Andrzej Grabarczyk: Uczę wnuczki łowić ryby
W domu potrafi naprawić niemal wszystko, a gotuje nie gorzej od żony. Gwiazdor serialu „Klan” opowiada nam o sobie i swojej rodzinie.
Bez niego "Klan" wiele by stracił. Jerzy Chojnicki, którego gra, to gaduła. Ze wszystkich sił stara się być duszą towarzystwa. W dodatku podoba się kobietom, a one jemu jeszcze bardziej, co nieraz przysporzyło zmartwień jego serialowej małżonce. Inaczej w życiu. Aktor jest dobrym mężem, ojcem i dziadkiem, który lubi spędzać czas z rodziną.
Lato było w tym roku gorące, a pan podobno wyjątkowo nie znosi upałów. Było ciężko?
Andrzej Grabarczyk: - Na pewno wolę chłodniejszą aurę, taką jak w Skandynawii, którą odwiedziłem ponad dwadzieścia razy. Szczególnie mi się podoba Norwegia, którą już parokrotnie przejechałem wzdłuż i wszerz. Kocham tamtejsze powietrze, cudowne dzikie krajobrazy. Za to w Szwecji bardzo często łowię ryby.
Jest pan podobno wędkarskim arcymistrzem wśród aktorów.
- Bez przesady. (śmiech) Dziś już tak często nie wygrywam, choć w tym roku byłem na jednych zawodach szósty, na czterdziestu kilku uczestników. Z wędkarstwem wiąże się magia, szczególnie jeśli łowimy w takim bajecznym miejscu, jak Mazury. Jest woda, łódka, las, są też niesamowite widoki, zwłaszcza wczesnym rankiem, kiedy nad jeziorem rozpościera się mgła. Tu nie chodzi o to, żeby złowić, a po prostu łowić, ciesząc się przy tym pięknymi krajobrazami.
Koniecznie na Mazurach?
- Najlepiej. Tam mieszkała moja babcia, nadal mieszka stryjek i liczna rodzina, więc można powiedzieć, że Mazury mnie wychowały. Rodzice wozili mnie nad jeziora, do lasów. Do dziś nie wyobrażam sobie urlopu spędzonego w hotelu. Od lat marzyłem, by mieć jakiś kawałek ziemi nad jeziorem, i taki z żoną znaleźliśmy, wyjątkowo piękny. Mamy tam wiaty i przyczepy, które co roku na nowo instalujemy, mamy też kuchnię z kamienia.
Na co dzień pracuje pan w Teatrze Kwadrat i osiemnasty z rzędu sezon gra jedną z głównych ról w serialu "Klan". Nie jest pan zmęczony postacią Jerzego Chojnickiego?
- Zupełnie nie. Tak samo odpowiadam na pytanie, czy mi się nie nudzi granie jednego przedstawienia czterysta razy. Nie, gdyż każde jest inne, tak jak inny jest każdy dzień pracy na planie. Oczywiście trzeba tak planować ten dzień, by nie minął wyłącznie na pracy, lecz znalazło się miejsce na chwilę oddechu, żart, regenerację.
Pana bohater nie jest postacią kryształową. Ile w nim z pana?
- Jesteśmy zupełnie różni. Przede wszystkim jestem wierny swojej żonie, mam też pogodny charakter. Basia Bursztynowicz, moja żona z "Klanu", często mówi: "Z tobą tak się pracuje, że zawsze jest przyjemnie". Natomiast dla aktora niewątpliwie ciekawiej jest grać postaci mniej kryształowe, choć bywa, że widzowie nas z nimi utożsamiają. Na szczęście Jerzy Chojnicki to taki "miły drań", wzbudzający w nich życzliwe pobłażanie.
Rozpoznawalność pomaga w życiu?
- Nie przeszkadza. Często wiąże się z sympatycznymi sytuacjami. Czasem widzowie kojarzą moją twarz, ale nie wiedzą skąd. Pewien lekarz spytał mnie kiedyś: "Czy pan nie jest przypadkiem moim pacjentem?". Innym razem, kiedy byłem na ostrym metalowym koncercie, podszedł do mnie facet z dredami, prosząc o autograf. Spytałem: "A tobie po co?". "Bo mi matka nie uwierzy" - odparł.
Nie każdy wie, że pan studiował zootechnikę, nim zdecydował się na aktorstwo.
- I to w Olsztynie! Z miłości do Mazur, bo mieszkałem wtedy w Katowicach. Zawsze lubiłem biologię i przyrodę, problem w tym, że nie przykładałem się do nauki i nie skończyłem tych studiów. Podobnie jak moja Zosia, z którą w tym roku obchodzimy 37. rocznicę małżeństwa. Poznaliśmy się właśnie w Olsztynie, na egzaminach wstępnych. Po latach doszliśmy do wniosku, że pojechaliśmy tam tylko po to. (śmiech) Później mój tato, też aktor, namówił mnie, bym zdawał do szkoły aktorskiej. Udało się.
Nie każdy może poszczycić się prawie czterdziestoletnim stażem małżeńskim. Jaki jest państwa sekret?
- Szukanie kompromisu i rezygnacja z niektórych własnych ambicji. Ważne są tolerancja, przyjaźń i zaufanie. Połączyła nas też chęć spędzania w taki sam sposób wolnego czasu. Razem jeździliśmy pod namiot autostopem czy zbieraliśmy grzyby. Potem zaczęliśmy tworzyć podstawy rodziny.
W domu jest pan złotą rączką?
- Komputera nie naprawię, bo się na tym kompletnie nie znam, natomiast daję radę we wszelkich kwestiach hydraulicznych, elektrycznych i mechanicznych. Bez przerwy coś mam do roboty, tu coś przykręcić, a tam wyczyścić. Żona czasem pyta, czy naprawdę muszę iść do tego garażu i przy czymś dłubać, nawet w niedzielę. Samochód czy motocykl też naprawię, tym bardziej że kocham harleye i jestem szczęśliwym posiadaczem dwóch egzemplarzy. Odpoczywam więc w sposób czynny, chętnie też pracuję w ogrodzie, trochę dzikim. Mamy w nim dwa stawy.
A kto w domu gotuje?
- Lubimy to oboje. Żona bardzo dobrze prowadzi nasz dom, który opiera się na tradycyjnym podejściu do życia, a kuchnia stanowi jego cenną część. Moją specjalnością są ryby. Kiedyś mój tatar z łososia z kawiorem wygrał nawet galę kulinarną w hotelu "Sobieski". Ale moim daniem popisowym jest pieczony nad ogniem prosiak, nadziewany kaszą gryczaną z podrobami. Lubimy zapraszać przyjaciół na ognisko z prosiakiem, to już dla nas pewnego rodzaju rytuał. Natomiast teraz będę starał się odtworzyć smak pewnej potrawy z ośmiornicy, którą raz jadłem w portugalskiej restauracji w Londynie. Zachwyciła mnie! Potem miałem okazję skosztować podobnej w Polsce, ale to już nie było to samo.
Pana syn, Bartosz, ukończył studia na wydziale organizacji produkcji, w słynnej szkole filmowej w Łodzi. Jesteście do siebie podobni?
- Jak najbardziej! Łączą nas też zamiłowania muzyczne. Obaj słuchamy dobrego rocka, obaj też graliśmy na perkusji, przy czym Bartek jest w tym znacznie lepszy ode mnie. I jeszcze obaj kochamy motocykle. Cieszę się, że syn wrócił z rodziną do Legionowa. Mieszkają 150 metrów od nas. Stawiamy na włoski model rodziny! Teraz mamy blisko do naszych wnuczek, dziewięcioletniej Leny i Mai, która za kilka miesięcy skończy siedem lat. Dziewczyny są odjazdowe.
A Pan jest odjazdowym dziadkiem?
- Uważam, że bardzo dobrym. Nauczyłem nawet wnuczki łowić ryby. Maja w tym roku samodzielnie złowiła półkilowego leszcza i lina, a w zeszłym 40 uklejek. Lubię być dziadkiem. Ojcostwo to wychowywanie i odpowiedzialność, a dziadkowie są po to, by dzieciaki rozpuszczać.
Pana największe marzenie?
- Cieszę się z tego, co mam, czyli z cudownej rodziny i zdrowia. Niech ten szczęśliwy czas trwa.
Rozmawiał: Paweł Piotrowicz