Filip Łobodziński: Czas nie uleczył ran

Miał 45 lat, kiedy został ochrzczony. Nawrócił się pod wpływem religijności przyszłej żony. Od czterech lat Filip Łobodziński mierzy się z dramatem utraty ukochanej córki, wciąż nie umie się z tym pogodzić. – Jestem nadal wierzący, ale inaczej – mówi.

Zawsze żyłem  w przeświadczeniu, że Bóg istnieje, jesteśmy Bożym stworzeniem - mówi Filip Łobodziński
Zawsze żyłem w przeświadczeniu, że Bóg istnieje, jesteśmy Bożym stworzeniem - mówi Filip ŁobodzińskiPiotr BławickiEast News

Kinga Frelichowska, Ludzie i Wiara: W październiku miną cztery lata od śmierci Pana córki, Marii. Czas ukoił Pana rozpacz?

Filip Łobodziński: Są okresy, gdy jest troszkę  lepiej, ale też takie, że jest strasznie. Wiara tu niestety nie jest pocieszeniem. Nigdy do mnie nie trafiło powiedzenie, że "tak miało być". Nie znajduję wytłumaczenia na to, że odejście młodej kobiety musiało zostać okupione dwuletnią katorgą. Jestem nadal wierzący, ale inaczej.

Co ma Pan na myśli?

Wierzę w Boga, lecz mam  chyba mniej nadziei....

Co pomogło Panu przetrwać najtrudniejszy czas?

Nowa praca, w NIK. To jest oczywiste, że aby nie zagłębiać się za bardzo w siebie, trzeba dostać zadanie. Tak się złożyło, że moją poprzednią posadę straciłem latem 2015 roku. Przez jakiś czas nie szukałem nowego zajęcia. Chciałem być blisko Marysi na tyle, na ile byłem w stanie, bo nie mieszkała ze mną. W ostatnich dwóch  tygodniach życia córki nagle przyszła propozycja pracy. Niestety, wiedziałem, że przyszłość jest przesądzona. Nie miałem pewności, czy to kwestia dwóch tygodni, czy miesiąca, ale wiadomo było, że kres nastąpi. Nawiązałem więc rozmowy dotyczące nowej posady. Obiecano mi, że będzie na mnie czekać, aż będę gotów ją podjąć. Poszedłem tam dzień po pogrzebie. Bardzo serdecznie mnie przyjęto i okazano wsparcie. Nie wrzucono mnie od razu na głęboką wodę, tylko stopniowo wyznaczano kolejne zadania. Powoli zdobyłem zaufanie i pracuję tu już czwarty rok.

To nie jedyne Pana zajęcie?

Mam to niebywałe szczęście, że mogę też zajmować się twórczymi rzeczami - tłumaczę książki z języka hiszpańskiego i angielskiego, niedawno dostałem nominację do Nagrody Literackiej Gdyni, gram w dwóch zespołach muzycznych, więc dużo się dzieje.

Jakie ma Pan dziś marzenia?

Bardzo chciałbym w przyszłości wydać książkę, nad którą pracowaliśmy razem z Marysią. Na razie jednak wciąż żyję w mroku. Może za kilka lat to się zmieni...

Filip Łobodziński podczas poznańskiego Festiwalu Frazy
Filip Łobodziński podczas poznańskiego Festiwalu FrazyAdam Jastrzebowski/REPORTER

Czy rozmawialiście w rodzinnym domu o wierze?

Nie, w tamtych czasach się za dużo nie mówiło. Wychowałem się w domu agnostycznym, choć bez zdecydowanej postawy antykościelnej. Byłem jedną z dwóch osób  w klasie, które nie chodziły  na religię. Akceptowałem, że inni uczęszczali na te lekcje, natomiast ja dla nich być może byłem dziwolągiem. O przyczynach, dlaczego rodzice  byli niewierzący, dowiedziałem się po latach.

Dlaczego odeszli od Boga?

Mój ojciec stracił wiarę w wyniku kilku wydarzeń, które sprawiły, że potwornie zgorzkniał, nabrał wątpliwości, czy świat został zbudowany wokół idei dobra, czy może raczej cierpienia i zła. Jemu religia nie wyjaśniła, dlaczego w męczarniach odchodziła jego mama. Zdarzyły się te przerażające rzeczy w czasie okupacji, czego był świadkiem. Z jakiego powodu dalsza rodzina, też w dramatycznych okolicznościach, zginęła na Wołyniu? Dlaczego doszło do Holokaustu? Nie potrafił tego wszystkiego pogodzić  z wiarą. Uznał, że nie jest to system, w którym może znaleźć jakąkolwiek pociechę. Doszedł do wniosku, że trzeba w miarę przyzwoicie, nie okrywając się hańbą, przejść przez życie, bo potem nic nie ma. Chyba pozostał taki do końca życia. Mama natomiast zobojętniała na tę sferę na kilkanaście lat, ale w latach siedemdziesiątych powróciła na łono Kościoła.

Pan wcześnie zaczął szukać dla siebie duchowej drogi?

Interesowałem się duchowością, sporo czytałem, zwłaszcza Ewangelie. Dodajmy, że dorastałem w latach siedemdziesiątych, miałem świadomość, że żyjemy w kraju fasadowym uzależnionym od ZSRR, więc sfera oficjalnie negowanej wiary dla Polaków pociągała rzesze. Czytałem powieści oparte na motywach biblijnych. To sprawiało,  że się głębiej przejmowałem Dziesięciorgiem Przykazań, Kazaniem na Górze. Potem przez kolejne lata żyłem w przeświadczeniu, że Bóg istnieje, jesteśmy Bożym stworzeniem. Formalnie nie należałem do Kościoła, ale uczestniczyłem w nabożeństwach i było to dla mnie ważne.

Jak to się stało, że w końcu przyjął Pan chrzest?

Przygotowywałem się właśnie do ślubu i byłem pod absolutnym wrażeniem wiary i religijności mojej przyszłej żony Mai. Pomyślałem zatem: "Skoro wierzę, to co stoi na przeszkodzie, żeby stanąć przed ołtarzem już jako osoba będąca we wspólnocie Kościoła". W ten sposób wieku 45 lat zostałem ochrzczony i przystąpiłem do bierzmowania. Mimo różnych życiowych perturbacji i wielkiej tragedii pozostanę człowiekiem wierzącym.

Spotkał Pan w swoim życiu duchownych, którzy zrobili na Panu wrażenie?

Gdy pracowałem w "Wiadomościach", oddelegowano mnie do relacjonowania pielgrzymki Jana Pawła II. Towarzyszył mi ksiądz Maciej  Chibowski. Pokonywaliśmy autem długie trasy i sporo rozmawialiśmy. Pamiętam, że kiedyś, zupełnie spontanicznie, odprawił kameralną mszę świętą wśród robotników budujących ołtarz. Powiedział: "Mam dla was trochę karmy duchowej, chcecie, to się częstujcie". Chętnie wracam też do kilku rozmów z księdzem Janem Sikorskim, dawnym kapelanem więziennictwa. 

Ludzie i wiara
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas