Zbrodnie Mary Bell
Kiedy jej rówieśnice bawiły się przebierając lalki i rysując kredą po chodniku, Mary Bell miała już na sumieniu dwa ludzkie istnienia. Liczyła zaledwie 11 lat, gdy okryła się wątpliwą sławą jednej z najmłodszych zabójczyń w historii.
Dwa dni po zbrodni Mary zjawiła się u progu domu rodziny Brownów, która opłakiwała śmierć pierworodnego syna. Drzwi otworzyła mama chłopca i usłyszała coś, czego miała już nigdy nie zapomnieć:
- Dzień dobry, chciałam zobaczyć Martina - oznajmiła Mary.
- Kochanie, Martin nie żyje.
- Przecież wiem. Chciałam go zobaczyć w trumnie.
Prawie każde miasto ma swoją dzielnicę grozy, co potwierdzają nie tylko mieszkańcy, ale i policyjne statystyki. Robotnicze Newcastle w północnej Anglii także miało taką ciemną stronę. W latach 50. i 60. ubiegłego wieku jego uboga dzielnica Scotswood w niczym nie przypominała punktu z przewodnika turystycznego. W tamtym miejscu i czasie nikogo nie szokowały pary tworzone z prostytutek oraz ich chłopaków-kryminalistów, ani biegające samopas dzieci, wychowujące się praktycznie na ulicy.
W ten przygnębiający schemat wpisywała się rodzina Mary Bell - jej matka, Betty, liczyła zaledwie 16 lat, gdy zaszła w nieplanowaną ciążę. Twierdziła, że ojcem dziecka był Billy Bell, nawiasem mówiąc - recydywista o bogatej kartotece, zawierającej m.in. napad z bronią w ręku. Nastolatka utrzymywała się z nierządu i nie marzyła jeszcze o macierzyństwie. Często wyjeżdżała zarabiać za miastem, zostawiając córkę pod opieką mniej lub bardziej przypadkowych osób. Jeśli wierzyć źródłom, miała też przyjmować klientów w domu, na oczach dziewczynki. Jeśli zaś wierzyć Mary, ona sama już od szóstego roku życia była zmuszana do świadczenia różnych usług seksualnych dorosłym mężczyznom.
Faktem jest, że Betty nie odnalazła się w nowej roli. Opisywana jako osoba uzależniona od alkoholu i niestabilna psychicznie, nie tylko znęcała się nad córką, ale też próbowała się jej pozbyć pozorując nieszczęśliwy wypadek. To jej się nie udało, lecz tego typu zbrodnicze praktyki niewątpliwie odcisnęły piętno na psychice dorastającej dziewczynki.
Dysfunkcyjna matka, nieobecny ojciec, świadomość bycia niechcianą i dorastanie w dzielnicy biedy - Mary, mając nie najlepsze wzorce, w pewnym sensie podążała drogą wytyczoną przez rodziców. Już jako uczennica zaczęła kraść, dopuszczać się aktów wandalizmu, a nawet stosować przemoc, napadając na inne dzieci i znęcając się nad zwierzętami. A ponieważ nikt nie reagował na jej wyskoki, czuła się bezkarna. Lubiła i umiała rządzić, dlatego bez problemu podporządkowywała sobie nawet starsze dzieciaki. Szczególnie upodobała sobie towarzystwo starszej od siebie Normy Bell - traf chciał, że niespokrewnione ze sobą dziewczynki nosiły to samo nazwisko. Po pewnym czasie miało się okazać, że połączył je też przerażający sekret.
Candice DeLong, znana amerykańska kryminolog stwierdziła, że nie dziwi jej fakt, że ktoś taki jak Mary Bell popełnia zbrodnię, tylko to, że dziewczynka zaczęła zabijać w tak młodym wieku. Czy można jednak usprawiedliwiać jej poczynania koszmarnymi przeżyciami z dzieciństwa? Niejedno z nas oburzy się, myśląc: "Ja też miałem w życiu nielekko, a proszę, na kogo wyrosłem!". Pytanie: Dlaczego ludzie popełniają zbrodnie, jest kluczowym pytaniem kryminologii. Oczywiście, że wczesne, urazowe doświadczenia miewają dalekosiężne konsekwencje. Jednak według psychologów wcale nie trzeba traum z rodzinnego domu, by w określonych okolicznościach człowiek zamienił się w potwora. Jako przykład, obok doświadczeń II wojny światowej, może posłużyć słynny "więzienny" eksperyment Philipa Zimbardo z 1971 roku, który trzeba było przerwać po zaledwie sześciu dniach, bo zachowanie studentów wcielających się w strażników więziennych wymknęło się spod kontroli. Ochotnicy za bardzo weszli w role i zaczęli znęcać się nad kolegami odgrywającymi więźniów. Okrucieństwo zwyczajnych młodych ludzi zaskoczyło badaczy - tym bardziej, że w doświadczeniu brały udział wyłącznie osoby bez kryminalnej przeszłości i problemów natury psychicznej.
Wyjaśnianie zbrodniczych skłonności dziecięcymi traumami byłoby daleko idącym uproszczeniem, ale niewątpliwie ślady takich doświadczeń zostają w psychice, często uniemożliwiając prawidłowy rozwój emocjonalny i społeczny. Owszem, zdaniem ekspertów ludzkie zachowanie determinowane jest przez czynniki środowiskowe, ale do głosu dochodzą także czynniki genetyczne oraz konkretne okoliczności. Osoba, która nie odebrała odpowiedniego wychowania i nie miała prawidłowych wzorców, nie została przygotowana do konstruktywnego radzenia sobie z wrodzonymi cechami osobowości, jak np. impulsywność. Według oryginalnych źródeł, 11-latka doskonale rozumiała, czego się dopuściła, ale najprawdopodobniej nie rozumiała, dlaczego to zrobiła i jakie będą konsekwencje jej czynów. Mimo to wiedziała czym jest śmierć i zdawała sobie sprawę z jej nieodwracalności - aż za dobrze.
Internauci, którzy oglądają zdjęcia Mary z dzieciństwa zgodnie przyznają, że ich zdaniem dziewczynka miała w sobie coś niepokojącego:
- Nie wiem dlaczego, ale spojrzenie tej małej mnie przeraża. Czyste zło!
Siła sugestii? Najprawdopodobniej. Ale i tak nie cichną głosy mówiące, że "od razu widać, że z Mary było coś nie w porządku".
Był rok 1968. Pewnego majowego popołudnia robotnicy budowlani dokonali wstrząsającego odkrycia - w opuszczonym, przeznaczonym do rozbiórki domostwie znaleźli zwłoki małego chłopca. Okazało się, że było to czteroletni Martin Brown. Malec wyszedł z domu aby się pobawić i już nie wrócił.
Na ciele dziecka nie widać było oznak sugerujących udział osób trzecich, wstępnie uznano więc śmierć malca za konsekwencję nieszczęśliwego wypadku. Sekcja zwłok wykazała jednak, że przyczyną zgonu było uduszenie. Początkowo nikt nawet nie pomyślał o tym, że za tą tragedią może stać inne dziecko. A tak właśnie było! Mary zwabiła malucha do zdewastowanej rudery pod pretekstem zaangażowania go do wspólnej zabawy z pozostałymi dziećmi. Chłopczyk najpewniej sądził, że nie ma żadnych powodów, by bać się starszej koleżanki z sąsiedztwa. Znał ją przecież.
Sprawa czterolatka wstrząsnęła lokalną społecznością. Fakt, w tej dzielnicy pod oknami domów nierzadko rozgrywały się sceny rodem z filmów akcji, co przerażało zarówno zbłąkanych przyjezdnych, jak i miejscowych, ale zagadkowa śmierć małego chłopca? Takie rzeczy nie zdarzały się nawet w Scotswood.
W tym czasie w szkolnych zeszytach Mary zaczęły pojawiać się niepokojące rysunki - kreśliła leżącą chłopięcą postać. Później miało się okazać, że ułożenie ciała postaci z jej szkiców odpowiadało pozycji, w jakiej zostały znalezione zwłoki Martina. Czy takie treści mogły wówczas zwrócić czyjąś uwagę? Oczywiście, że nie, nawet jeśli któryś z nauczycieli coś zauważył uznał je za nic nieznaczące bazgroły, jakich pełno w brulionach uczennic.
31 lipca, 1968. Od śmierci Martina Browna minęły przeszło dwa miesiące. Czy "wypadek" wzmógł czujność mieszkańców? Trudno powiedzieć. Trzyletni Brian Howe hasał wtedy z kolegami po podwórku, a nieopodal bawiła się jego starsza siostra, Pat. Dziś wielu osobom nie mieści się w głowie, jak można było wypuścić na dwór trzy- czy czterolatka w zasadzie bez opieki, ale należy pamiętać, że Martin i Brian byli dziećmi swoich czasów, a zapracowanych rodziców zwykle nie było w domu całymi dniami. Starszaki pilnowały tych młodszych, co wszystkim wydawało się zupełnie naturalne.
Gdy zbliżała się pora kolacji, Pat zorientowała się, że nigdzie nie ma Briana. Zrozpaczona dziewczynka zaczęła szukać braciszka i nawoływać go co sił w płucach. Mary i Norma urządziły sobie okrutną zabawę jej kosztem, prowadząc ją coraz dalej, ku przemysłowej części dzielnicy i nieużytkom, jednocześnie podsuwając pomysły, gdzie ich zdaniem może znajdować się chłopiec. Doskonale wiedziały, co się z nim stało, gdzie porzuciły ciało, więc zdawały sobie sprawę, jak bezcelowe są wysiłki przerażonej koleżanki. W końcu Pat podziękowała za taką "pomoc" i pobiegła do domu. Dorośli powiadomili policję, machina ruszyła.
Ciało trzylatka znaleziono jeszcze tego samego dnia, późnym wieczorem. Tym razem funkcjonariusze nie mieli wątpliwości, że popełniono przestępstwo. Zwłoki malca zostały pośmiertnie okaleczone, znajdowały się na nich liczne nacięcia, a na brzuchu chłopca wycięto literę "N", ewidentnie poprawioną na "M". Co to miało oznaczać? "N" jak Norma? "M" jak Mary? Obok ciała niedbale porzucono nożyce, jak się okazało - stanowiące jeden z kluczowych dowodów w śledztwie.
Zabójstwo skojarzono ze sprawą Martina Browna, doszukano się pewnych podobieństw łączących obie zbrodnie. Na mieszkańców dzielnicy padł blady strach. Zaczęto przesłuchiwać też okoliczne dzieci, w końcu niejedną zagadkę kryminalną rozwiązano dzięki pomocy najmłodszych. Bywają oni wszak bardzo spostrzegawczy i potrafią dostrzec coś, co ujdzie uwadze dorosłych. Tu, dodatkowo, ofiarą był kilkulatek, a śledczy zaczęli podejrzewać, że mordercą jest osoba bardzo młoda, niedysponująca wielką siłą fizyczną.
Gdy przyszedł czas na Mary, ta chcąc skierować podejrzenia przeciwko innej osobie, nieco się zagalopowała. Wskazała na ośmiolatka z sąsiedztwa, który, jej zdaniem, zaczepiał i bił Briana, a także - pozornie bez związku - bawił się charakterystycznymi nożycami. Domniemany sprawca miał jednak żelazne alibi, a faktu znalezienia nożyc nie podano do publicznej informacji. Był to sygnał, że należy bliżej przyjrzeć się 11-latce.
Funkcjonariusze postanowili ją trochę podpuścić, sugerując, że była widziana na miejscu zbrodni. Chociaż na początku nie dawała zbić się z tropu ("Widziano mnie? To ten ktoś musiał mieć wyjątkowo dobry wzrok, bo mnie tam wcale nie było!"), koniec końców pogubiła się w swoich zeznaniach, a nić jej narracji stała się poplątana. Przesłuchano też Normę. Jak można się było spodziewać, przyjaciółki zaczęły zrzucać winę na siebie nawzajem. Ponad wszelką wątpliwość Norma też była na miejscu zbrodni - włókna pochodzące z jej odzieży znaleziono na ciele Briana. Składając zeznania sprawiała wrażenie nadmiernie poruszonej i nie ulegało wątpliwości, że o zagadkowych zgonach wie wręcz za dużo. Inaczej zachowywała się Mary; ważyła każde słowo i uważała na to, co mówi.
Mimo że Mary wydawała się bardzo pewna siebie i pokpiwała sobie z rzekomego świadka, okazało się, że takowy istniał naprawdę. Cennych informacji udzielił policji niepełnosprawny intelektualnie chłopiec, który feralnego dnia rzeczywiście coś zobaczył. Świadek wskazał na Mary i tym samym kolejne elementy zbrodniczej układanki zaczęły do siebie pasować.
Choć obie dziewczynki zostały aresztowane, a na jaw wyszły ich wspólne wybryki, jak m.in. zdemolowanie żłobka w Scotswood, Normę oczyszczono z zarzutów. Media opisują ją jako zdominowaną, podatną na manipulację, a nawet lekko opóźnioną w rozwoju. Jakie były jej relacje z Mary? Niewątpliwie trochę się jej bała, a jednocześnie była nią zafascynowana. Twierdziła, że opowiadała rodzicom o postępkach przyjaciółki, w tym o zbrodniach, ale nikt nie brał tych słów poważnie.
Mary tuż po zamordowaniu Martina ponoć przechwalała się, tym co zrobiła, a jej zachowanie na pogrzebie chłopca było co najmniej niewłaściwe, ale i to przeoczyli dorośli. Później, w obliczu realnego zagrożenia zmieniła zdanie obciążając zeznaniami Normę, ale prowadzący sprawę inspektor James Dobson nie dał się wykiwać 11-latce. Analizując materiał dowodowy i zeznania świadków nie miał żadnych wątpliwości, która z dziewcząt jest winna.
Biegli psychiatrzy zdiagnozowali u Mary psychopatię i orzekli, że popełniając zbrodnie działała w warunkach ograniczonej poczytalności. Pojawił się problem - co zrobić z potencjalnie niebezpieczną dziewczynką? Była zbyt młoda, by pójść do więzienia, ówczesne szpitale psychiatryczne nie były przystosowane, aby przyjmować "takie przypadki", a przytułki dla sierot odpadały - nastolatka była zbyt niebezpieczna. Ostatecznie umieszczono ją w zakładzie poprawczym dla chłopców. Po pięciu latach zaczęła odbywać karę w półotwartym więzieniu dla kobiet. Opuściła je w 1980 roku, mając 23 lata. Podobno przeszła prawdziwą przemianę i stała się zupełnie inną osobą. Poniekąd rzeczywiście tak jest - ta ponad sześćdziesięcioletnia dziś kobieta otrzymała nową tożsamość i żyje pod przybranym nazwiskiem. Zdaniem wielu sprawiedliwości nie stało się zadość - Mary dostała drugą szansę, podjęła pracę, wyszła za mąż i urodziła dziecko, jest już nawet babcią. A co z chłopcami i ich bliskimi? Oni szansy nie otrzymali.
Względny spokój kobiety przed laty zburzyli dziennikarze, którzy odkryli jej miejsce zamieszkania. Utrzymywanie anonimowości Mary i jej bliskich to stanowiło dla władz niemałe wyzwanie oraz przedsięwzięcie logistyczne. Ona sama z pewnością musiała nauczyć się żyć z ciążącym na niej piętnem, wyrzutami sumienia oraz lękiem przed zdemaskowaniem. Jej córka bardzo długo nie miała o niczym pojęcia, uświadomili ją dopiero usłużni reporterzy.
Lesley Kara, autorka powieści pt. "Plotka" luźno opartej na sprawie Bell, pokazuje w niej, jak może wyglądać starość słynnej morderczyni. Nie wiadomo, jak miewa się dziś Mary, ale pisarska wyobraźnia Kary podsuwa wizję daleką od sielanki.