Dostałam drugie życie
Kontrowersyjna. Robi duże rzeczy i wciąż jest za nie krytykowana. Bogata, więc budzi nieufność. Nie stara się podobać: kłuje w oczy luksusem, nie afiszuje się dobroczynnością, unika wywiadów, a jeśli, to najchętniej rozmawia o sztuce. Mało kto zna inną Grażynę Kulczyk.
W biurze Grażyny Kulczyk panuje atmosfera jak w pałacu królowej śniegu, chociaż chłód jest tylko emocjonalny. Sterylne przestrzenie, asystentka zgaduje każdą myśl. Gabinet na ostatnim piętrze ceglanego pawilonu w Browarze ma powierzchnię sali gimnastycznej, a wypełniających go dzieł sztuki pozazdrościłaby każda galeria. Pani prezes po poznańsku punktualna. "Jak zawsze", mówią pracownicy.
Pytana, czego jej w życiu brakuje, odpowiada: "Czasu". W butach za kolana, czarnej mini i szarym bliźniaku podkreślającym jej idealną figurę wygląda młodo. Ładnie mówi, ładnie siedzi, ładnie trzyma filiżankę. Papier od książki, którą dostała w prezencie, zwija w kulkę i kładzie w rogu fotela. Przez trzy godziny rozmowy jej cichy, opanowany głos ani na chwilę nie zmieni tonu.
Twój STYL: Jakiej cechy chciałaby się Pani pozbyć, żeby być szczęśliwsza?
Grażyna Kulczyk: Perfekcjonizmu. Tego, że wszystko dokoła mnie musi być poukładane, punktualne, książki równiutko, gazety na kupkach. Chciałabym czasem przymknąć oko, nie umiem. Męczę tym siebie, męczę otoczenie. W skali od 1 do 10: perfekcjonizm 10 i pół.
Gdy zobaczyłem Pani gabinet, to szkło, stal, beton, pomyślałem, że musiała Pani być surowo wychowana.
Jestem córką oficera. Ojciec był majorem lotnictwa. We wrześniu 1939 roku wystartował z lotniska Ławica w Poznaniu i mama nie widziała go dziesięć lat. Znalazł się w Anglii, walczył w Dywizjonie 305. Wrócił do Polski w ´48. Gdy się urodziłam, musztrował mnie, jak ojciec musztruje syna. Pobudka rano, idealnie prowadzone zeszyty. Nie było mowy, żeby nie wrócić do domu na czas. Godzina 22 była święta.
Rodzice mieli wcześniej syna...
Tak. Gdy wybuchła wojna, mamę ostrzeżono, że rodzinom oficerów grozi niebezpieczeństwo. Postanowiła uciekać do Warszawy z rocznym dzieckiem. Gdzieś po drodze, w gospodarstwie, mój brat dostał mleko od zakażonej krowy i umarł. Rodzice nigdy nie znaleźli jego grobu. Więc kiedy się urodziłam, to ja zastępowałam tacie syna.
Bała się Pani ojca?
Nie, skąd. Przypominam sobie taki obrazek: wspólny wyjazd w góry. Tylko tata i ja, bo mama pracowała. Panie w pensjonacie podziwiały przystojnego pana, jak świetnie sobie radzi z trzyletnią córką. Pamiętam też, jak po szkole nosiłam tacie do pracy obiad w menażkach, bo żal mi było, że pracuje cały dzień i nie może zjeść nic ciepłego. Był wtedy inżynierem budownictwa.
Zaznała Pani kiedyś biedy?
Nie.
Pytam, bo zastanawiam się, czy dobrobyt daje siłę, czy osłabia.
To był inny dobrobyt niż dzisiaj. Było mieszkanie, wystarczało na jedzenie, na kino. Wiem, że mama pomagała też naszej rodzinie. Ale nie mieliśmy samochodu, nie podróżowało się na Wyspy Kanaryjskie. Stroje... jedna z ciotek szyła, jeździłyśmy z mamą tramwajem przez cały Poznań odwiedzić ciocię i szyć sukienki. O, taki luksus.
A o czym Pani marzyła?
Nie miałam marzeń materialnych. Może o swobodzie, żeby móc później wracać do domu. Bo w tej sprawie czułam się gorsza od koleżanek.
To był jedyny kompleks? Jaka była 18-letnia Grażyna Kulczyk?
Poszłam już na studia, na wydział prawa. Pamiętam, że wtedy odważyłam się ściąć warkocz. Ojciec protestował, a ja powiedziałam, że jestem dorosła i sama decyduję. Potem zostałam szefową rady klubów studenckich, zaczęłam "służbowo" bywać na imprezach, poczułam się akceptowana. Ale wymagający ojciec nie budował we mnie poczucia wartości. Wciąż mi się zdawało, że powinnam być mądrzejsza, bardziej pracowita...
Ładniejsza?
Z tym nie było tak źle, ale w pewne rzeczy długo nie mogłam uwierzyć. Na przykład mówiło się, że mam najlepsze nogi na roku, a ja uważałam, że moje nogi są słabe. Za chude.
Teraz prawie zawsze nosi Pani mini.
Może w ramach pracy nad poczuciem wartości? Krótkie spódnice zaczęłam nosić właśnie na studiach. Niewiele było sposobów manifestowania kobiecości. Moją idolką była Kalina Jędrusik. Kiedyś w Kabarecie Starszych Panów śpiewała "Bo we mnie jest seks", na koniec odwracała się do kamery i pokazywała dekolt na plecach tak głęboki, że widać jej było... kość ogonową. Chciałam być tak wyzwolona jak ona.
No i się udało. Ma Pani czasem taką myśl, że czas płynie i już czegoś nie wypada?
Że nie wypada, oczywiście, tak mnie wychowano. Ale że "już"? Nie. Ubieram się klasycznie. Noszę od lat ten sam rozmiar - 36. Czego na przykład nie wypada?
Nosić skórzanych spodni, butów za kolana...
Boże, co pan mówi? Nie, ja nigdy się nie zastanawiałam, co ludzie powiedzą. Nie ubieram się, żeby drażnić. Ale też nie widzę powodu, żeby podlizywać się skromnością.
Ale właśnie za to wiele kobiet Panią krytykuje. Za styl ostrej, drapieżnej kobiety. Nie marzy Pani czasem, żeby przejść przez swoje miasto jak Anna Dymna przez Kraków i żeby ludzie dawali Pani kwiaty, mówili, że Panią kochają?
Każdy tego potrzebuje. Liczę się z tym, jak mnie oceniają inni. Ale ja nie jestem Anną Dymną, wypełniam inną misję. Mam opinię twardej, mocno stąpającej po ziemi osoby. Prowadzę duży biznes, a u nas ludziom interesu się nie ufa. Często w mediach pokazywano mnie inną, niż jestem. I co, mam stanąć na rynku i krzyczeć: "Słuchajcie, jestem fajna!"? Uodporniłam się. Ale czuję się czasem samotna. Chociaż wie pan, że ostatnio coś się zmieniło. Spotykam się z objawami sympatii. Nie ma tygodnia, żeby mi ktoś nie powiedział: "Dziękujemy pani za Browar. Za to, że można tu przyjść, popatrzeć na sztukę, posłuchać koncertu".
Ostatnio, czyli po rozstaniu z mężem?
Tak. Pracuję na swoje konto. Strzepnęłam z siebie wszystko.
Poznaliście się na studiach prawniczych. Czym pan Jan zwrócił Pani uwagę?
Był uroczy. Inny niż wszyscy, dowcipny, inteligentny, zaskakujący...
Trudno tak mówić o byłym?
Nie, bo to sprawiedliwe.
Biorąc ślub z Janem, trafiła Pani do dużego biznesu. Mówi się, że pierwszy milion dolarów trzeba zdobyć nielegalnie, Pani mąż dostał go od ojca już w latach 70. Czy to zmieniło Pani życie?
Nie zmieniło mi nic w głowie. Żyliśmy komfortowo, ale dobrobyt nie zawsze jest fajny. Nagle zobaczyłam, jak odsuwają się przyjaciele. Dawne przyjaciółki nie rozumiały mnie, zazdrościły mi 500-metrowego domu, ciuchów. A ja im zazdrościłam, że swoich mężów mają przy sobie, że oni dbają o remont mieszkania, pomagają wychowywać dzieci. Jan pojawiał się w domu tylko na weekend. A one mówiły: "Głupia, przynajmniej możesz sobie kupić futro".
Albo mercedesa.
Nie tak od razu, moje pierwsze auto to był maluch, gdzieś w latach 70.
Powiedziała Pani kiedyś, że związek z tak silnym człowiekiem wymaga kompromisów. Czy jednym z nich była rezygnacja z kariery prawniczej? Marzyła Pani, by zostać sędzią.
Bardzo. I nie było to łatwe. Aplikację robiłam w Zielonej Górze, już po ślubie. Co poniedziałek o drugiej w nocy wsiadałam do pociągu. Przesiadka była w Zbąszynku, nad ranem. W barze dworcowym zjadałam bułę i piłam kakao z wyszczerbionego kubka. Na ósmą szłam na zajęcia do Sądu Wojewódzkiego i przysypiałam ze zmęczenia. A po południu szybko na PKS do Krosna Odrzańskiego, gdzie miałam pokoik na zapleczu sali rozpraw. Ale do łazienki musiałam przechodzić przez tę salę, więc pobudka była o szóstej, żeby się umyć, zanim do sądu przyjdą interesanci.
Tyle wyrzeczeń i potem nudna praca na uniwersytecie. Powiedziała Pani kiedyś mężowi: "Poświęciłam dla ciebie karierę"?
Skłamałabym mówiąc, że nigdy tego słowa nie użyłam. Kompromis wymagał ode mnie zostania w domu. Wszystko było podporządkowane mężowi. Na niego się czekało, gdy wyjeżdżał w interesach. Był pachnący placek, wyprasowane koszule, dzieci z piątkami w zeszytach. Taki stereotyp wpoiła mi mama. Gdy urodziła się moja Dominika, zrezygnowałam z pracy. Gdybym przy aktywności męża i ja chciała robić karierę, rodzina by się rozpadła.
I tak się rozpadła. Myślała Pani czasem, dlaczego? Bo pamiętam wywiad gdzieś sprzed sześciu lat, gdy mówiła Pani: "Ufamy sobie".
Takie miałam poczucie. Dziś myślę, że mężczyznę może zniechęcić siła kobiety. Niezależność. Oczywiście pozbierana kobieta jest mężczyźnie niezbędna, by mógł do czegoś dojść. Gdybym była hipochondryczką, miała migreny i nie radziła sobie, pewnie bym usłyszała: "Sorry, kochana, ale mnie jest potrzebna osoba, która poprowadzi dom, przyjmie gości, odbierze nocny telefon, żebym miał wolną głowę". Ale ja sobie z tym radziłam. Tylko że w końcu powiedziałam: "Halo, ja też tu jestem, oddycham! Kończyliśmy te same studia, mamy takie same ambicje, zostaw mi trochę powietrza". Moja mama by pewnie radziła: "Dziecko wytrzymaj". A ja powiedziałam: nie. Nie zjawiłam się jak bąbel na wodzie. To nie Kulczyk mnie stworzył. Mój mąż długo się liczył z moim zdaniem, ale uznał, że dość moich mądrości. Że lepiej mieć kobietę bardziej zależną, która powie mu, że jest szczupły, nawet gdy tyje, że ma gąszcz włosów, gdy nie ma.
A jeśli zapytam o największy błąd Pani życia?
Gdybym powiedziała wprost, to byłoby to nieeleganckie. A może i nieprawdziwe. Mieliśmy przez te 33 lata naprawdę fajne chwile.
Miała Pani po rozwodzie taką myśl: Nigdy już nie zaufam mężczyźnie?
Nie. Raczej, że nigdy się już w partnerze nie zatracę. Bo to jest osobna istota, dzisiaj ma takie potrzeby, jutro inne. A ja już zawsze będę pamiętała o sobie.
Długo w liczbie mnogiej. "Kulczykowie" mówiło się o parze zajmującej pierwsze miejsce na liście najbogatszych. Wiadomo było, że sto rodzinnych spółek wartych ponad trzy miliardy euro podzielonych było między Grażynę i Jana. Byli jak klan: syn, córka, ich partnerzy, wszyscy pracujący dla rodziny. Sponsorzy, mecenasi sztuki. Zaprzyjaźnieni z artystami, często w otoczeniu prezydenta. Dbali o wizerunek. Wszystko, nawet ślub córki Dominiki z księciem Janem Lubomirskim jakby według idealnego scenariusza.
Ale też demonstrowali egalitaryzm: Dominika rodziła dziecko w państwowym szpitalu. Żadnych ekstrawagancji, plotek. Mimo to nie byli popularni. Nazwisko Kulczyk znalazło się wysoko w rankingu nielubianych biznesmenów. Ale Grażyna i Jan byli wciąż lojalni i razem. Jeszcze w 2003 roku, podczas otwarcia Starego Browaru, Jan wręczył żonie bizantyjski prezent urodzinowy, półtoratonową rzeźbę Igora Mitoraja.
Dwa lata później w Londynie państwo K. wzięli rozwód. Dyskretnie, z klasą, bez publicznych sporów o majątek. Pan Jan przeniósł dużą część interesów za granicę, zaczął nowe życie. Pani Grażyna została w Poznaniu. Wyszła z cienia męża.
Po rozstaniu z mężem nagle się okazało, że potrafi Pani robić duże rzeczy....
Potrafiłam wcześniej, tylko nikt tego nie widział.
No tak, w latach 80. zrobiła Pani interes stulecia na chińskich rowerach. To mąż wymyślił?
Ależ skąd, ja sama. Prowadziłam w Poznaniu salon Volkswagena. Kiedyś dostaliśmy z fabryki bagażniki rowerowe, przywiozłam z domu rower, który kupiłam w prezencie mężowi, sprzedawcy wrzucili go na dach auta... i przez następne dni klienci pytali tylko o ten rower. Myślę, to może być interes. Kupiłam dziesięć rowerów, poszły w jeden dzień. Pojechałam na Tajwan szukać dostawców.
W swojej krótkiej spódnicy?
Jakby pan zgadł. Leciałam 36 godzin. Na lotnisku, jak było umówione, czekał facet z gazetą. Ani słowa po angielsku. Okazało się, że jestem w tym biznesie jedyną kobietą. Po interesach wszyscy poszli do domu publicznego, ja siedziałam w salonie z burdelmamą, a ona mnie zabawiała rozmową.
Oszukali Panią?
Nie, polubili. Zawieźli mnie do jakiejś kanciapy, no i zaczęłam negocjować, uczyłam się, z czego się składa rower. Kłóciłam się o cenę każdej części. Ale nigdy mnie nie zawiedli. Sprowadziłam dziesiątki tysięcy rowerów. Gdybym kontynuowała te kontakty, dziś byłabym cesarzową Chin.
A wtedy po co to było? Żeby zarobić? Pokazać: ja też potrafię?
Raczej to drugie.
A czy to prawda, że 90 procent udziałów Kulczyk Holding było na Panią?
Nie, to był... fakt prasowy tak często powtarzany, że wszyscy uwierzyli. Podział zawsze był jasny.
I tak zostało po rozwodzie. Zatrudnia Pani tysiące ludzi. Jaką jest Pani szefową?
Kiedyś do wszystkiego się wtrącałam, dzisiaj w niektórych firmach nie pojawiam się miesiącami.
Ale w Browarze chodzi Pani i musztruje personel, żeby podnosił papierki z podłogi.
Skąd pan wie?
Ludzie mówią. I mówią też, że się Pani boją.
Podobno. Ale to nieprawda, że wyrzucam z pracy i ręce obcinam. Do Browaru mam szczególny stosunek i od pracowników oczekuję tego samego. Ciężka praca, ryzyko sprawiają, że człowiek staje się szorstki. Czasem się złoszczę. Jak chodzę po Browarze i widzę, że coś się niszczy, marnuje, potrafię nakrzyczeć. Gdybym była właścicielką, co przyjeżdża z Karaibów, opalona, wymasowana i nic nie wie o pracy, może bym nie miała prawa wymagać. Ale ja tu pracuję jak wszyscy.
A pamięta Pani ten moment, gdy uwierzyła Pani, że z tej ruiny da się zrobić galerię?
Pierwszego dnia. Zainteresowałam się browarem, gdy pojawiła się możliwość kupna. To była decyzja spontaniczna, ufałam intuicji. Stanęłam na dziedzińcu, z jednej strony ruiny fabryki, z drugiej dawne czworaki, w których mieszkało trzydzieści rodzin. Suszy się bielizna, koty łażą, piwnice zalane wodą.
Pierwsza myśl: uciekać!
Nie. Ale pamiętam, że nie było nikogo, kto słuchając moich marzeń, patrzyłby na mnie jak na normalną osobę. A ja uwierzyłam, że teatr, że galeria...
A doktor Jan?
On w ogóle nie chciał o tym słyszeć. Więc kupiłam sobie gumowe buty, ciepłą kurtkę...
Każda okazja jest dobra.
Żeby kupić buty? Żartuje pan. Dopiero się zaczęło. Musiałam przeprowadzić tych trzydzieści rodzin, byłych pracowników Browaru. Czy pan wie, że wybudowałam dla nich nowy blok?
To jednak jest ktoś, kto powinien Panią lubić.
Chyba nie. Ci ludzie mieszkali tu od dawna, nie chcieli się przenosić. No ale żadna skarga nie dotarła do urzędu miasta...
E tam, żadna. Oskarżano Panią o nielegalny zakup gruntu, o to, że trzyma Pani w workach szczątki 700 osób wykopane na starym cmentarzu.
No tak. Było wiadomo, że na terenie przylegającym do Browaru jest stary cmentarz. Zatrudniliśmy archeologów, wszystko zostało udokumentowane, zabezpieczone.
I tak ludzie mówili, że Kulczykowa profanuje święte miejsce.
Ja już do tego przywykłam. Nie ufa się tym, którym się powiodło.
Nie ma Pani żalu? Pani mama mimo nalegań ojca nie zgodziła się wyjechać po wojnie do Anglii. A Pani nie miała takiej pokusy? Rzucić to miasto, gdzie Panią krytykują, wyjechać?
Może jestem staroświecka, bo myślę tak jak mama. Po wojnie ojciec chciał ją ściągnąć do Londynu, był tam urządzony, ale ona kochała Poznań, czuła się odpowiedzialna za rodzinę. I ja mam tak samo. Jestem przywiązana do Poznania i cześć.
Trochę bez wzajemności. A nie myślała Pani, żeby sobie poprawić wizerunek i dzielić majątkiem jak święty Aleksy? Pani prezes, gdybym napisał prośbę o wsparcie i zaadresował kopertę: "Grażyna Kulczyk", to kto ją otworzy?
Jeśli list będzie wyglądał na prywatny, to ja. Inne - moja asystentka.
Ulega Pani czasem emocjom i wysyła pieniądze potrzebującym? Pytam, bo pamiętam Pani pogląd, że chwalenie się pracą charytatywną odbiera jej połowę wartości.
Tak myślałam. Nie mówiliśmy z mężem o naszej pracy dla innych. Mieliśmy zakorzenione, że to niestosowne. Ale potem przychodzą ciężkie czasy, i człowiek nie ma nic na swoją obronę. Miałam okres rozdarcia, otwierałam te listy i reagowałam spontanicznie. Potem okazywało się, że pieniądze, które przesłałam, poszły na inny cel. Dziś wiem, że pomaganie innym to sztuka. Kiedyś jako pierwsza z tej części Europy zostałam zaproszona przez Fundację Rockefellera na seminarium na temat filantropii. Byliśmy m.in. w Ugandzie, w szpitalu dla chorych na AIDS. Widziałam tam matki, które karmiąc dzieci piersią, skazywały je na śmierć, bo po upływie trzeciego miesiąca dziecko przestaje być odporne na wirus. Problemem jest brak mleka w proszku.
Domyślam się, że po powrocie do kraju kupiła Pani wagon mleka.
Nie. Bo przekonano nas, że taki dar trafi na czarny rynek. Że należy pomagać w sposób zorganizowany. Trzeba skupić się na jednym celu, zorganizować fundację. Więc moja zajmuje się promocją kultury. I nawet jeśli niektórzy nie wiedzą, dzięki komu oglądają w Browarze światowej klasy wystawę, uczestniczą w koncercie, ja mam satysfakcję.
Około 9 w Browarze lekkie napięcie. "Jest. Idzie", słychać szmer wśród pracowników. Pani prezes wchodzi do foyer hotelu Blow Up: lekki uśmiech, długi połyskliwy płaszcz, za szefową dwumetrowy ochroniarz z dwoma wielkimi pokrowcami na ubrania. Grażyna Kulczyk buduje dystans. Ludzie widzą ją właśnie taką: niedostępną, w czarnym mercedesie, z bodyguardami. To jej tarcza, mówią znajomi. Trudno się zaprzyjaźnia, jest skryta, trochę nieufna. Nawet w najtrudniejszych momentach nie okazuje słabości, jakby się bała, że ktoś to wykorzysta. Inną Grażynę znają tylko najbliżsi. Tę, która po pracy chodzi w dresie, wyrywa się na zakupy na rynek Jeżycki, wciąż mieszka w domu zbudowanym ponad 30 lat temu. Najchętniej odpoczywa w Kotlinie Kłodzkiej. I mimo że ma dorosłe dzieci, nadal się o nie troszczy.
Trudno być bogatą, a jeszcze trudniej wychować w bogactwie dzieci. Prawda?
Wszyscy mi to mówią. Uważam, że dzieci nie wychowuje się nakazami, tylko przykładem. Dominika i Sebastian wzory wynieśli z domu. Pracy, oszczędności. Chodzili do szkoły muzycznej, ale zwykłej, państwowej. Jeździli na obozy harcerskie. A zagranicznymi wakacjami, na które wyjeżdżali z nami, nie wolno im się było chwalić.
Bywała Pani na wywiadówkach?
Oczywiście, a kto?
A trzeba było dzieciom wprowadzić reżim finansowy?
Skoro mnie nie odbiło, to umiałam ochronić przed tym i moje dzieci. Ubierały się tak samo jak inni. Nie dawałam im do szkoły słodyczy, których ich koledzy nie mogli kupić. Jak była dostawa bananów, to zapraszało się całą klasę...
Do Państwa na salony?
Nie, robiliśmy piknik.
A kiedy zażądały samochodów?
Nigdy nie zażądały. Dominika na studiach kupiła używanego golfa. Zaraz potem pojechała na studia do Chin i przesiadła się na rower. Tam nauczyła się wielkiej skromności.
A że wyszła za księcia to przypadek? Bo to wygląda jak w bajce: tu panna z miliardowym posagiem, tam kawaler z książęcym rodowodem...
Cokolwiek powiem, i tak nikt nie uwierzy. Dominika spotkała Jana, pokochali się. Tak się złożyło. Co mam powiedzieć, że głupio się złożyło?
A ślub w samolocie lecącym nad Wenecją to już chyba nie w ramach nauki skromności? Nie miała Pani poczucia, że to pretensjonalne?
Może, ale to nie był mój pomysł. Dominika ma przecież jeszcze tatę.
A Pani jest dzisiaj jaką mamą? Opiekuńczą?
Chyba nadopiekuńczą. Nie umiem być inna. Ale uczę się nie narzucać, nie ingerować.
Pieniądze Pani pożycza?
Na sensowne przedsięwzięcia. Nie mam telefonów: "Mama, pożycz sto tysięcy". Ale zdarzało się, że Sebastian chciał zrobić biznes i nie poszedł do banku, tylko do mamy.
A jak Dominika nie dzwoni trzy dni?
Trzy dni? To chybabym nie wytrzymała.
Boi się Pani samotności?
Czasami. Ja lubię być sama w domu. Ale jak to trwa za długo, pojawia się niepokój: wyjść, porozmawiać z kimś! Nie jestem towarzyską osobą, ale ciszy się boję. Tego, że przez tydzień nie odezwie się nikt z przyjaciół.
Kiedy Pani ostatnio płakała?
Ja dzielę płacz na zewnętrzny i wewnętrzny. Zewnętrznie dawno temu. Wewnętrznie dzisiaj rano. Przyszłam do hotelu, który otwieramy w Browarze, i dowiedziałam się, że człowiek, który wieczorem poprawiał schody, w drodze do domu zginął w wypadku. Usiadłam na tych schodach i... przecież nie mogę się rozpłakać!
Dlaczego?
Taką mam zasadę, że Kulczykowej nie wypada. Bo musiałabym ryczeć w każdej trudnej sytuacji. A potem wstaje się rano z podkrążonymi oczami i co z tego przychodzi?
Ulga.
Nie.
Korzystała Pani kiedyś z psychoterapii?
Rozmawiając po przyjacielsku z Jackiem Santorskim.
Nie ma przyjacielskiej psychoterapii. Trzeba być klientem i zapłacić.
Ja się spotykam z terapeutami na kawie. Nie chcę im odbierać chleba, ale uważam, że w trudnych sytuacjach może pomóc tylko ktoś najbliższy.
Gdy pytałem Pani współpracowników, z jakim słowem im się Pani kojarzy, mówili: "dyscyplina". Naprawdę codziennie wstaje Pani o siódmej?
Wpół do siódmej. Bez budzika. Wystarcza mi sześć godzin snu.
Co to jest: stres, brak czasu, ciekawość świata?
Potrzeba pójścia do pracy. Nie na siódmą, ale jestem kobietą, potrzebuję się przygotować, trochę to czasu pochłania...
Ile przed lustrem?
Nie dłużej niż dziesięć lat temu.
Patrzy Pani mniej krytycznie niż kiedyś?
Mniej się przejmuję tym, co widzę. Nie myślę: "Boże, kolejna zmarszczka". Mnie Franciszek Starowieyski powiedział kiedyś: "Grażyna, każda zmarszczka to dowód na udany seks". Myślę, że mój wygląd to nagroda za aktywność. Bo nie jest tak, że ja się rozpieszczam, wysypiam. Po prostu jestem w ruchu. No ale jeśli coś można poprawić przez ćwiczenie albo masaż, to czemu nie?
Operacja plastyczna?
...
A czym się Pani jeszcze katuje poza zjadaniem jednej trzeciej porcji?
Wcale się nie katuję dietą. Ja po prostu nie mam potrzeby jeść dużo. Ale czasem idziemy z przyjaciółmi na kolację i jem dla przyjemności.
Co najchętniej?
Smak, który nigdy mi się nie znudzi, to pasta con alio, oglio a pepperoncino. Ale muszę ją sama przyrządzić.
Nie wierzę. A ile kosztuje paczka makaronu?
E, to takie pytanie do premiera Tuska. Naprawdę często gotuję, w domu wolę zrobić gościom kanapki niż zamawiać katering. Ale zakupy robię zbiorcze, nie muszę sprawdzać cen.
A w sklepach z ciuchami? Zdarza się Pani uznać, że coś jest za drogie?
Pewnie. Może nie za drogie dla mnie, tylko niewarte swojej ceny. Na zimowych wakacjach zobaczyłam suknię bez znanej metki, raczej coś artystycznego. Była droga. Pomyślałam: Gdzie ja to włożę, na bale nie chodzę, powieszę i co?
To gdzie może Pani stracić głowę? Zapomnieć o tej poznańskiej dyscyplinie Kulczykowej.
W galeriach sztuki.
Kupiła Pani przez telefon w Sotheby´s dzieło Antonio T`apiesa. Jeszcze coś?
Ile razy! Kiedyś w Berlinie poznałam twórczość Anselma Kiefera. On maluje monumentalne obrazy. I okazało się, że jedną z prac można kupić. Kupiłam. A potem, jak zaczęłam porządkować moją kolekcję, myślę: Boże, ten Kiefer, o którym tak marzyłam, nijak się ma do całej reszty, która powinna układać się w jakąś całość. Halo, co ty zrobiłaś?! Bo kolekcja wymaga logiki i dyscypliny, a pan wie, że ja jestem zdyscyplinowana.
A kto Panią w ogóle uczył sztuki? Bo przecież mówi się, że ma Pani być może najlepszą kolekcję w Polsce. Same pieniądze nie wystarczą.
Jestem samoukiem, swoją wiedzę zawdzięczam kolegom artystom z czasów studiów. Wie pan, że w tym czasie dorabiałam, jeżdżąc po domach kultury z wykładami o sztuce?
Ale to były inne czasy. Malczewski, Kossak... W Pani kolekcji jest np. instalacja Ewy Kulasek Stół z 12 kapeluszami, która wygląda jak żart. Dzisiaj, idąc przez Browar, widzę kilkadziesiąt białych krzeseł, które unoszą się i opadają. Ludzie robią zakupy i nagle stają przed dziełem, które ich zmusza do refleksji: czy to sztuka, czy kpina? Pani też ma wątpliwości?
To prawda, inwestowanie w sztukę stało się trudne, a ja lubię tę najtrudniejszą, multimedialną. Chciałam, by była ona wizytówką hotelu w Starym Browarze, który nazwałam Blow Up. Żeby tak jak w Powiększeniu Antonioniego goście mogli popatrzeć na siebie okiem kamery. Pomógł mi przypadek. W jednej z londyńskich galerii spotkałam bruneta w okularach. Rozmawiamy i nagle się okazuje, że to Rafael Lozano-Hemmer, jeden z największych artystów, jeśli chodzi o nowe media. Opowiadam o moim hotelu, a on mówi, że właśnie pracuje nad multimedialnym dziełem, które nazwał Blow Up. I teraz... ono jest w Poznaniu, u mnie w hotelu. A Wave Function, czyli te jego białe krzesła, które wcześniej pokazywano na biennale w Wenecji, można oglądać w Browarze. Wierzy pan w cuda?
Pieniądz czyni cuda.
To wiara czyni cuda. A pieniądz daje możliwość pokazania ludziom rzeczy, które dotąd widzieli tylko w albumie. I to jest mój cel. Przecież nie wezmę wszystkiego do domu, żeby oglądać w samotności.
Ale Pani nie sprawia wrażenia samotnej.
Bo nie jestem. Czasem, gdy człowiek się nie poddaje, dostaje jak w grze komputerowej drugie życie. I znajduje swoją drugą połowę.
Rozmawiał Jacek Szmidt