​Tomasz Wasilewski: Film jest wasz

"Jestem z pokolenia, które jeszcze pamięta PRL, ale nie jest to na tyle silne, żebyśmy musieli tworzyć manifesty. Nie czuję tego typu potrzeby, bo nigdy nic nie musiałem manifestować. Chcę poruszać widza, wedrzeć się do środka. Takie kino jest dla mnie najważniejsze" - mówi Tomasz Wasilewski, reżyser głośnego, obsypanego nagrodami filmu "Płynące wieżowce"

Tomasz Wasilewski, fot. Andras Szilagyi
Tomasz Wasilewski, fot. Andras SzilagyiMWMedia

EksMagazyn: Publiczność zareagowała milcząco na twój film, napisom końcowym towarzyszyła absolutna cisza...

Tomasz Wasilewski, reżyser: - Bardzo dobrze zareagowała. To była reakcja, której ja oczekiwałem. Konstruowałem ten film w taki sposób, żeby wszedł do wnętrza widza. Cisza to nie jest brak reakcji, tylko jej pewien rodzaj. Uwielbiam w kinie to, że jakiś film staje mi się bardzo bliski i z jednej strony nie wiem, co z tym zrobić - i z filmem i z tym, co czuję, a z drugiej strony - cieszy mnie to, że tak się stało. Jeśli jest cisza, to znaczy, że film został w jakiś sposób przez widownię przeżyty, że udało się wejść we wnętrze widza.

Skąd tytuł filmu?

- Wymyśliłem go, będąc jeszcze szczeniakiem. Wyjechałem z moją rodziną do Nowego Jorku. Tato zabrał nas na wycieczkę, oglądaliśmy budynek ONZ. Widziałem wszędzie dookoła wieżowce i pojawiło się w mojej głowie takie skojarzenie - płynące wieżowce. Wiem, że brzmi to lekko nierealnie, ale pomyślałem sobie wtedy: "Kiedyś zrobię taki film."

Ważne role w życiu dwójki głównych bohaterów "Płynących wieżowców" Kuby i Michała odgrywają ich matki. To silne, zupełnie inne od siebie kobiety, ostra i zdecydowana Katarzyna Herman (matka Kuby) i opiekuńcza Iza Kuna (matka Michała). Chodziło o pokazanie pewnych archetypów czy o kontrast postaci?

- Nie chciałem budować ról matek na zasadzie przeciwieństw: jedna dobra, druga zła, jedna, która rozumie, druga, która nie pomaga. Pamiętam rozmowę z moją koleżanką, która ma syna prawie w moim wieku. On przyznał się jej, że jest gejem. Zapytałem: co wtedy czułaś? Odpowiedziała, że potwornie się o niego bała. Nie był to strach uprzedzony nietolerancją. Ona bała się, że ktoś go skrzywdzi, na przykład tylko dlatego, że szedł ulicą z chłopakiem, którego kocha. To było punktem wyjścia do mojej opowieści.

- W filmie jest scena coming outu Michała. Obiektywnie rzecz biorąc on jest skrzywdzony. Mówi coś bardzo dla niego ważnego i jest to natychmiast zamiecione pod dywan, pominięte. Tak naprawdę, każda z osób siedzących przy stole, próbuje sobie z tą wiadomością poradzić. Oni nie są źli. Nie chodzi o to, że nie chcą go zrozumieć, oni po prostu nie mają do tego narzędzi. Jest w tym coś bardzo ludzkiego. Wiele sytuacji jest w naszym życiu takich, że chcemy, a nie umiemy.

Jaki wydźwięk miała końcowa scena, kiedy przedstawiciele rodu mężczyzn - ja to tak zinterpretowałam - "wymierzają karę" Michałowi. Za to, że on ich męski ród zdradził, opuścił stado...

- Ta scena jest dla mnie zbudowana na dwóch poziomach. Pierwszy, najważniejszy, jest taki, że tak naprawdę, to Kuba swoim niezdecydowaniem przyczynia się do tej tragedii. To Kuba pobił Witka (jednego z mężczyzn, którzy katują Michała - przyp. redakcji), a potem Witek widzi Kubę i Michała razem w dwuznacznej sytuacji. Za tę miłość odgrywa się na najmniej zawinionej osobie. Czasami padamy ofiarami sytuacji.

- Bardzo długo zastanawiałem się, czy nie wyrzucić tej sceny z filmu. Byłem na to gotów, ale na dwa dni przed zdjęciami, obejrzałem "Fakty". Był tam podany news organizacji zajmującej się mniejszościami seksualnymi. W 2012 roku, w Polsce, aż 80 do 90 proc. osób o orientacji homoseksualnej doświadczyło przemocy fizycznej i psychicznej. Te dane mnie przeraziły. Pomyślałem, cholera, jednak takie rzeczy się dzieją. Scena w "Płynących wieżowcach" jest ekstremalna, ale jednak ten news spowodował, że włączyłem ją do filmu. Na moment, w którym film powstawał, to była bardzo realistyczna i prawdopodobna sytuacja.

Wielokrotnie podkreślałeś, że twój film nie miał być ani manifestem politycznym, ani społecznym.

- Mimo, że jest to film o tym, jak dwóch facetów się w sobie zakochuje, to jest to zarazem uniwersalna historia o miłości. Zjechaliśmy już pół świata z "Płynącymi wieżowcami" i z naszych rozmów z widzami wynika, że tak go właśnie odbierają. Dla nich nie ma znaczenia, że to jest Kuba i Michał, Kuba i Sylwia. To dramat trójki ludzi, których łączą silne więzy. Pojawiają się pytania: czy można kochać dwie osoby naraz?

- Czy osoba, która jest zostawiana, bo jej partner znajduje kogoś bardziej wartościowego, powinna walczyć o związek w imię miłości? Każdy z nas przeżył coś takiego, każdy dostał po tyłku. Film nie był dla nas manifestem. W kontekście wydarzeń w Polsce i momentu, w jakim nasz kraj się znajduje, może się nim stać, ale nie taki był nasz zamiar. To nie miało być stawanie po którejś ze stron. Oczywiście, świadomie wybrałem takich, a nie innych bohaterów, dwójkę młodych facetów, bo to jest interesujące.

Uważasz się za osobę, która burzy pewien ład tematów w polskim kinie?

- Nigdy bym się tak nie nazwał. To nie jest moja rola. Moją intencją nie było to, żebyś klaskała po filmie, ale wyszła z niego poruszona. Żeby jakaś scena, zdanie, coś uruchomiło, ale nie na płaszczyźnie zjawisk socjologicznych, tylko emocjonalnych. Jestem z pokolenia, które jeszcze pamięta PRL, ale nie jest to na tyle silne, żebyśmy musieli tworzyć manifesty. Nie czuję tego typu potrzeby, bo nigdy nic nie musiałem manifestować. Chcę poruszać widza, wedrzeć się do środka. Takie kino jest dla mnie najważniejsze.

- Na to, co dzieje się z filmem, nie mam wpływu, on jest już zrobiony, należy do was - widzów. Zdaję sobie sprawę, że może być używany do różnych celów. Taki jest przywilej sztuki, jest interpretowana nie zawsze w taki sposób, jak wymyślił to sobie twórca, ale to jest interesujące.

Jaki był odbiór filmu zagranicą?

- To dosyć zaskakujące, ale praktycznie w każdym kraju, film jest odbierany w zasadzie podobnie. Mamy bardzo dobrą prasę. Ale ze sztuką jest trochę tak, że albo do kogoś przemawia, albo nie. Nie ma o co się obrażać. Nie zakładam, że wszyscy mają być zachwyceni moim spojrzeniem na robienie filmów, moim spojrzeniem na życie i moją wrażliwością.

Jak dobierałeś aktorów do filmu? Udało ci się zaangażować swoją ukochaną aktorkę Katarzynę Herman, a reszta?

- Castingowałem tylko chłopaków. Od początku chciałem, żeby Marta Nieradkiewicz zagrała rolę dziewczyny Kuby - Sylwii. Mateusz Banasiuk (filmowy Kuba) i Bartek Gelner (filmowy Michał) pojawili się na castingu ostatniego dnia. Szybko zauważyłem, że mają w sobie coś z bohaterów i to było to. Nie było "odgrywania", oczywiście oni grali, bo niezbyt wiele wiedzieli na temat postaci, ale po części już nimi byli. I to mnie przekonało. Tam już była jakaś prawda.

Jak wyglądały przygotowania do tematu filmu?

- Scenariusz zmieniał się kilka razy. To miał być film o starszej kobiecie pracującej w kasie biletowej i jej relacji z córką, która zakochuje się w dziewczynie. Researchu w środowisku gejowskim nie robiłem, ponieważ doszedłem do wniosku, że nie chcę rozróżniać miłości na homo i heteroerotyczną. Kiedy poznaję człowieka, nie zastanawiam się nad tym, jaka jest jego orientacja czy wyznanie, ale zwracam uwagę na to czy się dogadujemy, czy interesuje mnie jako człowiek, czy interesują mnie jego poglądy.

- Chcieliśmy zrobić film niezamykający się tylko w gronie homo. Nie uważam, żeby takie pary jakoś inaczej kochały. Wszyscy jesteśmy ludźmi. W taki sposób podchodziliśmy do tematu, zarówno ja i aktorzy. Byłoby głupie, gdybyśmy zastanawiali się, jak kocha gej. Ważnym było dla nas to, jak kocha człowiek.

Odważne sceny erotyczne były potrzebne?

- Jak spojrzysz na język filmu i wszystkie inne sceny, to tak naprawdę ujęcie pokazujące seks chłopaków, jest pokazane dokładnie tak samo, jak scena ich kolacji. W taki sam sposób patrzę na to, jak oni wspólnie we trójkę jedzą i jak się kochają. Nie widzę powodu, żeby sceny zbliżenia miłosnego pokazywać w inny sposób. To miało być spójne z resztą filmu.

Kamera podchodzi bardzo blisko do bohaterów. Skąd taki pomysł?

- To jest część mojego języka filmowego. Uwielbiam master shoty, ponieważ one powodują coś takiego, że aktor po pierwszym, drugim dublu przestaje grać. W master schotach nie ma ściemy. Nie ma cięcia, nie ma sceny. A jeśli nie ma cięcia, jest duża szansa na to, że kamera nagle stanie się oczami widza. Taki sposób filmowania sprawia wrażenie, jakby widz tam stał i był współobserwatorem. Każde cięcie powoduje pewną umowność, skrót. Oczywiście też je stosuję, ale kiedy chcę podkreślić ważną emocjonalnie scenę staram się ich unikać.

Wycofywanie się kamery poza szybę, zdania wypowiedziane przez bohaterów, których widz nie słyszy - lubisz budować dwuznaczności? Nikt nie wie, czy matka Kuby i jego dziewczyna właśnie zawarły pakt zgody, czy ona wyrzuca ją z domu...

- Bardzo lubię takie niedopowiedzenia. Uwielbiam prowokować widza do tego, żeby sam dopowiadał sobie dalszy ciąg sceny. W dorosłym życiu rzadko rozmawiamy o uczuciach, nie płaczemy co drugi tydzień. Bardzo często nie umiemy mówić, o najgłębszych emocjach nawet z osobami, które bardzo kochamy. Próbowałem to pokazać w filmie. Nie wyobrażam sobie, żeby nagle moi bohaterowie mówili do siebie: "kocham cię nad życie" albo "ranisz mnie tak bardzo". Zamiast tego, Sylwia podczas wspólnej kolacji z Michałem, pyta Kubę, czy nie chce coli. A to wszystko co ją gryzie jest w emocjach i podtekście. To jest dla mnie ludzkie.

Zdziwiło mnie, kiedy widownia zareagowała śmiechem na scenę coming outu Michała przy rodzinnym stole, kiedy wszyscy zaczynają koncertowo zmieniać temat... A przecież ta scena jest dosyć przerażająca...

- Tak reaguje publiczność w każdym kraju. To jest coś, co uwielbiam w kinie angielskim. Mamy dramatyczną sytuację, a ty się śmiejesz, choć jest ci smutno.

Możesz powiedzieć coś na temat swojego kolejnego filmu "Zjednoczone stany miłości"?

- To będzie portret pięciu kobiet zaraz po upadku komunizmu. Czas będzie ważny, ale nie do końca będzie to film historyczny, tak jak "Płynące wieżowce" nie do końca są filmem społecznym. Emocjonalność moich bohaterek będzie na pierwszym planie.

Rozmawiała: Joanna Jałowiec

-----

Tomasz Wasilewski - w 2001 roku ukończył reżyserię filmową i telewizyjną na Akademii Filmu i Telewizji w Warszawie (Polska), a w 2006 roku został absolwentem Wydziału Organizacji Sztuki Filmowej PWSFTviT w Łodzi (Polska). Jest autorem dwóch filmów fabularnych: "W sypialni" (2012) oraz "Płynące wieżowce" (2013). Ten ostatni pokazywano na ważnych festiwalach, gdzie zdobyły kilka nagród, m.in.: nagrodę główną w konkursie "East of the West" na festiwalu w czeskich Karlowych Warach, Nagrodę Publiczności na festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty we Wrocławiu, Nagrodę Młody Talent Reżyserski na Gdynia Film Festival.

Tekst pochodzi z EksMagazynu.
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas