W dzikiej dolinie. Indonezja z bliska

Niektórzy Papuasi noszą tylko koteki, czyli ochraniacze męskiego przyrodzenia. Są to rurki z wysuszonej tykwy nałożone na penisy i przymocowane do moszny za pomocą niewielkiej sznurkowej pętelki - pisze Tadeusz Biedzki w książce "Wyspy niepoliczone". Oto jej fragment.

Indonezja z lotu ptaka: tysiące wysp, w tym jedna trzecia bezludnych
Indonezja z lotu ptaka: tysiące wysp, w tym jedna trzecia bezludnychArchiwum autoraFragment książki

Do Wameny, jedynego miasteczka w środku Papui, nie prowadzą żadne drogi. Kilkakrotnie podejmowano próby zbudowania szosy, ale w górach pokrytych najbardziej dziką dżunglą kończyły się one po pierwszych tropikalnych deszczach, które dosłownie zmywały i dewastowały wykonane prace. W końcu władze poddały się i dziś już nikt nie podejmuje takich beznadziejnych przedsięwzięć. Wamena jest więc odcięta od świata i jedyną możliwością dostania się tam jest lot niewielkim samolotem, kursującym nieregularnie i niepunktualnie.

Można oczywiście próbować pieszo, ale to dwieście siedemdziesiąt kilometrów w linii prostej, więc w górach i przez dżunglę trasa przekroczyłaby zapewne sześćset kilometrów. Wyprawa, z której można nie powrócić. Spojrzenie przez okienko samolotu uświadamia nie tylko ogrom papuaskiego interioru, ale też wielkość gór oraz niezwykłą konfigurację rzek wijących się niemożliwymi wręcz meandrami wśród bagien i rozlewisk. Nie widać wiosek ani nawet dachów pojedynczych domostw. Tylko gdzieniegdzie ponad czubkami drzew wznosi się smuga dymu wskazująca, że gdzieś tam, w dole, wśród nieprzebytej dżungli, żyją ludzie.

Wystarczy opuścić lotnisko w Wamenie, by znaleźć się w prawdziwej Papui. Wokół niemal sami Papuasi. Są niewysocy i krępi, o szerokich twarzach i nosach, czarni jak heban (wielu antropologów uważa, że Papuasi mają najciemniejszą skórę na świecie), z kędzierzawymi włosami i ogromnymi, szerokimi stopami, które nie mieszczą się w typowym obuwiu.

Choć to miasto, wielu chodzi boso. Większość jest ubrana, ale niektórzy mężczyźni noszą tylko koteki, czyli ochraniacze męskiego przyrodzenia. Są to rurki z wysuszonej tykwy nałożone na penisy i przymocowane do moszny za pomocą niewielkiej sznurkowej pętelki. Są różne koteki: proste, sięgające do połowy brzucha, fikuśnie zakręcone na końcu, a nawet serpentynowe. Mają od dwudziestu paru do pięćdziesięciu centymetrów długości, ale niektórzy noszą jeszcze dłuższe. Wyglądają w nich dziko, egzotycznie i komicznie zarazem.

Chłopcy zaczynają je nosić po święcie apwaye, które jest rytuałem przejścia w okres dojrzałości. Przed laty władze próbowały zlikwidować hańbiący ich zdaniem obyczaj i zmusić Papuasów do zakładania spodni. Zabiegi nie powiodły się. A że obyczaj jest wciąż silny, dowodzi przybycie w 2017 roku na posiedzenie plenarne ONZ przedstawiciela Papui-Nowej Gwinei bez odzieży i bielizny, jedynie w kotece. Zasiadł w sali obrad i nie przejmował się niczym.

Wielu papuaskich mężczyzn nosi tylko koteki, czyli ochraniacze męskiego przyrodzenia
Wielu papuaskich mężczyzn nosi tylko koteki, czyli ochraniacze męskiego przyrodzenia Archiwum autoraFragment książki

Kobiety z Wameny ubrane są w bluzki i spodnie. Niemal wszystkie noszą nokeny, czyli założone na głowę wielkie, rozciągliwe siatki z wełny, które sięgają poniżej pasa. Służą do noszenia dzieci, zwierząt, zakupów, płodów rolnych, ale mogą też stanowić rodzaj ubrania okrywającego plecy, biodra i pośladki.

Samo miasto jest niewielkie. Kilka ulic na krzyż, małe, parterowe lub co najwyżej jednopiętrowe domy. Ich fronty zajmują sklepiki, z tyłu znajdują się pozbawione okien pomieszczenia mieszkalne. Większość domów ma na dachu pomalowane na niebiesko murki, które stanowią rodzaj ozdoby. Prezentują się dość ładnie i czynią miasteczko bardzo charakterystycznym. Kilka głównych ulic pokryto asfaltem, reszta to drogi polne. Jeździ po nich niewiele samochodów, sporo ojeków, motocykli i motorowerów. Wszystkie dotarły drogą powietrzną, podobnie jak maszyny, urządzenia i wszelkie inne produkty przemysłowe, bo w Wamenie nie produkuje się niczego.

Warany, endemiczne jaszczury zwane smokami z Komodo, są silne, szybkie i bardzo niebezpieczne
Warany, endemiczne jaszczury zwane smokami z Komodo, są silne, szybkie i bardzo niebezpieczne Archiwum autoraFragment książki

Gdzieniegdzie są betonowe chodniki, które wyglądają, jakby przed chwilą były miejscem wielkiej bitwy. Pełno na nich czerwonych, mokrych plam, sprawiających wrażenie, że przed chwilą lała się tu krew. To ślady po powszechnie używanym betelu, który po przeżuciu mieszkańcy wypluwają, gdzie popadnie. Krwista czerwień przeżutego betelu jest nie do zmycia i nawet tropikalne ulewy nie są w stanie jej spłukać.

- To miasto, wbrew temu, co tu widać, nie jest papuaskie - wyjaśnia Piotr. - Miejscowość odkryto w latach trzydziestych ubiegłego stulecia, ale jeszcze niedawno była wsią bez ulic, sklepów, restauracji. Zamiast nich stały tu chaty, wydeptane ścieżki i duży targ, na który przybywali tubylcy z doliny Baliem i okolic, by wymienić się towarami. Indonezyjczycy uporczywie zmieniają Wamenę, zabijając jej papuaski charakter. Na szczęście na ulicach wciąż przeważają Papuasi. A dawny charakter miejscowości najlepiej widać na wielkim placu targowym. Tutaj handlują niemal wyłącznie tubylcy. Co prawda już rzadko wymieniają się towarami, bo pieniądz wyparł handel wymienny. Targ wygląda egzotycznie. Bosonodzy sprzedawcy, kobiety i mężczyźni, siedzą w kucki na ziemi i nawet tam, gdzie wybudowano betonowe lady przykryte daszkami, usadowili się pod nimi, a na ziemi rozłożyli towary.

Sprzedają głównie płody rolne, mięso i zwierzęta hodowlane. W oczy rzuca się dużo mięsiwa z psów. Jest ono na każdym niemal rzeźniczym straganie. Można kupić głowy, serca, wątróbki i całego psa. Nie pierwszy to indonezyjski targ, na którym sprzedaje się takie mięso. Widziałem je na Borneo, Celebesie, a nawet Jawie. Na Sumbie psie serca i wątróbki nie tylko są cenionym przysmakiem, ale z serca psa i wnętrzności kur przepowiada się przyszłość. Jednak nigdzie nie widziałem tyle psiego mięsa, co na wameńskim targu. Sporo jest także owoców, spośród których największe wrażenie robi redis papua, długi, ponad półmetrowy endemiczny owoc o bordowej, grubej skórze i białym miąższu, podobno skuteczne lekarstwo na wiele dolegliwości.

Z produktów nierolniczych są oczywiście nokeny, koteki różnej wielkości i kształtów oraz pióropusze z piór rajskiego ptaka. - Przymierz! - zachęca młoda Papuaska. Przymierzam pióropusz, a ona wpycha mi kotekę do przymiarki. - No, no! - zachęca. Wokół gromadzi się kilkanaście kobiet i mężczyzn ciekawych, jak też ten biały przymierzy tykwę. Wyraźnie czekają, co zrobię. No cóż, ten przedmiot raczej mi się nie przyda. Nagle nad głowami rozlega się huk.

Kilkanaście metrów powyżej przelatuje samolot startujący z lotniska, które znajduje się tuż, tuż. Jakże niezwykłe jest to zderzenie prymitywnej cywilizacji i nowoczesnej techniki. Dwa światy tak odległe, tak blisko obok siebie. Niedaleko lotniska znajdują się dwa kościoły różnych odłamów chrześcijańskich. Obydwa zadbane i w obu trwa nabożeństwo. W pierwszym zaskakująco elegancko ubrani Indonezyjczycy, w garniturach i krawatach, słuchają kapłana. Co chwila wybuchają śmiechem. Kapłan też uśmiechnięty od ucha do ucha. Mówi już od dwudziestu minut, a wierni pękają ze śmiechu. Wygląda to bardziej na kabaret niż na nabożeństwo.

W drugim podobny występ, tyle że wierni to niemal sami Papuasi, raczej skromnie, choć nietradycyjnie ubrani. Kościół też jest skromniejszy. Wygląda na to, że nie-Papuasi mają swój kościół, a Papuasi swój. Metoda docierania do Boga na wesoło ta sama. Papuasów z dżungli nie ma w żadnym z nich. Oni wciąż są animistami.

Ruszamy samochodem w głąb doliny Baliem. Odkryta przez białych w 1938 roku, jest płaskowyżem położonym na wysokości tysiąca sześciuset metrów. Ma około siedemdziesięciu pięciu kilometrów długości i trzydzieści kilometrów szerokości. Rozciąga się z południa na północ, a Wamena leży mniej więcej w jej środku. Wokół góry pokryte dżunglą, pełne wodospadów, rzek i strumyków wpadających do głównej rzeki Baliem. Krajobraz jest przepiękny. Jedziemy na północ. Im dalej, tym dolina węższa, góry coraz bliżej i widoki coraz piękniejsze. - Fantastyczne - mówi Rysiek. - Fantastyczne! Ma rację. To rzeczywiście bardzo piękne miejsce. Powiedziałbym nawet, że oszałamiająco piękne.

Asfalt na drodze jest coraz gorszy, a po chwili znika zupełnie. Droga polna staje się wyboista, pełna kamieni. Przejeżdżamy przez chybotliwy mostek, potem przez następny. Dolina zostaje z tyłu, a przed nami góry i dżungla. Jest późne popołudnie, zbyt późne, by ruszać do papuaskich wiosek. Pierwsze krople deszczu spadają, gdy wracamy do Wameny. W restauracji czeka wczesna kolacja. Szybko stąd nie wyjdziemy. Leje jak z cebra. Z nieba spadają hektolitry wody. Widoczność nie przekracza dwóch metrów. Wiatr jest tak silny, że trudno otworzyć drzwi knajpki, o przebiegnięciu do hotelu nie ma mowy. 

Takie deszcze są tu normalne. W dolinie i otaczających ją górach leje ponad dwieście dni w roku. - Czy aby przejdzie do jutra? - martwi się Krysia.

Życie w pobliżu wulkanu Agung na wschodnim wybrzeżu Bali to igranie z ogniem
Życie w pobliżu wulkanu Agung na wschodnim wybrzeżu Bali to igranie z ogniemArchiwum autoraFragment książki

Ranek wstał piękny, słoneczny. Samochodem dojechaliśmy do północnego krańca doliny i teraz pieszo podążamy do papuaskiej wioski plemienia Dani. Nazywa się Sompaima i nie jest całkiem odcięta od cywilizacji, jej mieszkańcy mają czasem kontakt z przybyszami z zewnątrz, niektóre dzieci stąd mieszkają we wsiach w dolinie i tam uczęszczają do szkoły, dorośli bywają w Wamenie. W oddali widać wysokie, otaczające wieś ogrodzenie zbudowane z wkopanych w ziemię drewnianych pali poprzetykanych poziomo grubymi deskami.

Na jego szczycie strzecha z drobnych gałęzi splecionych z wikliną. W ogrodzeniu jest kilka okien-drzwi. To typowe dla papuaskich plemion zabezpieczenie przed wrogami. W oknach, po obu stronach, stoją drabinki, które w razie ataku można szybko usunąć, okna zastawić i wejścia do wsi nie ma. Osada otoczona jest zielenią, wokół rośnie mnóstwo wysokich palm. - Ciekawe, jak nas przywitają - zastanawia się Mirek. Zbliżamy się do ogrodzenia, gdy dostrzegam, że prócz okien są w nim otwarte na oścież drzwi. - To dowód, że Sompaima otwiera się na świat. Głębiej w dżungli takich drzwi w ogrodzeniu nie znajdziecie, bo tam wciąż jedne wioski napadają na drugie - wyjaśnia Anton.

Anton towarzyszy nam jako przewodnik. Jego losy są ciekawe. Jeszcze dwadzieścia sześć lat temu mieszkał w dżungli i nazywał się Kukuru. Sam o sobie mówi, że był wtedy dzikim. Jako nastolatek znalazł się w Wamenie, skończył średnią szkołę, został tam na stałe, nauczył się indonezyjskiego i angielskiego, ucywilizował się.

Przez otwór drzwiowy widać codzienne życie wioski, ale nikt nie pilnuje wejścia, nikt do nas nie podchodzi. Dopiero gdy jesteśmy w środku, zbliżają się zaciekawieni mieszkańcy. Ich stroje świadczą, że w tym pokoleniu dokonuje się zmiana obyczajowości, że cywilizowany świat właśnie wkracza do Sompaimy. Większość wciąż jeszcze nosi tradycyjne stroje, czyli mężczyźni poza koteką i sznurkiem, którym jest przywiązana, nie mają na sobie niczego.

Jednak kilku, w tym wódz wioski, wdziało brudne tiszerty i podarte spodnie. Kobiety mają krótkie słomiane sukienki, niektóre założyły na głowę nokeny, opadające na plecy. Inne zamiast słomianych noszą sukienki z materiału, albo krótkie lub długie spodnie, pozostawiając odsłonięte piersi. Młodsze ubrały się w podkoszulki i bluzki. Dzieciaki z reguły biegają na golasa.

Zapewne za dwadzieścia lat nikt, może poza kilku starcami, nie będzie tu nosił tradycyjnego papuaskiego odzienia. Tradycyjna jest wciąż zabudowa wsi. Ciągnie się wzdłuż szerokiego na trzydzieści i długiego na osiemdziesiąt metrów placu. Po prawej stronie stoją okrągłe chatki ze spiczastymi dachami krytymi strzechą. Zbudowano je z niechlujnie ułożonych desek, mają duże prześwity, pozwalające zajrzeć do środka. Tędy wychodzi też dym z ogniska w środku chaty. Te domy nazywają się honai i przeznaczone są wyłącznie dla mężczyzn i dorastających chłopców, którzy przeszli apwaye, czyli próbę męskości. Kobiety mieszkają po drugiej stronie placu w jednym wspólnym, długim domu, jakby pawilonie, który ciągnie się wzdłuż honai przez całą wieś.

Środek placu, między tymi dwoma rzędami domów, to miejsce na życie towarzyskie, zabawy i uroczystości, wspólne ucztowanie, gdy zdarzy się okazja. Na co dzień biegają tu psy, świnie, kury, bawią się dzieci, rozprawiają mężczyźni, siedząc w dużym kole, a gdzieś z boku plotkują kobiety. Mieszkańcy są brudni i śmierdzą, bo myją się rzadko i byle jak. Ich uroda, podobnie jak innych plemion Melanezji, dalece odbiega od europejskich wyobrażeń piękna. Są niscy, krępi, z krótkimi nogami o szerokich stopach, bardzo czarni i z mocno kręconymi, czarnymi i błyszczącymi od tłuszczu włosami. Nie mówią po indonezyjsku, poza dwunastoletnią dziewczynką, która wykorzystała kilkudniową przerwę w szkole, by odwiedzić rodzinną wieś. Bratu przywiozła chińską latarkę, a sama ma telefon komórkowy.

Tak jak w Wamenie samolot przelatujący nad tradycyjnym targiem, tak i te przedmioty uświadamiają, że cywilizacja wnika w świat sprzed wieków, a ludzie w jednym pokoleniu przemierzają setki, a może i tysiące lat. Po placu biega kilkanaście świń. Odgrywają one tutaj szczególną rolę. Na ważne uroczystości, wydarzenia i spotkania zabija się je i piecze w specjalnym piecu. Tylko przy takich okazjach tubylcy jedzą wieprzowinę. Świnie pełnią też rolę środka płatniczego i miernika bogactwa. Niektórzy mężczyźni, zwłaszcza w bardziej odległych od Wameny górskich wioskach, wciąż noszą na szyi splecione patyczki lub korale, których liczba wskazuje na ilość posiadanych świń, a tym samym na ich zamożność. Za te zwierzaki, nie za pieniądze, których tu nie ma, można kupić wszystko: chatę, dużą ilość żywności i... żonę.

Mężczyzna, chcąc pojąć kobietę za żonę, musi za nią zapłacić świniami. Cena oscyluje między trzema a dziesięcioma sztukami. Po drodze do Sompaimy, przejeżdżając przez dużo bardziej cywilizowane wsie doliny, widziałem mężczyzn niosących świnie do sąsiedniej miejscowości, by wykupić żonę. Co dopiero tutaj, gdzie cywilizacja ledwo zajrzała. Co dopiero dalej, w górach.

Wyprawa na połów ryb
Wyprawa na połów rybFragment książki

- Jednym z obowiązków żony - opowiada Anton - jest dbałość o posiadaną przez rodzinę trzodę chlewną. Świnie mieszkają więc, podobnie jak kury, psy i inne zwierzaki, razem z kobietami i dziećmi w ich długim domu. Kiedy maciora nie ma mleka, kobiety karmią małe świnki własnymi piersiami. Bo świnie traktowane są jak członkowie rodziny. Anton jest trochę skrępowany tym, co opowiada, ale kobiety, które przysłuchują się rozmowie i domyślają się, o czym mówi, nie wstydzą się i ochoczo potakują. Dla nich to nic wstydliwego. Teraz rozumiem, dlaczego mają tak zniszczone, popękane i brudne piersi.

Zakup żony to poważny wydatek. Zwłaszcza że rzadko ma się jedną. Poligamia jest powszechna. Ma to swoje uzasadnienie. Kobieta po urodzeniu dziecka nie dopuszcza do siebie męża tak długo, jak karmi. Niekiedy trwa to trzy-cztery lata. W tym czasie jej mąż odwiedza inne żony w ich długim, wspólnym domu. Kiedy wszystkie karmią dzieci, wówczas musi znaleźć sobie nową kobietę, co oznacza, że powinien mieć "na zbyciu" kilka świń. Spaceruję po wsi. Podchodzą kobiety i dwaj mężczyźni, pokazują, żeby zrobić im zdjęcie. Wszyscy żują betel nazywany tu pinang. Używka, popularna w całej południowej Azji, jest mieszanką liści pieprzu betelowego, nasion palmy areki, zmielonych muszli małż oraz dodatków poprawiających gorzki smak, którymi mogą być goździki, anyż, kardamon lub kokos. Zażywa się go, bo działa orzeźwiająco, powoduje przyjemne oszołomienie, a w przypadku użycia w nadmiarze wywołuje lekkie halucynacje. Zabija także, co nie jest tu bez znaczenia, uczucie głodu.

Niestety, ma fatalne skutki uboczne. Odbarwia wargi, zabarwia zęby na czerwono, niszczy je i ostatecznie jest przyczyną raka jamy ustnej. Papuasi, którzy podeszli do mnie, uśmiechają się, pokazując wykruszone, czerwono-czarne trójkąty w ustach, które kiedyś były zębami. Pstrykam kilka fotek, a oni żądają następnych. Potem wyciągają ręce po zapłatę. Nie zadowalają się drobnymi kwotami, chcą więcej, jeszcze więcej, oj, dużo za dużo. Mirek, Rysiek i Wanda mają ten sam kłopot. Na pomoc przychodzi Anton. - Jeszcze trzydzieści lat temu - śmieje się - nie wiedzieli, co to pieniądze. Teraz mają trochę kontaktu ze światem, więc kiedy przyjeżdżają biali, a zdarza się to wciąż rzadko, żądają kwot z księżyca. Anton negocjuje z nimi i po chwili płacimy za fotki. Odchodzą źli, niezadowoleni. - Kiedy dotrzemy do wsi położonych głębiej - wyjaśnia - tematu pieniędzy w ogóle nie będzie.

Tymczasem woła nas wódz. Czeka na środku placu, gdzie ustawił duży drewniany klocek, a na nim położył czarną figurę. Dopiero z bliska widać, że to mumia człowieka w pozycji kucznej. - Zwyczaj mumifikacji - tłumaczy Anton - pojawił się w plemieniu Dani kilkaset lat temu i trwał dość długo. Był to przywilej przysługujący wyłącznie mężczyznom i to niewielu, tylko najbardziej zasłużonym wodzom i wybitnym wojownikom. Mumie były świadectwem pozostania zmarłych wśród żywych jako opiekunów, doradców i łączników z minionymi pokoleniami. Były żywą historią i dowodem trwałości plemienia. Traktowano je, i tak jest do dziś, jak żywych ludzi. Mieszkają w chacie wodza, uczestniczą w naradach plemiennych, otrzymują jedzenie i papierosy. 

Kobietom nie wolno ich dotykać, bo mogłoby to sprowadzić nieszczęście na plemię lub wieś. - Czy wiadomo, kim był ten człowiek? - pytam, spoglądając na siedzącą metr przede mną skurczoną, sczerniałą postać z wielkimi, pustymi oczodołami, ogromną dziurą w miejscu, gdzie były usta, z koteką, dziesiątkami naszyjników zawieszonych na szyi i kawałkiem materiału pokrywającym głowę. Anton pyta wodza, chwilę rozmawiają, a potem tłumaczy: - Był wojownikiem i podobno nazywał się Wamintoka Mebela. - Ile jego mumia ma lat? - Wódz mówi, że dużo i że co pięć lat zawiesza się mu kolejny naszyjnik, ale nie potrafi ich policzyć. Próbujemy my, ale są tak gęsto splecione, niektóre przywarły do ciała, że nie sposób się doliczyć.

Na oko wygląda, że ponad trzysta. - Dokładnie nie dowiemy się nigdy - mówi Anton, kręcąc głową - bo oni nawet nie wiedzą, ile sami mają lat. Zapytaj kogokolwiek, nie dowiesz się. - Czy nadal preparują zwłoki? - Tutaj już od wielu lat nie, bo to zakazane, ale w odległych wsiach w dżungli tak. Dawno tam nie byłem. Anton wypytuje wodza, jak mumifikowało się zwłoki. Rozmawiają chwilę. Przypomina mi się opowieść duńskiego podróżnika, pisarza i filmowca Jensa Bjerre’a, który od późnych lat czterdziestych ubiegłego wieku organizował wyprawy i ekspedycje naukowe w nieznane lub mało znane regiony świata i na zlecenie rządu australijskiego dotarł do Papui, gdzie poznawał obyczaje i tradycje tamtejszych plemion.

W swojej książce tak pisał o mumifikowaniu zwłok przez plemię Kukukuku: "Wędzenie zaczyna się z reguły pięć lub sześć dni po śmierci. Buduje się rusztowanie z bambusów, umieszcza na nim zwłoki i ustawia w chacie. Pod nim rozpala się mały ogień, który płonie bez przerwy przez tydzień. Potem ogień się wygasza i zapala go znowu co dwa lub trzy dni. Żar powoduje kurczenie się skóry, a najbliższa rodzina kawałkami drzewa wygładza ją, bacząc, by żadna część ciała nie spadła na ziemię, bo wtedy dusza zmarłego wnika w ziemię i jest stracona. Po dwóch miesiącach wędzenia operacja jest skończona. Zwłoki zamieniają się w wyschniętą mumię, która waży o połowę mniej niż żywy człowiek".

Anton wysłuchał już opowieści wodza i powtarza, co usłyszał. Opowieść brzmi podobnie do relacji Bjerre’a, ale zawiera dodatkowe informacje. Otóż przed wędzeniem zwłok rozcina się odbyt, a niekiedy też brzuch, wyjmuje wnętrzności i urządza im pogrzeb, podczas którego spala się je w ognisku. Wylewające się płyny organiczne zabierają najbliżsi. Wcierają je w twarz i włosy, wierząc, że w ten sposób przeniosą moc zmarłego na siebie. Potem wszystkie otwory, czyli odbyt, oczy, usta i nacięcia są zszywane, a dłonie oraz język odcinane i przekazywane małżonce. Dopiero wtedy zanosi się zwłoki do honai, gdzie zostaną uwędzone.

W pierwszych dniach wędzenia ciało nakłuwa się ostrymi bambusowymi patyczkami, by mógł wypłynąć tłuszcz. Potem zużywa się go do potraw. Po dwóch miesiącach ciało jest zasuszone.

Wódz chwilę przysłuchuje się temu, co opowiada Anton, ale i tak nic nie rozumie, więc zabiera mumię, zanosi do swojej chaty, a potem wraca po zapłatę. Opuszczamy Sompaimę. - Czy w innych wsiach zachowały się mumie? - pyta Wanda Antona. - Są w nieodległych wioskach, Akimie i Pumo. Oficjalnie mówi się, że jest ich siedem. Tylko one są akceptowane przez władze, jako relikty przeszłości i dawnej obyczajowości. Wiele nie przetrwało pożarów, robactwa i szczurów. Inne zniszczyli indonezyjscy żołnierze, paląc je podczas pacyfikacji wsi. Ale tam, gdzie nie dociera cywilizacja ani wojsko, jest ich sporo i wciąż powstają nowe.

Więcej o książce "Wyspy niepoliczone. Indonezja z bliska" Tadeusza Biedzkiego przeczytasz tutaj.

Fragment książki
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas