Spotkania zmuszają do wysiłku

40 lat to dobry wiek dla mężczyzny, bo w tym wieku mężczyzna nie jest już głupi. Przestaje się rzucać, nie jest narwany - tłumaczy Radosław Krzyżowski.

Radosław Krzyżowski
Radosław Krzyżowskiarchiwum rozmówcyINTERIA.PL
Radosław Krzyżowski
Radosław Krzyżowskiarchiwum rozmówcyINTERIA.PL

Dorastałeś w Kluczborku. Co to było za miejsce?

Radosław Krzyżowski: - To było miasto, w którym prawie nic nie było. Basen otwierali 1 czerwca, a zamykali 3, bo SANEPID dopatrywał się milionów bakterii. Ale również było to miasto, które miało działki, bunkry, płoty, śmietniki, czyli to wszystko, czego dzieciak potrzebuje, żeby mieć fantastyczne dzieciństwo.

Wyobraźnia musiała popracować.

- W takim miejscu musisz sobie wszystko wymyślić. Teraz są place zabaw, aquaparki. A wiesz, że wszyscy, którzy zaczynali grać jakąś muzykę w Kluczborku, zaczynali od reggae? Z tego miasta pochodzi jeden z najważniejszych polskich zespołów reggae - Bakshish. Na Śląsku zaczynało się od bluesa i "Schodów do nieba", a u nas od tego charakterystycznego rytmu reggae. Wszyscy słuchali Boba Marleya. Później, gdy byłem starszy i mieszkałem w Opolu, grałem w kilku zespołach.

Co jeszcze, oprócz muzyki, było wtedy dla ciebie ważne?

- W Kluczborku zaraziłem się harcerstwem i pozostałem mu wierny przez wiele lat. Harcerstwo stało się ważną częścią mojego życia. Realizowaliśmy pewien etos. Myślę, że był to etos lojalności, etos gotowości do działania. Nosiliśmy mundury. To wszystko na mnie bardzo działało. Chyba lubię po prostu porządek. Co roku wędrowaliśmy z plecakami przez 3 tygodnie lub nawet 6 tygodni. Można powiedzieć, że w liceum dobrze znałem Polskę - oprócz Bieszczad, tam nie jeździliśmy, tam jeździli wszyscy inni har­cerze.

Pamiętasz jakąś szczególną odznakę, którą zdobyłeś?

- Mój drużynowy co roku wymyślał nowe. Na przykład przez 3 lata zajmowaliśmy się Związkiem Polaków w Niemczech. Żeby zdobyć jakąś odznakę, trzeba było odpowiedzieć na sto kilka pytań, a żeby odpowiedzieć na sto kilka pytań, trzeba się było trochę namęczyć. To wszystko uczyło ciekawości świata, ale też tego, że to, co najciekawsze, jest zazwyczaj schowane gdzieś pod podszewką.

Ale do wydobycia?

- Przy odpowiednim wysiłku tak.

A potem chciałeś zostać lekarzem.

- Skąd 14‑latek tak naprawdę ma wiedzieć, czy chciałby zostać lekarzem, czy nie? Będąc w szpitalu, wcale nie czułem, że tam jest świetnie. To było raczej takie zadaniowe myślenie dziecka, które w pewnym wieku musiało określić, kim chce być w przyszłości, a więc wybrać biol.-chem. lub klasę humanistyczną. Wybrałem biol.-chem. Chyba fascynowała mnie nazwa "inżynieria genetyczna". Wydawała mi się bardzo tajemnicza, a "sekwencjonowanie DNA" magiczne. Czytałem wszystko co się dało, to znaczy, to wszystko co byłem w stanie zrozumieć. Ale też dość wcześnie zacząłem startować w konkursach recytatorskich, grać w teatrach szkolnych, nie myśląc o tym, że może to być coś poważnego. Miałem mnóstwo pomysłów na życie.

Jesteś optymistą czy pesymistą?

- To się zmieniało. Aktualnie jestem sceptycznie nastawiony do wszystkiego, dlatego każde powodzenie przynosi mi wielką radość. Uważam, że wszystko zmierza ku katastrofie i nic nie ma prawa wyjść.

Żartujesz?

- Trochę, ale zobacz - jeżeli coś wyjdzie, to jest to mały cud.

Skąd taka postawa?

- Jak byłem młodszy, byłem dość mocnym radykałem. Widziałem życie jako czarno‑białe. To jest mechanizm, który jest charakterystyczny dla młodych ludzi, na przykład dla studentów, w ogóle studia to ciężki moment dla człowieka. Jeszcze nic nie wie...

...a wydaje mu się, że wie wszystko.

- Ten sceptycyzm w gruncie rzeczy prowadzi do bardzo łatwego zachwytu nad prostymi rzeczami.

Zatem dojrzałość. Krzywisz się słysząc ten wyraz?

- Nie. Lubię słowo "dojrzałość". Nie mam pragnienia bycia wiecznym nastolatkiem. Lubię fakt bycia mężczyzną podchodzącym pod wiek średni.

Powiedziałeś: moje poczucie obcości wzmaga się wraz z wiekiem.

- Przychodzi taki moment w życiu, że zdajesz sobie sprawę, że to co mówisz, co myślisz, jak się zachowujesz, jest systemem nabytym. Jest efektem towarzystwa, w jakim przebywasz, książek, jakie przeczytałeś, uczelni, w której studiowałeś. Na przykład środowisko aktorskie jest bardzo hermetyczne. Cały czas przebywamy ze sobą, dyskutujemy o określonych rzeczach. Pewnego razu mówiąc coś, zdałem sobie sprawę, że to, co mówię jest nabyte i zapytałem siebie: "A gdzie jest to moje?" Jeżeli decydujesz się na to "a gdzie jest to moje", to okazuje się, że to "twoje" jest dość obce w stosunku do tego, co jest na zewnątrz. Ale uważam, że warto w to iść. Myślę, że to poczucie wyobcowania będzie się zwiększać, aż stanie w miejscu i ze spokojną uśmiechniętą rezygnacją powiem: "Tak jest".

Niedługo skończysz 40 lat. To jest dobry wiek dla mężczyzny?

- Idealny. Bo w tym wieku mężczyzna nie jest już głupi. Przestaje się rzucać, nie jest narwany. Moment, w którym człowiek dostrzega biegunowość wszystkich wydarzeń i wie, że nie ma takiej idei, której nie dałoby się, oświetlając ją ze wszystkich stron, skompromitować, to jest fajny moment.

I nie czuje się rozczarowania?

- Na początku ten moment rzeczywiście może przynieść rozczarowanie, ale potem uspokaja. Człowiek widzi, że wiele rzeczy, o które się bił, nie ma znaczenia, że wiele wydarzeń w życiu to kwestia szczęścia, więc wyluzowuje. Masz dzieci, masz już swój ogląd świata i po tym całym rzucaniu się możesz wreszcie z tego świata czerpać.

Na brak szczęścia w kwestii ról teatralnych nie możesz narzekać. Grałeś też sporo w teatrze offowym, m.in. w Łaźni Nowej w Krakowie. Co miałeś na myśli mówiąc, że "off" to stan mentalny?

- W "offie" wszystko sam sobie musisz zrobić. Nie masz kogoś, kto ci zorganizuje repertuar, nie masz sprzątaczki, która przyjdzie i ci posprząta. Wszystko robisz sam od początku do końca. Szukasz tekstu, wynajmujesz salę, sprzątasz, robisz sobie scenografię, kolega cię oświetla, potem ty kolegę w innym przedstawieniu. To uczy etosu pracy.

Chcesz powiedzieć, że w teatrze tradycyjnym nie ma etosu pracy?

- Jeżeli się mądrze z niego korzysta, to można się bardziej skupić na tym, co najważniejsze dla aktora, czyli na przekazie na scenie. Ale tak jest w teatrach, które dobrze działają. Powracając do stanu "offu": paradoksalnie teraz jestem mentalnie bardziej "off", grając w serialu, niż byłem, grając w teatrze offowym.

Ze względu na poczucie obcości?

- Tak. Myślę, że spotykam teraz coraz mniej ludzi, z mniejszą liczbą ludzi rozmawiam. Zawęziłem grono swoich znajomych. To nie znaczy, że "off" jest byciem przeciwko wszystkiemu. Widzę pewne rzeczy na swój sposób, i tyle.

Doktor Sambor w wersji bez brody
Doktor Sambor w wersji bez brodyMarek UlatowskiMWMedia

Masz jakąś konkretną metodę, której używasz, gdy pracujesz nad postacią?

- Na początku zawsze chwytam się tego, co jest wspólne ze mną w tej postaci. Ale tak naprawdę za każdym razem pracuje się trochę inaczej. Weźmy na przykład "Makbeta", którego ostatnio robił z nami Redbad Klijnstra. Przez dwa miesiące nie robiliśmy nic innego, tylko gadaliśmy. On wychodzi z założenia, że nie ma sensu wychodzić na scenę, jeżeli nie wiesz, z czym wychodzisz, nawet na etapie prób. Obijasz się o ścianę, co nie ma sensu. Ja cię nie będę ustawiać, powiedział, po to tyle rozmawiamy, żebyś ty z tego coś zbudował. I rzeczywiście podziało się coś takiego, że aktorzy sami zrobili role. Niesamowite doświadczenie. Niezwykła odpowiedzialność za postać. Nowa metoda. Bardzo mi się to podobało.

Nadal podtrzymujesz słowa, że czasami ważniejsze jest spotkanie niż sam spektakl?

- Oczywiście, że tak. Jednym z najlepszych spotkań jakie miałem w życiu, było spotkanie w Teatrze Słowackiego w Krakowie z Agnieszką Olsten przy sztuce "Tartak". Poznałem niesamowitych ludzi, zacząłem czytać rzeczy, których wcześniej nie czytałem.

Co zacząłeś czytać?

- Polską poezję współczesną. Efektem pracy nad tą sztuką było to, że prowadziłem potem Scenę Poezji Współczesnej w Krakowie. Poznałem paru poetów, paru pisarzy, jazzmanów - braci Olesiów, którzy robili muzykę do "Tartaku", oni dali mi płyty, po które sam nigdy bym nie sięgnął. Zagraliśmy ten "Tartak" może ze 30 razy. Jedni przyjęli go dobrze, inni źle. Natomiast ja z pracy nad nim wyniosłem bardzo dużo. To było nieocenione. Spotkania zmuszają do wysiłku.

Masz jakieś spotkanie‑marzenie, które się jeszcze nie wydarzyło?

- Nie mam już takich. Kiedy obierasz sobie taki cel, to żyjesz czasem przyszłym, myślisz tylko o tym przyszłym spotkaniu. Podporządkujesz wszystko temu, co kiedyś masz osiągnąć. I de facto nie jesteś tu i teraz. Myślę, że dużo się traci, mając taką postawę. Do teraźniejszości zmusza również dziecko. Byłoby fantastycznie, gdybym mógł się spotkać z paroma ludźmi, ale jak się nie spotkam, to się nic nie stanie.

Jak trafiłeś do serialu "Na dobre i na złe"?

- Przez casting.

Szedłeś konkretnie po rolę doktora Sambora?

- Właściwie po zupełnie inną, nie pamiętam już jaką. Ale po castingu nie było żadnego odzewu. I Krzyś Zawadzki, który grał już w tym serialu, powiedział mi, że nie dali mi tamtej roli, bo chcą napisać dla mnie coś większego, żebym na stałe wszedł do obsady. I 4 miesiące po castingu zadzwonili. Nie zastanawiałem się długo.

Doktor Sambor to na początku była postać negatywna, czarny charakter, ale się zmienił.

- Na początku rzeczywiście grałem faceta, który lubi być zły, dobrze się czuje, działając na pograniczu. Z jednej strony specjalista, z drugiej - wystawia lewe zwolnienia. A potem po roku okazało się, że on ma za sobą jakąś przeszłość, że spłaca długi brata. I to mnie trochę zmyliło. Inaczej się gra osobę, która lubi być na granicy, a inaczej kogoś, kto musi tam być. Ten pierwszy wątek został wycofany. To była godzina 16.00 w niedzielę, nie wszystko można pokazywać.

Miałeś szczęście w życiu do lekarzy?

- Od czasu kiedy zacząłem zwracać na to uwagę, to tak. Kiedy sam zachorowałem na astmę, kiedy urodziła się córka... trafiałem na oryginalne typy. Mają specyficzne poczucie humoru, trzeba się przyzwyczaić do ich sposobu bycia.

Co to są za ludzie?

- Świetni specjaliści. Dodatkowo wyobraź sobie tę nieustającą odpowiedzialność za czyjeś życie. Wczoraj byłem z córką u lekarza i zaczęliśmy rozmawiać o operacjach w serialu. Że na przykład do pewnego momentu w czasie operacji jest napięcie, lecą nawet wulgaryzmy, na które my sobie w serialu nie możemy pozwolić. Napięcie w końcu opada, jak już lekarz poradzi sobie z najważniejszymi rzeczami i potem można usłyszeć nawet żarty. Ja cały czas czerpię z takich opowieści.

- Mężczyźni lekarze dzielą się na dwa typy: zdystansowani, niewchodzący w relację emocjonalną, rzeczowi, skupieni na zadaniu, na problemie, mimo że każdy pacjent próbuje zadzierzgnąć z nimi jakąś nić porozumienia, bo ma nadzieję, że wtedy jego przypadek będzie wyjątkowo potraktowany. I druga grupa, o dosyć specyficznym poczuciu humoru, lubiąca sobie pogadać w czasie wizyty. Więcej czasu niekiedy spędzają na gadaniu niż na stawianiu diagnozy. Diagnoza zajmuje im 4 minuty. Ja też mam dość specyficzne relacje z lekarzami, bo oni mnie poznają. Mówią do mnie często, że wstawiamy kity w serialu, a pacjenci potem mają do nich pretensje, że nie jest u nich tak jak w serialowym szpitalu. I każdy wtedy próbuje przedstawić sprawę ze swojej perspektywy.

Wolisz typ zdystansowany czy ten do pogadania?

- Trudno odpowiedzieć na to pytanie.

A kobiety lekarze mają jakieś cechy charakterystyczne?

- Właśnie nie. Każda lekarka jest inna. Mężczyźni chyba szybciej wchodzą w pewne szufladki.

Miałeś jakiś ciekawy przypadek na planie?

Przez jakiś czas kręciliśmy sceny operacyjne w szpitalu, bo nie mieliśmy jeszcze własnej sali serialowej. Raz się zdarzyło tak, że mieliśmy zdjęcia, a w sali obok była prawdziwa operacja tętniaka. Mieliśmy przerwę obiadową i pozwolono nam się poprzyglądać. Muszę przyznać, że to co tam zobaczyłem, to było dzieło sztuki. W takiej sytuacji napięcie utrzymuje się chyba przez większą część operacji. Ale ta precyzja, ta pewność ruchów zrobiły na mnie niesamowite wrażenie.

- Lekarz, który jest naszym konsultantem serialowym, mówi: wpadnij, damy ci kitel i będziesz mógł poobserwować jakąś operację, jeśli chcesz. Nie wiem, czy byłbym w stanie to powtórzyć. Choć tak jak mówię, tamta operacja zrobiła na mnie wielkie wrażenie, jakbym oglądał koncert. Totalna współpraca, nie było zbędnego ruchu, zbędnej emocji. Czysta matematyka.

wrzesień 2010

"Okiem pacjenta"
"Okiem pacjenta"materiały prasowe
INTERIA.PL/Informacja prasowa
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas