Aktorka czy celebrytka?
Portale plotkarskie pełne są informacji na jej temat, paparazzi depczą jej po piętach. Ma na koncie rolę w hitowym serialu i wygraną w "Tańcu z gwiazdami". Co różni ją od typu telewizyjnej gwiazdki? Podejście do zawodu, który wykonuje... od dziecka.
Bezczelna, arogancka, zbyt pewna siebie? A może po prostu odważna, wiedząca czego chce. W Polsce nie skończyła szkoły aktorskiej, za to pojechała za ocean, by uczyć się w Nowym Jorku. Po powrocie zabłysła w "Tańcu z gwiazdami" i przyciągnęła miliony fanów jako jurorka "You can dance". Anna Mucha opowiada nam, jak to wszystko się zaczęło i dlaczego uważa, że dziś ma prawo mówić o sobie: aktorka profesjonalna.
Pamiętasz chwilę, kiedy pierwszy raz stanęłaś przed kamerami?
Anna Mucha: - Było to ponad dwadzieścia lat temu, zagrałam Sabinkę w "Korczaku". Tę rolę dostałam właściwie z przypadku: mój wujek postanowił zawieść swojego syna na casting, po drodze zgarnął i mnie z podwórka. Miałam zagrać dziewczynkę numer siedemnaście, ale dziewczynka numer jeden odmówiła wykonania zadania aktorskiego. Wtedy ja podeszłam do pana Andrzeja Wajdy i oświadczyłam, że jeśli ona nie chce, to ja chętnie ją zastąpię i zagram.
Ale następne plany, to już chyba nie był przypadek?
- Dwadzieścia lat temu było mało grających dzieci. Sprawdziłam się, również w trudnych warunkach, więc byłam zapraszana na kolejne castingi i dostawałam nowe, ciekawe propozycje.
Jaki film zapamiętałaś jako najtrudniejszy z etapu "dziecięcego"?
- Żaden! Ja w ogóle nie miałam świadomości, że gram, że biorę udział w czymś wyjątkowym. Dla mnie to była po prostu wspaniała zabawa i wielka radość.
A udział w "Liście Schindlera", spotkanie ze Stevenem Spielbergiem?
- Cudowne! To ciepły, kochany, mądry człowiek. Do tego absolutny profesjonalista. Pracowało się z nim świetnie. Z jednej strony cały czas czułam, że troszczy się o mnie, o moją wrażliwość, poczucie bezpieczeństwa, a z drugiej traktował mnie z szacunkiem, tak jak innych, dorosłych członków ekipy. Raz po zagranej scenie dostałam od niego bukiet kwiatów! Miałam 13 lat, to było naprawdę wielkie, niespodziewane wyróżnienie.
Jako nastolatka zagrałaś też po raz pierwszy w serialu, "Matki, żony i kochanki". Towarzyszył ci Mateusz Damięcki, z którym potem spotkaliście się w "Teraz albo nigdy".
- Śmialiśmy się z Mateuszem, że dzięki temu chyba pobiliśmy rekord czasu w grze wstępnej. W "Matkach, żonach i kochankach" chodziliśmy za rączkę i patrzyliśmy sobie w oczy, a pierwsze, co zagraliśmy wspólnie po 16 latach w "Teraz albo nigdy" to była scena łóżkowa.
Zawsze chciałaś być aktorką?
- Życie chyba nie dało mi innego wyboru. Nie była to co prawda kariera w stylu Shirley Temple czy Judy Gerland, bo ja nigdy nie byłam przymuszana do grania. Miałam w gruncie rzeczy bardzo szczęśliwe dzieciństwo, w którym po prostu trochę więcej się działo. Za to wcześniej dorastałam, wcześniej niż rówieśnicy dowiedziałam się, co to znaczy odpowiedzialność i na czym polega bycie oddanym pracy.
- A w międzyczasie, kiedy nie grałam w fabułach, miałam inne zajęcia: prowadziłam swój program telewizyjny i radiowy, miałam nawet krótki romans z polityką - byłam radną, najmłodszą w gminie! No i grałam w najpopularniejszym i najbardziej nagrodzonym polskim serialu.
Mówisz oczywiście o "M jak miłość". Jak tam trafiłaś?
- Najzwyczajniej, poszłam na casting. Spędziłam na planie tego serialu chyba cztery lata, zżyłam się ze wszystkimi jak z własną rodziną. A wiadomo, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu (śmiech). Ale, co najważniejsze, zawsze mogę tam wrócić. Mam nadal otwartą furtkę i dobry kontakt z całą ekipą.
Pojechałaś też do Nowego Jorku, do znanej szkoły Lee Strasberga, w której uczyły się m.in. Angelina Jolie i Julia Roberts. Jak trafia się na tak prestiżową uczelnię?
- Potrzebne są listy polecające, a ja miałam bardzo dobre. Przy okazji dowiedziałam się z treści tych listów, że jestem zdolna i się rozwijam, więc choćby po to warto było próbować (śmiech). Na pierwszych zajęciach, trochę z rozpędu przedstawiłam się jako profesjonalna aktorka. Mój nauczyciel był wyraźnie zszokowany, zapytał, co mam na myśli. Odpowiedziałam, że jestem profesjonalną aktorką, bo na tę szkołę i na waciki zarobiłam sobie sama, grając. Przyznał mi rację.
Szkoła była warta swojej ceny? Czego się tam nauczyłaś?
- Uważam, że bardzo wiele. Oprócz udoskonalenia warsztatu, szkoła dała mi odwagę do podejmowania nowych wyzwań. Nauczyłam się też, że podstawową sprawą jest szacunek do swojej pracy. W Stanach bardzo szanuje się pracę, sam fakt i przywilej zarabiania pieniędzy, dzięki którym można spełniać swoje marzenia. Tam nikomu nie przyszłoby do głowy wieszanie psów na aktorach występujących w serialach telewizyjnych, co w Polsce jest absolutną normą.
Masz na koncie również udział w telewizyjnych show. Najpierw "Jak oni śpiewają", potem zwycięski "Taniec z Gwiazdami", wreszcie sędziowanie w "You can dance"...
- Do programu "Jak oni śpiewają" poszłam, bo mnie śmieszył i była tam możliwość konfrontacji z szeroką publicznością. Potraktowałam to jako zadanie aktorskie. Jeśli chodzi o "Taniec z Gwiazdami" to była to może propozycja dla mnie trochę ryzykowna, bo taniec nigdy nie był moją specjalnością. Ale okazało się, że mam do tego talent. Wszystko razem sprawiło mi mnóstwo radości i satysfakcji.
Masz opinię osoby niejednoznacznej, kontrowersyjnej. Jednych przyciągasz przed odbiorniki, drugich zmuszasz do wyłączenia telewizora...
- Szczerze mówiąc cieszy mnie to, że wyzwalam takie emocje. Mam wrażenie, że nie chodzi o to, żeby sobie przejść przez życie lekko, płynnie i w ogóle bez żadnego problemu. Jeżeli za moją sprawą ktoś się ucieszy, zasmuci czy wścieknie, to przynajmniej urozmaicę mu te pięć minut. W końcu za to mi płacą!
Przeglądasz aktualne informacje na swój temat w rubrykach towarzyskich?
- Nie przeglądam. W ostatnim czasie raczej mało bywam, pojawiłam się tylko dwukrotnie na jakichś imprezach. Jestem bardzo zajęta i moja tzw. aktywność publiczna związana jest głównie z pracą. Bywam tylko na takich wydarzeniach, które wiążą się z moimi zobowiązaniami albo które sama uznam za ważne.
Ale jesteś osobą bardzo popularną, gwiazdą. Jeździsz mercedesem, wygranym w telewizyjnym show, wywołujesz skandale, wygrywasz procesy z gazetami. Jesteś nie tylko aktorką, ale i celebrytką. Gdzie twoim zdaniem leży granica?
- Mam wrażenie, że w pracy. Ja jestem skupiona na tym, co robię. I chyba to mnie różni od celebrytki z definicji, że mam za sobą doświadczenie dnia codziennego spędzanego na pracy. Poza tym bycie aktorką to ciągłe wyzwania. Zmaganie się ze swoimi słabościami i nerwami, ciągłe wyobrażanie sobie różnych sytuacji. A z jeszcze jednej strony to po prostu sposób na spłacanie kredytów. To też jest ważne.
A jaka jest prawdziwa Ania Mucha, bez kreacji, bez blasku fleszy, makijażu i ludzi wokół?
- Cóż, ja mierzę metr sześćdziesiąt trzy centymetry, więc generalnie rzecz biorąc jestem postacią raczej niewielką. A z tego co ostatnio słyszę, podobno jeszcze chudnę w oczach (śmiech).
Za co najbardziej lubisz samą siebie, prywatnie?
- W sobie najbardziej lubię to, że lubię innych ludzi. Spotykając nowe osoby zawsze uczę się czegoś nowego. Dla mnie takim momentem pięknego, całkowicie bezinteresownego, pozbawionego oczekiwań kontaktu z drugim człowiekiem jest spotkanie w podróży. Stykają się ze sobą zupełnie przypadkowe osoby, które widzą się po raz pierwszy i pewnie ostatni... Mogą się na chwilę otworzyć, odsłonić. To właśnie spotkania z ludźmi sprawiają, że tak bardzo lubię podróżować.
A poza dalekimi podróżami? Jest coś, co sprawia ci prawdziwą przyjemność na co dzień?
- Lubię desery i słodkości. W ogóle kocham dobre jedzenie, celebrowane, w dobrym towarzystwie. Lubię tak spędzać wolne chwile. A od czasu do czasu uda mi się też coś ugotować, ale to już temat na zupełnie inną rozmowę.
Rozmawiał Bartłomiej Indyka