Wołyń odcisnął na ocalałych głębokie piętno
Mają po osiemdziesiąt kilka, dziewięćdziesiąt lat. Pochowały mężów, wykształciły dzieci, cieszą się wnukami i prawnukami. Łączy je głęboka, towarzysząca im przez całe dorosłe życie, trauma. Przeżyły rzeź na Wołyniu, podczas której zginęło kilkadziesiąt tysięcy Polaków. Spragnione, ranne, przestraszone patrzyły na umierających w męczarniach rodziców, braci, dziadków. Ich wstrząsające historie zebrała Anna Herbich – autorka książki „Dziewczyny z Wołynia”.
Katarzyna Pawlicka, Interia: Rzeź wołyńską często prezentuje się jako wydarzenie bezprecedensowe, nawet na tle dramatu powstania warszawskiego czy innych epizodów wojennych...
Anna Herbich: Koszmaru ludobójstwa nie da się porównać z żadną inną wojenną zbrodnią. Ludobójstwo na Wołyniu dotknęło bowiem ludzi niewinnych, którzy zostali zamordowani tylko dlatego, że byli Polakami. Ukraińcy chodzili od jednego polskiego domu do drugiego, od jednej polskiej wsi do kolejnej i metodycznie mordowali wszystkich schwytanych ludzi. Mężczyzn, kobiety i dzieci. Poza tym rzeź wołyńską wyróżnia nadzwyczajne okrucieństwo oprawców. Narzędziem zbrodni były siekiery, cepy, widły. Ofiary były palone żywcem, topione w studniach, rżnięte piłami. Trudno więc się dziwić, że relacje ocalałych z Wołynia są niezwykle wstrząsające, wręcz szokujące. Paradoksalnie, Polacy z Wołynia, którzy w latach 1939 - 1941 zostali wywiezieni na Sybir przez Sowietów, mieli większe szanse na przetrwanie, niż ci, którzy uniknęli tego losu i zostali na miejscu.
"Dziewczyny z Wołynia" przez długie lata PRL-u były właściwie zmuszone do milczenia. Kiedy o Wołyniu zaczęto mówić głośno?
- To był proces. Na pewno przełomowym momentem był film Wojciecha Smarzowskiego pt. "Wołyń". Setki tysięcy ludzi dowiedziały się o tym, co wydarzyło się 75 lat temu. Mimo to wciąż wielu ocalałych z rzezi ma poczucie wielkiego żalu. Czują się ofiarami drugiej kategorii. Uważają, że państwo polskie ich lekceważy. Pani Janina Kalinowska, jedna z bohaterek książki, jest przewodniczącą Stowarzyszenia Upamiętniania Polaków Pomordowanych na Wołyniu. Wielokrotnie zwracała się do prezydenta Lecha Kaczyńskiego i prezydenta Andrzeja Dudy, by objęli patronatem obchody rocznicy ludobójstwa na Wołyniu. Zawsze spotykała się z odmową. Ocaleli z Wołynia mają poczucie, że pamięć o cierpieniach ich bliskich jest składana na ołtarzu poprawnych stosunków z Ukrainą.
Co jeszcze, zdaniem bohaterek pani książki, mogliby zrobić polscy politycy?
- To jest oczywiście pytanie do ocalałych. Domyślam się jednak, że zależy im, by polskie władze w jasny, klarowny sposób uznały rzeź wołyńską za ludobójstwo. A nie - jak określono to w sejmowej uchwale - za zbrodnię noszącą znamiona ludobójstwa. Polscy przywódcy powinni w godny sposób obchodzić kolejne rocznice pogromu. I naciskać na rząd w Kijowie, aby na Wołyniu mogły odbywać się ekshumacje ofiar, a w miejscach rzezi mogły stanąć pomniki. Ludobójstwu na Wołyniu powinno się również poświęcać więcej uwagi w szkołach. To tyle, jeżeli chodzi o postulaty środowisk kresowych. Od siebie dodam, że państwo polskie powinno pomyśleć o wsparciu finansowym dla ocalałych. To byłoby dla nich olbrzymią pomocą. Są to bowiem osoby starsze, utrzymujące się z niewielkich rent, często żyjące w bardzo skromnych warunkach.
W pani rozmowach z ocalałymi pojawia się "Wołyń" Smarzowskiego. Zosia Głowacka-Skiba grana przez Michalinę Łabacz jest niemal równolatką niektórych bohaterek książki. Czy któraś z nich ma złe zdanie o filmie?
- Nie, wszystkie bohaterki mojej książki mówiły, że film jest bardzo dobry. Podkreślały jednak, że nie oddaje on w pełni ogromu wołyńskiej zbrodni. Rzeczywistość była znacznie gorsza niż film.
Kobiety, z którymi pani rozmawiała, zapamiętały Wołyń sprzed pogromów jako miejsce sielskie, niemal idylliczne. Z czego to wynika?
- Wołyń był dla nich krainą dzieciństwa. Wspaniałą, wielokulturową, barwną. Bohaterki wspominają wiśniowe drzewa, które rosły wzdłuż drogi, pasieki, z których jadły pyszny miód, przydrożne kapliczki, synagogi i cerkwie - wszystkie stojące obok siebie. Trudno nie myśleć o tym wszystkim z nostalgią. Wtedy ich rodziny były razem. Nikomu nie stała się jeszcze krzywda. Większość bohaterek "Dziewczyn z Wołynia" w latach 1943 - 1944 straciła rodziców i innych bliskich. Dlatego też, gdy myślą o czasach sprzed tej wielkiej tragedii, uważają je za najlepszy okres swojego życia.
Kiedy stosunki polsko-ukraińskie zaczęły się zmieniać?
- To był długi proces. Wszystko zaczęło się jeszcze w latach 1918-1919, gdy Ukraińcy przegrali z Polską wojnę o Galicję Wschodnią. Spora część ukraińskiego społeczeństwa uważała polskie rządy za okupację. Problem ten starał się rozwiązać wojewoda wołyński Henryk Józewski, prowadząc na podległym sobie terytorium politykę, mającą na celu zjednanie Ukraińców dla Polski. Niestety, pod koniec lat 30. w Warszawie zwyciężyli zwolennicy ostrego nacjonalistycznego kursu. Popełniono wówczas wiele błędów, czego symbolem może być niszczenie cerkwi przez polskie władze. Z kolei ukraińscy nacjonaliści stosowali bezwzględny antypolski terror. Wystarczy wymienić zabójstwa ministra Pierackiego czy posła Hołówki.
- Potem przyszedł rok 1939. Spora część Ukraińców demonstracyjnie okazywała swoją radość z powodu upadku państwa polskiego. Uzbrojone nacjonalistyczne bojówki atakowały polskich żołnierzy. Zaczęło dochodzić do pierwszych mordów. Najgorzej sytuacja wyglądała jednak pod okupacją niemiecką, gdy wielu Ukraińców podjęło współpracę z Niemcami. Kolaborująca z okupantem ukraińska policja dokonała na terenie Wołynia Holokaustu. To wywarło olbrzymi wpływ na kierownictwo Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Niemcy pokazali im bowiem, że konflikt można rozwiązać przy pomocy masowego ludobójstwa. To pod wpływem hitlerowskich wzorców OUN tak bardzo się zradykalizowała. Banderowcy uznali, że jedynym sposobem na włączenie Wołynia i Galicji Wschodniej do przyszłego niepodległego państwa ukraińskiego, będzie pozbycie się polskiej mniejszości.
Wielu Polaków do końca nie wierzyło, że tak wielka krzywda może spotkać ich ze strony najbliższego sąsiada, w skrajnych wypadkach męża czy syna. O rzezi wołyńskiej warto mówić także dlatego, że jest przestrogą przed konsekwencjami, jakie może nieść za sobą każdy radykalizm. Zgadza się pani z tą tezą?
- Oczywiście. Uniwersalny wymiar rzezi wołyńskiej polega na ukazaniu tego, jak straszliwe konsekwencje może mieć chora ideologia, która zatruwa ludzkie umysły i serca. W efekcie opętani nią ludzie dokonują całkowicie bezsensownych mordów na swoich sąsiadach tylko dlatego, że mówią oni innym językiem lub modlą się w innej świątyni. To, co wydarzyło się na Wołyniu, w o wiele większej skali miało miejsce w Związku Sowieckim. Tam z kolei trującą ideologią był nie banderyzm, a komunizm. Z drugiej strony, mówiąc i pisząc o Wołyniu, należy pamiętać, że ofiarą tego ludobójstwa padli konkretni ludzie. Wiemy również, kto był sprawcą.
O życiu lub śmierci decydował przypadek. Jedna z kobiet ocalała, bo ukryła się za płotkiem, inna udawała martwą, chowając się za ciałem matki. Co działo się z tymi dziewczynkami tuż po pogromie? Czy istniały instytucje, które pomagały takim dzieciom?
- Sieroty z Wołynia były pozostawione samym sobie. W Galicji Wschodniej działały co prawda agendy Rady Głównej Opiekuńczej, ale nie były one w stanie udzielić pomocy wszystkim potrzebującym. Po wojnie państwo umieszczało zaś wołyńskie sieroty w sierocińcach. Nie zapewniało im jednak żadnego wsparcia ze strony psychologów. Bohaterki mojej książki mówiły, że z wołyńską traumą musiały poradzić sobie same. Konsekwencje tego czują do dziś. Na przykład pani Józefa Bryg jeszcze wiele lat po wojnie, po każdym powrocie do domu, zaglądała pod wannę, czy nie czai się tam przypadkiem banderowiec. A z kolei pani Kalinowska przez lata czuła krew swoich rodziców, którzy zostali zamordowani na jej oczach. Wołyń odcisnął na ocalałych głębokie piętno.
Bohaterki pani książki zdecydowały się opowiedzieć o tych potwornych doświadczeniach. Czy wcześniej dzieliły się nimi ze swoimi bliskimi? Większość założyła rodziny, urodziła dzieci...
- Każda z bohaterek mojej książki inaczej radzi sobie z wołyńską traumą. Wiele z nich rzeczywiście milczało jeszcze długo po wojnie. Nie chciały wracać myślami do tego koszmaru. Jedna z pań opowiadała mi, że za każdym razem, gdy ktoś próbował poruszać temat Wołynia, uciekała z pomieszczenia. Z kolei inne panie spotykały się z niezrozumieniem i niedowierzaniem, gdy mówiły o tym, przez co przeszły. Teraz jednak wszystkie bohaterki książki uważają, że ich obowiązkiem jest dać świadectwo. Opowiedzieć kolejnym pokoleniom o tym, co się wydarzyło.
Co dla pani było najbardziej uderzające, wstrząsające lub po prostu trudne podczas spotkań z ocalałymi?
- To nie były łatwe rozmowy. Często emocje były tak wielkie, że musiałyśmy przerywać wywiad. Płakałam wtedy razem z bohaterkami "Dziewczyn z Wołynia". Proszę pamiętać, że te panie są ze stali. Mimo ogromu tragedii, wszystkim udało się wyjść za mąż, założyć rodziny. Doczekały się wnuków, nieraz prawnuków. To jest ich zwycięstwo nad banderowcami. One żyją.
Więcej o książce "Dziewczyny z Wołynia" przeczytasz TUTAJ.