urzędnicy, znajomi bliżsi i dalsi, krewni, przyjaciele, dziennikarze, literaci i wielu innych. Gdyby chciała nakarmić całą tę hałastrę czymś choć odrobinę bardziej skomplikowanym niż herbatniki, potrzebowałaby pokaźnej sumy pieniędzy, których, jako ministrowa, zwyczajnie nie posiadała.
Oszczędności pani prezydentowej
Kirkor-Kiedroniowa narzekała na niedostatek funduszy na prowadzenie życia towarzyskiego odpowiadającego funkcji jej męża. Co dopiero miała powiedzieć Maria Wojciechowska, żona prezydenta?
Warszawskie elity w poszukiwaniu blasku i splendoru spoglądały w kierunku osoby, która wydawała się do nich naturalnie predestynowana. Tymczasem małżonka głowy państwa czuła się w swojej roli absolutnie niekomfortowo. Gdy tylko nadarzała się ku temu okazja, uciekała do rezydencji w Spale, a swoją styczność z socjetą ograniczała do minimum. Szeroko pisze o tym Kamil Janicki w książce "Pierwsze damy II Rzeczpospolitej".
W Belwederze, czy Wojciechowska tego chciała, czy nie, co rusz odbywały się imprezy. Prezydentowa nie poddawała się jednak łatwo i w ich kształcie widać było jej rękę. Adiutant głowy państwa, Henryk Comte, w swoich wspomnieniach podkreślał, że Maria daleka była od rozrzutności, choć "byłoby z czego". Jego komentarz stanowił jednak ogromne niedopowiedzenie. Wojciechowska okazywała się wręcz chorobliwie oszczędna.
W stolicy panie z towarzystwa podśmiechiwały się z niej nieco, bo pragnąc zachować kontrolę nad budżetem swojej rodziny, jako żona ministra spraw wewnętrznych (poprzednie stanowisko jej męża) własnoręcznie robiła zakupy. Tak więc zwykłe mieszkanki Warszawy mogły wielce szanowną małżonkę jednej z pierwszych osób w państwie spotkać... w kolejce po pietruszkę.
Maria nie była przyzwyczajona do tego, że musi aspirować do pewnych standardów, by nie umniejszać powagi urzędu swego małżonka Stanisława. Na tym tle dochodziło nieraz do sytuacji kuriozalnych. Prezydentowa, przebywając swego czasu w Spale, zaprosiła swoich gości na śniadanie i usadziła ich przy stole nakrytym nie pięknymi serwetami czy eleganckim obrusem, a zwyczajnym białym prześcieradłem i to z wielką dziurą w środku. Trudno się zatem dziwić, że organizowane przez nią herbatki, rauty czy inne przyjęcia także nie należały do wystawnych.
Niejadalne pączki pierwszej damy
Część osób jednak doceniała ten brak zadęcia i skromność, zwłaszcza w kwestii "obiadów czwartkowych". Prezydentostwo wzorem Stanisława Augusta Poniatowskiego zaczęli w czwartki organizować u siebie spotkania ludzi kultury i sztuki wraz z drobnym poczęstunkiem. Biorąc pod uwagę fakt, iż gospodarzem była głowa państwa, na stołach mogłyby się znaleźć góry łakoci od popularnego Bliklego czy prosto z witryn Małej Ziemiańskiej, okupowanej przez artystyczną bohemę. Na to jednak nie pozwoliłoby zamiłowanie do oszczędności pierwszej damy.
Zamiast słodkości od zawodowych cukierników goście mieli okazję spróbować pączków Wojciechowskiej według rodzinnej receptury oraz zwyczajnej herbaty. Pani Maria wychodziła z założenia, że skoro te tłuściutkie kulki smażone w głębokim tłuszczu smakują jej, mężowi i dzieciom, to przecież muszą przypaść do gustu i gościom. Niestety ponoć nawet przy najlepszych chęciach i najwyższym szacunku dla Wojciechowskich trudno je było przełknąć.
Jak zaznaczył Kamil Janicki w swojej biografii przedwojennych pierwszych dam, nawet darzący ich sporym sentymentem Jan Skotnicki, dyrektor departamentu kultury, wspominał, że rzeczone pączki były ciężkie, nieudane i zakalcowate.
Po przewrocie majowym w 1926 roku urząd prezydenta objął Ignacy Mościcki i ledwie się rozgościł, a nastąpiła zmiana o 180 stopni. Przyszłej głowie państwa we wcześniejszych latach życia daleko było do blichtru i elit. Mościcki, goniąc za ideą narodową, klepał przez lata prawdziwą biedę. Także jego żona Michalina nie wywodziła się z zamożnego domu (jej ojciec był kompletnie zbankrutowanym ziemianinem, a matka przy okazji... ciotką Mościckiego). Przez długi czas żyli na emigracji, gdzie przyszły prezydent robiła karierę naukową, kontynuowaną po odzyskaniu przez Polskę niepodległości nad Wisłą.
Kiedy jednak wybrano go na najwyższy urząd, niespodziewanie odkrył, że jest w swoim żywiole. Faktyczną władzę w państwie dzierżył marszałek Piłsudski, więc Mościcki miał mnóstwo czasu na "sprawowanie funkcji reprezentacyjnych". I nie zamierzał go marnować. Po korytarzach Zamku Królewskiego defilowały całe tabuny elegantów wystrojonych we fraki i galowe mundury. Problem tkwił jednak w tym, że chociaż Mościckiemu marzył się high life, ludzie z polskich elit, którzy z tych czy innych względów przebywali w jego towarzystwie, zwyczajnie za tą wizją nie nadążali. Jak komentował Henryk Comte, były adiutant, a teraz członek kampanii honorowej:
Niejeden z krajowych gości, bez salonowego obycia, z niepokojem patrzył na wielką rozmaitość zastawy porcelanowej, kryształowej, pozłacanej i srebrnej, nie wiedząc do czego służy i jak się tym posiłkować. Dyskretnie obserwował, jak się zachowa sąsiad. Zdarzało się, że i ten był także bezradny. Wtedy obydwaj mieli chociaż tę pociechę, że nie czuli się odosobnieni.
Comte nie miał litości dla braku obycia nowych polskich elit, które doszły do władzy i pozycji po 1918 roku. Ta świeżutka śmietanka towarzyska wywodziła się z najróżniejszych środowisk - chłopskich, ziemiańskich, urzędniczych, inteligenckich i robotniczych. Słowem, szalona mieszanka. Wiele z rzeczonych osób dzięki sprytowi, inteligencji i różnym zdolnościom zawędrowało bardzo wysoko, jednak nie zdążyły one nabrać ogłady, bo i gdzie?
Za czasów Mościckiego wszyscy, którzy chcieli się liczyć, ubiegali się o zaproszenie na Zamek. Organizowane przez prezydenta bale i rauty przedstawiały się iście szampańsko i bywanie na nich świadczyło o wysokiej pozycji.
Nieco złośliwie kwestii bąbelków nie omieszkała skomentować też Zofia Kirkor-Kiedroniowa, zaznaczając, że po przewrocie majowym szampan na przyjęciach w Prezydium Rady Ministrów i na Zamku lał się strumieniami przy każdej okazji, nawet tej niestosownej. A skoro w głowach gości zaczynały szumieć procenty, powoli puszczały hamulce. Do pewnego momentu wszyscy trzymali się zasad dobrego wychowania, jednak konwenanse odrzucali precz, gdy tylko otwierały się drzwi do sali jadalnej. Comte opisywał ten brak opamiętania, nie szczędząc słów krytyki:
Z chwilą, gdy ukazywał się widok stołów uginających się pod jadłem i napojami, dostojne panie i dostojni panowie od razu tracili panowanie nad sobą. Jak gdyby całe tygodnie nie jedli, zapominając, gdzie są i kim są, rzucali się do stołów nieraz torując sobie drogę do talerzy łokciami, bo przyjęcia takie były - »á la fourchette«, czyli na stojąco, bez ustalonych z góry miejsc.
Choć obraz odmalowany przez prezydenckiego gwardzistę nie stwarza zbyt pochlebnego wizerunku naszej ówczesnej elity, nie popadajmy w przesadę. Goście Zamku Królewskiego nie byli hordą Hunów odzianą w balowe toalety.
Jeśli wykluczymy notorycznych "bywalców", którzy nawiedzali wszystkie możliwe przyjęcia w stolicy, by nasycić się tartinkami i darmowym alkoholem (osoby zajmujące się planowaniem zupełnie współczesnych imprez w stolicy także znają takie przypadki), oraz ludzi, którzy zupełnie nie potrafili się zachować, bo nikt ich tego nie nauczył, pozostawało całkiem eleganckie i wytworne towarzystwo.
Zresztą, osoby zdawałoby się pasujące jak pięść do nosa do tego otoczenia sprowadzała do Zamku sama prezydentowa. Michalina Mościcka znana była z tego, że z zapałem angażowała się w działania ośrodków pomagających młodym dziewczętom. Przy okazji różnych przyjęć zapraszała mieszkające w nich proste panny, dla których wizyta w siedzibie głowy państwa i spotkanie z eleganckim towarzystwem było niezapomnianym przeżyciem.
Zainteresował cię ten tekst? Na łamach portalu CiekawostkiHistoryczne.pl przeczytasz również o najpiękniejszych kobietach przedwojennej Polski
Aleksandra Zaprutko-Janicka - krakowska historyczka i publicystka, współzałożycielka "Ciekawostek historycznych". Autorka ponad 200 artykułów popularnonaukowych. Autorka "Okupacji od kuchni" i "Piękna bez konserwantów". W 2017 roku ukazała się jej najnowsza książka "Dwudziestolecie od kuchni. Kulinarna historia przedwojennej Polski".