Kto miele rozpuszczalną kawę w młynku
Beata i Artur Barcisiowie - nie stawiają przed sobą wielkich wyzwań, nie mają szalonych aspiracji, nie zmieniają siebie na siłę. Jest przecież dobrze tak, jak jest.
Poznaliśmy się w 1984 roku, gdy oboje wracaliśmy z planu filmowego. Artur grał jedną z głównych ról, ja byłam początkującą asystentką montażu. Dosiadł się do mnie w autobusie, zabawiał rozmową i od razu mi się oświadczył. Nie wzięłam tego poważnie, ale pomyślałam, że to zabawny i ciekawy facet. Na pożegnanie dałam mu swój numer telefonu.
Po kilku dniach zaprosił mnie na randkę. Długo się stroiłam, bo chciałam dobrze wypaść. Od tego czasu zaczęliśmy się spotykać regularnie. Zabiegał o mnie, przynosił kwiaty i oczarował mnie kompletnie. Zakochałam się. Po dwóch latach, gdy mama przekonała się już do Artura, zdecydowaliśmy się na ślub.
Pierwsze lata naszego małżeństwa przypadły na trudne czasy, choć mieliśmy szczęście, bo dostaliśmy mieszkanie po moich dziadkach na Muranowie. Żyliśmy skromnie. Za gażę w filmie można było kupić wieżę stereo. I to był luksus. Wtedy jednak materialne sprawy w ogóle się nie liczyły. Świat wydawał się nam kolorowy. Ciągle coś się działo, chodziliśmy na premiery, koncerty, przyjmowaliśmy gości.
Artur dobrze radził sobie w zawodzie. Zagrał jedną z głównych ról u Krzysztofa Kieślowskiego w "Bez końca", występował w serialach i teatrze. Najpierw w Narodowym, a od 1985 roku w Ateneum, gdzie pracuje do dziś.
W domu, tak jak na scenie, to on jest na pierwszym planie. Ja usunęłam się trochę na bok. Wiem, że aktorstwo to jego największa pasja. Artur może się spóźnić na spotkanie ze mną, ale nie wybaczyłby sobie braku punktualności na planie filmowym czy próbie teatralnej. Przed premierą zdarza mu się robić w domu dziwne rzeczy: staje na schodach i zaczyna głośno śpiewać lub w kuchni miele kawę w młynku, a ja nagle zauważam, że to kawa rozpuszczalna. Czasem narzeka, że trudno mu się uczyć długiego tekstu. Wtedy studzę go: "Nikt cię nie zmusza do grania dużych ról".
Nieustannie obserwuje ludzi na ulicach, ich zachowania i mówi do mnie: "Beba, patrz, nigdy bym nie pomyślał, że tak można zareagować". Do roli kuriera w serialu "Doręczyciel" w reżyserii Macieja Wojtyszki przygotowywał się solidnie. Gra naiwnego, bezbronnego człowieka, który po stracie ukochanej matki musi poradzić sobie w życiu. Artur ma w sobie podobną dobroć i naiwność. Jest wrażliwy, rozedrgany. Ja, choć ciągle się czymś przejmuję, przy nim staram się być twarda i przywracać go do rzeczywistości.
Artur wiecznie coś gubi. Dzwoni do mnie z pociągu i mówi: "Nie mam okularów" czy "Posiałem gdzieś kartę kredytową". Po latach małżeństwa przestałam się tym przejmować i radzę: "Poszukaj dobrze". Zwykle znajduje, a jeśli nawet nie, to ma wielkie szczęście do ludzi. Karta kilka razy przyszła pocztą.
Artur nie umie oszczędzać. Jest w stanie wydać wszystko, co zarobi. Lubi dobre samochody i nowinki techniczne. Czasem słyszę, że się zżyma, bo nie umie czegoś zrobić w komputerze albo ustawić w telefonie. Ja jestem w tym lepsza, ale nie prosi mnie o pomoc. Woli walczyć sam. Nie potrafi się przyznać, że czegoś nie wie.
Jest między nami trochę różnic. Ja ubieram się w ciemne kolory i nie przywiązuję zbytniej wagi do stroju, Artur przeciwnie - nosi się jak papuga. Ma kilkadziesiąt marynarek w wielu kolorach. W dodatku trzy smokingi, w tym jeden biały. Zawsze dbał o siebie.
Często mawia: "Jakbym był przystojny, tobym dopiero zrobił karierę". Uspokajam go: "Zagrałeś świetnie, także właśnie dzięki temu, jak wyglądasz". Bywa próżny. Lubi, gdy się go chwali. Jego fani często to robią, dlatego ja jestem bardziej wstrzemięźliwa. Ludzie go rozpoznają, podchodzą, proszą o autograf. Nie drażni mnie to i nie czuję zazdrości. Taki ma zawód. Pamiętam, jak kiedyś poszliśmy na plac zabaw z małym Frankiem. Rodzice innych dzieci mówili mu: "Dzień dobry". "Skąd wszyscy znają tatę?", pytał zdziwiony syn.
Gdy Franek się urodził, zajmowaliśmy się nim na zmianę. Szybko wróciłam do pracy w telewizji. Bardzo pomagali nam rodzice, ale Artur też świetnie sobie radził, kąpał go, zmieniał pieluchy.
Jego zalety są zarazem jego wadami, umie wszystko i na wszystkim zna się najlepiej. Po pierwsze: świetnie gotuje. Najlepiej wychodzą mu dania kuchni chińskiej: warzywa, mięsa, sosy. Wtrąca się jednak nawet do tego, jak ja gotuję ziemniaki. Umie też szyć. Nauczył się tego w młodości, więc często proszę go o skrócenie zasłon lub inne przeróbki krawieckie. Mimo zdolności manualnych nie lubi robót typu naprawa kranu czy przybicie gwoździa. Gdy się coś zepsuje, mówi: "Cześć! To ja wychodzę zarobić na pana hydraulika".
Z wiekiem staje się coraz bardziej zagorzałym kibicem sportowym i stopniowo rozszerza zainteresowania na wszystkie dyscypliny. Rozczula go olimpijskie salto Leszka Blanika. Zachwycają go wyczynowcy, którzy poświęcają się dla sportu. Strasznie wrzeszczy przy każdym golu Polaków. Często uprzedza, że gdy wróci z teatru, będzie oglądał Ligę Mistrzów. Wtedy nie mogę nawet przejść przez pokój do kuchni. Krzyczy: "Nie zasłaniaj! Musisz tu teraz chodzić?!".
Artur udziela się charytatywnie. Na rozwój młodych sportowców, dla chorych dzieci czy innych potrzebujących występuje na koncertach, maluje coś na aukcje, robi pisanki. Włącza w to naszego syna.
Z Frankiem mają bliskie relacje. Łączy ich miłość do kina, teatru i musicali. Oglądają filmy poważne, ale lubią też horrory. Siedzą na kanapie i włączają jeden za drugim. Ja wtedy uciekam do sypialni, bo nie znoszę tego gatunku. Teraz Franek studiuje w Łodzi na wydziale reżyserii montażu, co tylko potwierdza znane przysłowie, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Mimo odległości jest z nami w stałym codziennym kontakcie. Razem z Arturem śledzili galę Oscarów. Komentowali każde słowo, wisząc obaj na telefonach komórkowych.
Bardzo lubimy podróżować. Ale ciągle brak nam czasu na ulubione wycieczki samochodem przez Europę. Cieszymy się z tego, co osiągnęliśmy w zawodzie, i doceniamy to, że mamy w życiu szczęście. Trafiliśmy na siebie, omijają nas burze, rozłamy, jesteśmy zdrowi. Nie spinamy się, bo gdy się człowiek za bardzo stara, to zazwyczaj mu nie wychodzi.
Artur Barciś
Kiedyś dziennikarka podczas wywiadu zadała Beacie pytanie: "A kocha pani męża?". Ona dopiero po głębokim zastanowieniu odpowiedziała: "Chyba tak". "Jak to chyba?", żartowałem sobie potem w domu, ale wiem, że Beba (tak ją nazywam) nie jest zbyt wylewna publicznie. Jest twarda, ma charakter, ale pod powłoką surowości kryje się niezwykle urocza i ciepła kobieta.
Wypatrzyłem ją na planie filmowym. Jest ode mnie młodsza o sześć lat, a wtedy w ogóle wyglądała na nastolatkę. Miała krótko obcięte blond włosy. Kiedy w drodze powrotnej przysiadłem się do niej i popatrzyłem jej w oczy, wiedziałem, że chcę z nią spędzić resztę życia. Na pierwszą randkę spóźniła się 40 minut. Czekałem w deszczu na placu Teatralnym i gdy już chciałem odejść, nagle się pojawiła. Wyglądała jak anioł.
Najważniejsza jest dla nas wyrozumiałość. Gdy Beba ma o coś do mnie pretensje, z góry wiem, że to nie ze złośliwości. Zakładam: "Chce dobrze, choć to nie zawsze wychodzi". Obydwoje nie jesteśmy idealni, ale akceptujemy się i idziemy na kompromisy. Już dobrze wiemy, że gdy mija młodzieńcza fascynacja i przychodzi codzienność, zaczyna się dostrzegać wady partnera. Przyzwyczailiśmy się do nich i staramy się je tolerować. Beba na przykład histeryzuje z byle powodu. Ciągle wieszczy nieszczęścia. Gdy Franek nie odbiera telefonu, martwi się na zapas. Tłumaczę, że pewnie jest w kinie albo bierze prysznic. Potem wychodzi na moje, ale ona już zdążyła się prawie popłakać.
Podobnie rzecz ma się z naszymi psami. Gdy któregoś nie widzi, mówi: "Zginął, utopił się w rzece, przejechał go samochód". Ja jestem logiczny, więc tłumaczę, że to niemożliwe, bo w ogrodzeniu nie ma dziur. Po chwili okazuje się, że pies smacznie śpi w kącie.
Jednak w trudnych chwilach żona wykazuje się hartem ducha. Do dziś pamiętam nasze najgorsze dwie godziny z życia. Franek miał ze trzy lata i nagle podczas zabawy zesztywniał w piaskownicy. Pędem do szpitala. Tam powiedziano nam, że ma zapalenie opon mózgowych i że zaraz zrobią badania. Jeśli okaże się wirusowe, ma szanse, ale jeśli bakteryjne, trzeba liczyć się ze zgonem. Odesłano nas do domu i kazano dzwonić. Byliśmy w szoku.
Po jakimś czasie otrzymaliśmy ze szpitala suchą informację, że to tylko wysoka gorączka spowodowana ostrym zapaleniem gardła. Byliśmy najszczęśliwszymi z ludzi. Poza tym incydentem Franek nigdy nie sprawiał nam żadnych kłopotów. Można nieskromnie powiedzieć, że udał nam się znakomicie. Jest mądry, zdolny i w dodatku przystojny. Żartuję, że poszliśmy na jakość, ale trochę żałuję, że mamy tylko jedno dziecko. Może dlatego, że Beata nigdy nie chciała odpuścić pracy i być tzw. żoną przy mężu, choć mogłaby sobie na to pozwolić.
Jest bardzo ambitna i zna swoją wartość. Współpracuje ze świetnymi reżyserami. Lubimy razem oglądać filmy, ale ona jako profesjonalistka ciągle komentuje kolejne sceny. Zauważa każdy błąd montażu, cięcia, wiszący niepotrzebnie szalik. Wobec mnie też jest bardzo krytyczna. Gdy usłyszę po premierze: "Było dobrze", to wiem, że było rewelacyjnie. Potrafi mnie jednak wspierać w trudnych momentach. Pamiętam kilka ról przełomowych w Ateneum: Lejzorka Rojtszwańca czy Hitlera. Nie za bardzo chciano mnie w nich obsadzić, nikt we mnie nie wierzył oprócz Beaty. A ja zagrałem i udało się.
Ona wie, że każdy spektakl bardzo dużo mnie kosztuje. Dba, aby w lodówce czekała na mnie jakaś niespodzianka, np. dobre piwo, którego jestem koneserem. Ja też lubię jej robić przyjemności, masuję plecy, kiedy jest bardzo zmęczona wielogodzinnym siedzeniem w montażowni. Doskonale znam jej gust. Kiedyś, gdy niczego nie było w sklepach, szyłem dla niej sukienki, płaszcze. Do dziś ma je w szafie. Teraz też często coś jej kupuję do ubrania. Przynoszę kwiaty, głównie sadzonki, bo uwielbia ogród. Wiosną siedzi tam do zmierzchu. Wieczorami zaś czyta książki o roślinach, jakie lubią podłoże, co i kiedy kwitnie.
W latach 90. wpadłem na pomysł kupna działki pod Warszawą i budowy domu. Na początku żona była temu przeciwna. Bała się dojazdów, braku szkoły dla Franka i opieki lekarskiej. Wymyślała piętrzące się przeszkody. Potem jednak sama znalazła działkę pod lasem w Choszczówce. Zrobiła prawo jazdy i kompletnie oszalała na punkcie naszego ogrodu, urządzania domu. Teraz półki i szafki w pokojach wypełnia kolekcjami filiżanek. Lubi porcelanę art déco i ciągle coś licytuje na Allegro. Lubimy razem oglądać programy o urządzaniu wnętrz czy projektowaniu ogrodów.
Nie jesteśmy rozrzutni, choć ja czasem zaszaleję, bo lubię porządne i bezpieczne samochody. Nie znoszę natomiast spraw finansowych i mam szczęście, że żona załatwia wszystko. Radzi sobie z naszymi kontami, przelewami, płatnościami. Obowiązkami dzielimy się po partnersku. Gdy jestem w domu, często gotuję, bo to lubię i umiem. Nauczyłem się w dzieciństwie. Pochodzę ze skromnego domu spod Częstochowy. Rodzice zawsze byli zapracowani. To ja przygotowywałem obiady, bo ani młodszy, ani starszy brat się do tego nie palili. Żona umie gotować i są dania, w których jest mistrzynią. Jej specjalność to pieczenie pasztetów z ryb i z mięsa. Szykuje je zawsze na Wielkanoc, a my z Frankiem robimy pisanki. Mamy specjalną technikę drapania cebulowych jajek. Lubimy gości i zawsze w Wielki Poniedziałek przychodzą do nas tłumy.
Ja łatwo nawiązuję kontakty i mam przyjaciół wszędzie: w teatrze, na planie, na forum internetowym mojej strony Barcis.pl. Beba jest towarzyska, ale długo się do ludzi przekonuje. Ma kilka bliskich i wypróbowanych koleżanek. Gdy ja wyjeżdżam, urządza dla nich tzw. babskie combry - przyjęcia, na które każda coś przynosi. Siedzą, plotkują, piją wino. Zakładają się, który mąż zadzwoni pierwszy.
Zdarza się, że żona bywa o mnie zazdrosna, choć staram się nie dawać jej do tego powodów. No, może niekiedy oko zawiesi mi się na jakiejś ładnej dziewczynie. Ona wtedy na to: "Widziałam". Potem oboje się z tego śmiejemy.
Najważniejsze w małżeństwie to się dobrać. Nam się udało. Kochamy sztukę, podobają się nam te same rzeczy. Pamiętam, gdy zamarliśmy na widok rzeźby Mojżesza Michała Anioła w niewielkim kościele w Rzymie. Staliśmy jak wryci przez dwadzieścia minut. Różnią nas drobiazgi, ale zdecydowanie więcej łączy. Lubimy tych samych polityków, mamy takie same zdanie na wiele tematów. Przez 23 lata wspólnego życia żadne z nas nie próbowało zmieniać drugiego na siłę. Jesteśmy wciąż tacy sami, może tylko przytyliśmy te kilka kilogramów i przybyło nam trochę siwych włosów.
Monika Głuska-Bagan