Łukasz Nowicki: Wciąż jestem w podróży
Dopiero wrócił z wakacji w Rzymie, a już leci do Bułgarii jako ambasador Unicefu. Potem ma zaplanowany wyjazd do Japonii. Czasem jedzie z przyjaciółmi, czasem z synem albo... sam.
Jest człowiekiem wszechstronnym, gra w teatrze, filmach i dubbinguje filmy animowane. Doskonale czuje się także jako dziennikarz i prezenter telewizyjny. Prywatnie syn aktora Jana Nowickiego i lekkoatletki Barbary Sobotty. Tata Piotra. Łukasz Nowicki (42 l.) mówi, że jego życie to nieustająca podróż przez świat.
ŚK: Ciężko się z tobą umówić. Wczoraj wróciłeś, jutro znów w drogę...
Łukasz Nowicki: - Byłem z synem i z najbliższymi we Włoszech, w domu na plaży. Widziałem takie w filmach: Kevin Costner biegnie wzdłuż brzegu, a potem prosto z plaży do swego domu. Zawsze marzyłem, by tak przez chwilę pomieszkać. I znalazłem taki piękny dom, może nieefektowny, ze starą łazienką, cieknącą pralką, piecykiem gazowym, w którym działa tylko jeden palnik. Ale jednocześnie z ogromnym tarasem, gdzie otwierasz furtkę i jesteś na wydmie. Piasek wsypuje się na taras, a ty siedzisz w wygodnym fotelu i patrzysz na morze.
Sielsko, anielsko...
- W dodatku blisko Rzymu, bo tylko 40 km. Jeździliśmy często, czasem na kolację, czasem pospacerować. Bo ostatnio nową pasją Piotrka jest starożytny Rzym. A z drugiej strony to wielka sztuka zainteresować 11-latka zwiedzaniem. Zawsze muszę znaleźć jakiś hak. A to, że grób św. Piotra jest w Watykanie pod ołtarzem i święty został zamordowany. "A jak?" - pyta i już widzę ciekawość w oczach mego syna. Zaczynam więc opowiadać o strasznych torturach świętego i już idziemy do grobu. Dalej widzę Zamek Świętego Anioła, ale jak nastolatka tam zaciągnąć? To opowiadam, że tam toczyła się akcja filmu wg powieści Dana Browna "Anioły i demony" i od razu obiecuję, że obejrzymy ten film. Niedaleko, w Anzio, mieszkali moi znajomi. Trudno namówić dziecko, by zechciało ze starym ich odwiedzić. Ale kiedy powiedziałem, że był tam w 1944 roku desant sprzymierzonych wojsk amerykańskich i na pewno są tam pozostałości amfibii, wozów terenowych lub czołgów, to poszedł. Nie znaleźliśmy ich wprawdzie, ale za to obiecałem, że obejrzymy film z Robertem Mitchumem "Bitwa o Anzio".
Dobry sposób znalazłeś na nastolatka.
- Niestety pod koniec już mnie przejrzał (śmiech). Ale przypomniało mi się, co musiała przeżywać moja mama, żeby w czasach głębokiej komuny sprawić mi radość. Miałem 14 lat, gdy postanowiła zabrać mnie do Meksyku. Nie wiem, jak długo zbierała pieniądze na tę podróż. Chciała mi pokazać świat. Wtedy nie potrafiłem tego docenić. Nie chciałem wychodzić z domu przyjaciół, u których mieszkaliśmy. Oglądałem telewizję i czekałam, aż mama da mi dolara, żebym mógł sobie kupić colę i loda na patyku. Byłem grubą foką z pilotem w ręku. Do dziś pamiętam matkę, która wydała na ten Meksyk ostatnie pieniądze, żeby sprawić synowi radość. A mnie nic nie interesowało. Jak musiało ją to boleć. I rozumiem mojego syna, który przede wszystkim chciał zjeść dobre lody. A ja mu mówiłem: "Stary, tu jest Panteon. W suficie jest wielki otwór, przez który nigdy nie pada deszcz. Kopuła jest tak zbudowana, że ciśnienie wypiera wodę." To go trochę zainteresowało. Prawe oko poszło w stronę kopuły, ale lewe już szukało sorbetu malinowego.
Często razem jeździcie?
- Każdej zimy jeździmy w góry. Chodzimy po schroniskach, wspinamy się, zjeżdżamy na nartach. A każdego lata wyjeżdżamy razem na kajaki. Wymyśliłem tę wyprawę kilka lat temu i bierze w niej udział kilkunastu ojców ze swymi dziećmi. W tym roku byliśmy na Nidzie, na Kielecczyźnie. I choć nie ma tam iPadów, komputerów i telewizji, dzieci uwielbiają te wyprawy. Bo trzeba rozbić namiot, ugotować posiłek, spakować plecak. A jak smakuje w takiej podróży paprykarz szczeciński albo pasztet z puszki, w którym nie ma pasztetu! Ma smak przygody. Często też jedziemy na weekend do dziadka, na Krzewent, na Kujawach. Łowimy ryby, chodzimy do lasu. Lubię ten spokojny czas w rodzinnych stronach mego ojca.
A dokąd jedziesz w swoją kolejną podróż?
- Niedługo jadę do Japonii. Co prawda chciałem lecieć na Bali, ale okazało się, że ceny biletów są horrendalne. Zrezygnowałem. Pewnego dnia kolega z TVP Kultura powiedział, że jedzie do Japonii. "A mógłbyś sprawdzić ceny połączeń?" - poprosiłem. Odkąd kupiłem bilet, jestem tego kraju bardzo ciekawy.
Jak wygląda taka wyprawa? Ustalasz trasę, rezerwujesz hotele, przygotowujesz ekwipunek?
- Rezerwuję tylko pierwszy nocleg. W maju byliśmy z kolegami na rowerach w Mołdawii, zarezerwowaliśmy hostel na pierwszą noc. Już po przyjeździe okazało się, że trzech kolegów dojedzie następnego dnia. Gdybyśmy mieli ustalony precyzyjny plan, nie moglibyśmy na nich zaczekać. Wyprawa jest improwizacją. Zwłaszcza rowerowa, bo rowerem nie pojedziesz na przykład w deszcz.
Co musisz mieć zawsze w plecaku?
- To zależy od rodzaju wyprawy. Jak jadę autem, biorę wielkie torby pełne rzeczy, mam wtedy kompletny luz. Ale gdy jadę rowerem, czy idę w góry i cały bagaż noszę na plecach, wtedy biorę konieczne minimum: dwie pary skarpetek, dwa T-shirty, dwie pary majtek, długie spodnie, krótkie spodnie, kurtkę przeciwdeszczową, polar, japonki, mikrokosmetyczkę. Bo każdy przedmiot to jest ból w plecach. Wieczorem piorę jedną zmianę i zakładam drugą. Tak było choćby rok temu, gdy wybrałem się w samotną pielgrzymkę do Santiago de Compostela.
Zdarzają ci się samotne podróże?
- Potrzebowałem pobyć sam ze sobą. Miałem mnóstwo pytań, na które musiałem znaleźć odpowiedzi. Więc wyruszyłem w samotną pielgrzymkę z Avilles do Santiago de Compostela. To chyba najmądrzejsza rzecz, jaką zrobiłem w życiu. I najpiękniejsza. Pielgrzymka była właściwie pretekstem, żeby pobyć tylko ze sobą. Bo idziesz sam. Specjalnie zresztą wybrałem trudną trasę, wzdłuż Atlantyku, żeby nie spotykać zbyt wielu osób. To prawie 400 kilometrów, dwa tygodnie. Spotykasz ludzi, którzy życzą ci dobrej drogi. Zatrzymujesz się na nocleg w domach pielgrzyma. Rano wstajesz przed wschodem słońca i idziesz dalej. Każdy dzień jest taki sam. Taka powtarzalność koi.
Znalazłeś odpowiedzi na swoje pytania?
- Na niektóre. Ale znalazłem też takie, których się nie spodziewałem. Przeszedłem za to wszystkie emocje - począwszy od euforycznej radości z ciszy i samotności, poprzez dojmujący smutek w moje urodziny, że jestem sam. Nie jestem szczególnie wierzący, ale tam jakoś wróciła do mnie ta wiara. Po drodze zatrzymywałem się w różnych kościółkach i kapliczkach, żeby się pomodlić za Mamę, bliskich, przyjaciół, poprosić Boga, żeby pomógł mi fajnie przeżyć drugą połowę życia. I to się właśnie dzieje. Wymodliłem więc sobie to swoje nowe życie.
Wciąż jesteś w drodze. Skąd to twoje zamiłowanie do podróży?
- Nawet jak nie jestem w drodze, to jestem. Żeby być tu, trzeba bywać tam. Jeśli chcesz żyć dobrze tu, musisz znać kontekst. Bo kiedy wyjadę i wypiję kilkanaście podłych kaw, jak ja doceniam kawę w moim domu, która mi się już od dawna znudziła.
Twoja najbardziej niebezpieczna wyprawa?
- Wszystko może być niebezpieczne, nie trzeba daleko wyjeżdżać. Ale pamiętam podróż autobusem z Kaszmiru do Lehu - jest rzeczywiście bardzo niebezpieczna. Jedziesz przełęczami na wysokości 3 tysięcy metrów. Spada z nich kilkadziesiąt autobusów rocznie. Kierowca prowadzi jedną ręką, bo gada przez telefon, świnia chodzi tam i z powrotem, a autobus od przepaści dzieli kilkanaście centymetrów. I tak jedziesz dwie doby. Przez kwadrans jesteś zestresowany, bo widzisz wraki na dole, a potem się przyzwyczajasz.
Co przywozisz z podróży? Zdjęcia, notatki...
- Robię bardzo dużo zdjęć. I zawsze mam przy sobie notes. Ojciec wciąż powtarza: "Pisz, pisz, bo nie wiesz, czy za 5, 10 lat nie będziesz chciał z tego skorzystać". Potem rzucam te notatki na półki. Są różne, czasem bardzo precyzyjne, nawet z opisem tego, co jadłem. A czasem to luźne refleksje, pisane co trzeci dzień. O Indiach napisałem nawet 70-stronicowy esej. Przywożę też drobne pamiątki: serwetki, kilimy, zawieszki na okno, magnesy na lodówkę. Z ostatniej podróży do Włoch przywiozłem ekspres i dwie filiżanki. Wczoraj piłem w nich kawę i wróciły miłe wspomnienia. Z każdej podróży do Krakowa przywożę zaś aniołki z masy solnej. Od lat kupuję je u tej samej pani, która ma sklepik przy ulicy Brackiej. Najpierw lubiłem tę panią, potem polubiłem anioły, teraz już nie wiem, czy bardziej przychodzę do niej, czy do tych aniołów. A na pewno ona stała się dla mnie takim aniołem. Wieszam te anioły u wezgłowia swego łóżka. Nawet nie wiem, ile już ich mam.
Te podróże budują męskie ego? No wiesz, spartańskie warunki, ryzyko...
- Ale ja chyba bardziej się czuję kobietą niż mężczyzną. Nie lubię zresztą sformułowania "bądź jak facet". Od małego nam się to wmawia: "Nie bądź jak baba", "Nie płacz jak baba". To kwestia mięśni - bo jesteśmy silniejsi fizycznie, ale tylko to nas różni. Tak samo płaczemy, tak samo się wzruszamy. I niczego nie muszę sobie udowadniać. Zajmuję się wyłącznie tym, żeby być szczęśliwym jako człowiek, a nie jako mężczyzna.
A co ci daje szczęście? Eric Weiner podróżował po świecie i sprawdzał, co ludziom daje szczęście. Opisał to w książce "Geografia szczęścia". Według niego Holendrom szczęście daje zapalenie skręta, Szwajcarom - zjedzenie kawałka czekolady... A tobie?
- Jednego dnia zapalę papierosa, wypiję pyszną kawę i jestem naprawdę szczęśliwy. Innego dnia uszczęśliwi mnie dobry film, rozmowa, spojrzenie syna albo perspektywa podróży. A jeszcze kolejnego te rzeczy mnie nie uszczęśliwią. Myślę, że na całym świecie ludzi cieszą te same proste rzeczy. Nikt z nas nie chce być samotny, nikt nie chce być chory, każdy pragnie miłości i szczęścia najbliższych. Wtedy wszystko jest w porządku. Podczas moich podróży po Afryce widziałem straszną biedę. Ale dzieciom ona w ogóle nie przeszkadzała. Wystarczył im kawał szmaty, z której zrobiły piłkę. I czuły się szczęśliwe. Oczywiście pod warunkiem, że nie były głodne. Okazuje się, że czasem tak niewiele trzeba do szczęścia.
A wzór męskości według ciebie? Jakich miałeś męskich idoli w dzieciństwie?
- Bruce Lee, kiedy po "Wejściu smoka" rozciągałem się, kładąc nogę na krześle. Ta fascynacja trwała jeden dzień. Potem był Arnold Schwarzenegger, Sylvester Stallone, Bruce Willis. Wraz z rozwojem, Robert de Niro, Marlon Brando, Jack Nicholson... Byłem też hipisem, nosiłem długie włosy z przepaską na czole, potem byłem depeszem, a w końcu punkiem. Przeszedłem wszystkie etapy. Mama dzielnie to znosiła. Trzeba bardzo kochać, żeby przetrwać te czasy.
A dziś jesteś czasem buntownikiem?
- Teraz rodzi się we mnie bunt na głupotę i chamstwo. Gdy widzę w telewizji niektórych polityków, natychmiast dostaję biegunki. Mój organizm nie toleruje tego, co mówią. A właściwie bardziej jak mówią. Widzę ich agresję, pewność siebie, cynizm. A z cynizmem sobie nie radzę. Kiedyś sam byłem cynikiem, ale takim niegroźnym, ratowałem się tym, gdy jako młody chłopak byłem dość gruby. Długo nie radziłem sobie z kompleksami. Potem nabrałem pewności siebie. "Wasz ulubiony grubas przyszedł" - mówiłem głośno na powitanie. Bo w ten sposób nikt tak do mnie nie mówił. Uważano, że mam do siebie dystans, że mnie to nie zaboli, więc po co mnie atakować. A ja właśnie w ten sposób się broniłem.
Ojcostwo cię zmieniło?
- Przecież to oczywiste. Pojawia się facet, który na pewnym etapie jest cudowną roślinką, nagle masz nieprzespane noce, nie możesz w życiu improwizować, kończą się szaleństwa, zaczyna odpowiedzialność. A po paru latach orientujesz się, że uczestniczysz w najpiękniejszej życiowej przygodzie.
Jesteś tatą surowym i wymagającym czy raczej tatą kumplem?
- Ostatnio Piotrek zgubił mi się w Watykanie i dostał porządną burę. Ale nie dlatego, że jestem surowym ojcem, ale dlatego, że się naprawdę o niego martwiłem. A za chwilę jestem jego kumplem. I to jest najtrudniejsze - zachować balans. Bo z jednej strony śpiewamy z dziadkiem przy Piotrku sprośne wojskowe piosenki, a za chwilę mój syn przynosi z internetu tak wulgarną piosenkę, że nigdy tylu brzydkich słów nie słyszałem. A więc na ile zbliżyć się do dziecka? - zastanawiasz się. Bo gdy skracasz dystans, dziecko to wykorzystuje. Bo pomyślało: "Super, dziadek śpiewa przy mnie taką piosenkę, to ja im przyniosę jeszcze lepszą". Generalnie cieszę się, że ma do mnie zaufanie...
Chcesz być ojcem bardziej obecnym w życiu swojego syna niż był twój ojciec?
- To jest niespecjalnie trudne... Uwielbiam spędzać z Piotrkiem czas. Piotruś wie, że ze mną zawsze się ten czas spędza pod namiotem, na wyprawie, na kajakach. Nie widzi mnie w pięciogwiazdkowym hotelu.
Ale jesteś ojcem trochę z doskoku. To trudne?
- Kojarzę mu się bardziej z przyjemnościami niż obowiązkami. Choć zdarza mi się odrabiać z nim lekcje. Z roku na rok staje się to coraz trudniejsze. Czasem po prostu nie wiem, jak rozwiązać zadanie. Zapomniałem już, co to jest cięciwa, odcinek... Muszę przeczytać lekcję. Ale nie mam problemu, by mu powiedzieć: "Nie wiem". Z polskiego okazuje się, że też mam braki. Już kilka razy musiałem sprawdzać w internecie. Bo wiem, że jakieś słowo piszemy przez "ó", ale Piotrek pyta: "Ale dlaczego?" I tego nie wiem. A on jest coraz mądrzejszy. Ostatnio przyszedł z wiadomością o liczbie Pi. Nawet nie pamiętałem, co to jest. Ale przecież nie mogę mu powiedzieć, że połowa rzeczy, których uczyłem się w szkole, nigdy więcej mi się nie przydała. Ale najtrudniejsze w tym ojcostwie z doskoku jest świadomość, że ma się wpływ na mniej rzeczy. I z tym trzeba się pogodzić i trzeba to zaakceptować.
Najważniejszy prezent, jaki dostałeś w życiu?
- Życie jest takim prezentem. Patrząc na to, co się dzieje na świecie, na choroby, ludzkie tragedie, myślę, że jestem szczęściarzem. To, jak mi się wszystko układa, sprawia, że uważam, że największym prezentem jest moje życie.
Rozmawiała Beata Biały