​Mirosław Baka: Gotowy do walki

Jego ojciec, dziadek i pradziadek pracowali w hucie w Ostrowcu Świętokrzyskim. On wolał zupełnie inaczej. I nie żałuje... "Musi być w człowieku jakaś doza próżności, żeby zostać aktorem, bo inaczej nie koncentruje na sobie uwag i widowni albo nie pokocha go kamera. Aktor musi chcieć, by na niego patrzono" - demaskuje hipokrytów Mirosław Baka.

Mirosław Baka w rodzinnym Ostrowcu Świętokrzyskim, copyright Łukasz Gawroński / Zwierciadło
Mirosław Baka w rodzinnym Ostrowcu Świętokrzyskim, copyright Łukasz Gawroński / ZwierciadłoWydawnictwo Zwierciadło

Huta Ostrowiec

W miasteczku istniał prosty podział: mężczyźni pracowali w hucie, a kobiety w większości szyły koszule w Wólczance. W czasach mojego dzieciństwa huta zatrudniała siedemnaście tysięcy osób z około sześćdziesięciu tysięcy mieszkańców Ostrowca. Rytm naszego dnia wyznaczała syrena - wyła o szóstej, o czternastej i dwudziestej drugiej, bo huta pracowała na trzy zmiany. Pracował w niej mój ojciec, dziadek, pradziadek i prapradziadek.

Nad rzeczką Szewnianką

Wtedy był domek pod miastem, nad rzeczką Szewnianką, teraz Ostrowiec go wchłonął. W moim życiu dużą rolę odegrali pradziadek i dziadek. Pamiętam: ja z pistolecikiem biegam po malowniczych górkach i wąwozach, a pradziadek ze strony ojca, Roch, z zadyszką za mną. Potem prowadził mnie do parku, gdzie mogłem szaleć do woli na samolotach i przeplotniach, a on siadał z kolegami i grał w szachy.

Dziadek zaś, ojciec mamy, to był dla mnie najukochańszy w życiu człowiek. Spędzał ze mną najwięcej czasu. Bardzo tolerancyjny, a równocześnie wymagający, nauczył mnie szacunku do ludzi. Dzięki niemu wiem także, jak naostrzyć nóż i sprawdzić, czy jest naprawdę ostry. Trzyma się go ostrzem do góry i pod słońce. Jeśli dobrze się go naostrzy, to nie widać na krawędzi jasnej linii, ponieważ światło słoneczne nie ma się od czego odbić.

Dziadek Józef nie miał nóg. Stracił je na wojnie. Używając starych drewnianych protez i laski, w każdą niedzielę chodził do kościoła. Ci, którzy nie wiedzieli o jego kalectwie, nie byli w stanie uwierzyć, że mógł pokonywać taką odległość. Takim był twardzielem. Jeździł (w tamtym czasie zupełną nowością) inwalidzkim motorowerem, simsonem, i ja podróżowałem ku zazdrości wszystkich kolegów razem z nim, ukrywając się pod plandeką. Nazywałem go powstałym z dziecięcego niewyraźnego języka określeniem "Dziaju".

"Dziaju" opowiadał mi bajki i uwielbiałem z nim spać, zawsze wpychałem się do łóżka między babcię a niego. To było najcudowniejsze miejsce na ziemi. Najbezpieczniejsze, najprzytulniejsze wspomnienie.

Od małego miałem słabość do telewizji. W swoim domu babcia dała młodemu małżeństwu, czyli moim rodzicom, jeden pokój. Stał w nim telewizor Zefir, a moje łóżeczko znalazło się za szafą, żeby rodzice mogli spokojnie oglądać film. Babcia opowiadała mi, że tak ciągnęło mnie do telewizji, że ze trzy razy spadłem z łóżeczka na łeb, starając się po cichutku wyjrzeć zza szafy.

Kiosk Ruchu

Pracowała w nim moja mama. Bywałem tu sprzedawcą, gdy mama pozostawiała kartkę "zaraz wracam" i wychodziła na pocztę, żeby wpłacić utarg. Przepełniała mnie wtedy wielka duma. Sprzedawałem niebieskie zeszyty "07 zgłoś się", komiksy o Tytusie, Romku i A’tomku, proszek ixi, Kokosal w butelce z ucinanym noskiem, szampon Familijny i Tataro-chmielowy, perfumy Być Może, sporty po 3,50 zł paczka, klubowe po 4,40 zł oraz albańską zemstę, czyli cuchnące papierosy DS. To od nich, niestety, zaczęło się dla mnie popalanie na dachu bloku. Wchodziliśmy tam z kumplami po drabince, jaraliśmy DS-y do bólu, a potem długo nie byliśmy w stanie zejść, tak nam się w głowach kręciło.

Kiedy papierosy były na kartki, paliło się też herbatę popularną zawijaną w "Świat Młodych". Brało się margines gazety i dokładnie drapało żyletką, by zedrzeć go do grubości bibułki. Jeśli zamiast herbaty popularnej trafił się Yunnan, nastawała pełnia luksusu. To niewyobrażalne, co nasze płuca w młodości przyjęły. I dały radę!

Czterysta osiemdziesiąt sześć godzin

Nobilitacja naszej rodziny, czyli przeprowadzka do bloku, nastąpiła, gdy miałem sześć lat. Cztery piętra, cztery klatki schodowe. Spędziłem tu dwanaście lat. Nowe dwupokojowe mieszkanie wydawało mi się ogromne. Zanim okolica pokryła się trawnikiem i chodnikiem, była wielkim placem budowy. Dla dzieciaków istny raj. Rozbebeszone rury, wykopy, góry błota, bagniska, ogromna, sięgająca nam do pasa kałuża - nasze morze, po którym pływaliśmy na drewnianej tratwie.

Zawsze miałem skłonności przywódcze, byłem gotów nawet bić się, by zostać dowódcą. Po powrocie ze szkoły rzucałem tornister w kąt i natychmiast wychodziłem na dwór. Bo co robić samemu w domu? Siedziałem na dworze aż do zmroku i naprawdę nie wiem, kiedy odrabiałem lekcje. A jednak byłem dobrym uczniem. Jeszcze nawet w pierwszej klasie liceum dostałem świadectwo z czerwonym paskiem.

A potem? Pojechałem stopem na Mazury z trzema kumplami. Pamiętam kemping w okolicach Węgorzewa, na który trafiliśmy w środku nocy. Rozstawiliśmy namiot obok Holendrów. Przytaszczyliśmy też drewnianą skrzynkę wina o dziwnej nazwie Selment, które miało służyć nam jako baśniowy element reszty nocy. Wszyscy nas akceptowali, bo było nas czterech plus trzy gitary - taki zespół ogniskowy. Holendrzy wyciągnęli zgrzewkę Heinekena. Do białego rana nie mogli się nadziwić, dlaczego pijemy piwo z takim namaszczeniem. A dla nas był to prawdziwy high life. Oddaliśmy im w zamian całe nasze wino, ale oni nie byli w stanie go pić. Nie mieli po prostu tak wykształconych socjalistycznych układów pokarmowych.

Podczas tej wędrówki poznaliśmy wielu ludzi, na ogół nie tych grzecznych, bo ci jeździli z rodzicami na wczasy do Bułgarii. Wróciłem z nowym światopoglądem: uczyć będę się tylko tego, czego chcę. Efektem były same dwóje i tróje na półrocze drugiej klasy. Ale nie to było najgorsze. Wagarowałem, w czwartej klasie pobiłem rekord pod względem nieobecności w szkole: czterysta osiemdziesiąt sześć godzin. Rada pedagogiczna zastanawiała się, czy w ogóle dopuścić mnie do matury. Może wiązało się to trochę z rozpadem małżeństwa rodziców i zburzeniem moich dotychczasowych hierarchii życiowych?

Mama wspaniale zapisała się w mojej pamięci. Była najbardziej liberalną osobą w promieniu tysiąca kilometrów. Jeśli ktoś był w potrzebie i na przykład o północy przychodził pogadać, mama nie złościła się. Mogliśmy siedzieć z kumplami po nocach, a gdy paliliśmy papierosy, mówiła tylko, że to niezdrowe, żebyśmy się zastanowili. Nie zabraniała mi niczego i dzięki temu doskonale umieliśmy się ze sobą dogadać.

Mój Giovanni

Miałem trzech przyjaciół Piotrów. Musieli mieć więc ksywy: "Kielu", "Śniady", a trzeci to "Giovanni" - najbardziej barwna postać z liceum, czyli z okresu krystalizowania się osobowości, buntu, kontestacji i zastanawiania się nad sobą. Czytaliśmy razem "Kwiaty zła", potem Biblię, a następnie "Grę w klasy" Cortazara. Słuchaliśmy Deep Purple, Rainbow, Iron Maiden (teraz mam czasem wrażenie, że ten facet, który śpiewa, zaraz umrze).

Moja przyjaźń z "Giovannim" przetrwała do dziś, ponieważ on nigdy się ode mnie w żaden sposób nie odwrócił. Zazwyczaj gdy chłopak z małego miasteczka zaczyna grać w filmach i odwiedza swój stary dom, wszyscy obserwują bacznie, czy i jak się zmienił. Ludzie na ogół uważają, że się kreuje, że brak mu pokory, jest taki, śmaki. Są podejrzliwi.

Co Mirosław Baka robił we Wrocławiu i na Łąkach Romanowskich - czytaj na następnej stronie >>

Nawet "Kielu" przyznał mi się, że tak o mnie myślał. "Giovanni" natomiast nigdy mnie nie oceniał. Ilekroć się spotykaliśmy, siadaliśmy, by napić się wódki, i... było jak dawniej. Ani sekundy krytycznego przyglądania się sobie. Z takiego czystego, otwartego odbierania siebie nawzajem obie strony czerpią olbrzymią siłę. "Giovanni" nadal mieszka w Ostrowcu, chodzi do pracy w hucie, jest wzorowym mężem i ojcem. Fenomenalnie pogodzonym z życiem człowiekiem.

Liceum to także trochę większe otwarcie na świat i ruchy młodzieżowe. Żaden z nich do końca nam nie pasował, więc doszliśmy z "Giovannim" do wniosku, że nie ma sensu na siłę dopasowywać się do jakichś ideologii, lepiej po prostu pozostać sobą. Miało to oczywiście swoje konsekwencje. Pojechaliśmy pewnego dnia do Wrocławia na koncerty zespołów rockowych. Wszędzie siedziały grupki skinów, hipisów, punków i do tego my dwaj. Faceci w czerni. W pewnej chwili dość agresywnie zadano mi kilka pytań. "Hipis jesteś?" "Nie". "Punk?". "Nie". "Skin?". "Nie". "To kim ty jesteś?". Podałem rękę Agresywnemu: "Mirek Baka z Ostrowca Świętokrzyskiego" - oświadczyłem i dostałem z bani w łeb.

Łąki Romanowskie

Całymi nocami słuchałem muzyki, czytałem książki lub gadałem z przyjacielem. Zasypiałem, kiedy w radiu kończyła się "Muzyka Nocą", a zaczynał "Żołnierski Kwadrans". O trzeciej czterdzieści pięć. Sypiałem po trzy-cztery godziny i w związku z tym wciąż spóźniałem się do szkoły. Któregoś dnia mój dowcipny wychowawca pan Wieczorek przyprowadził całą klasę pod moje okno i zaczęli wrzeszczeć: "Mirek, Mirek, pora wstać!". Co za facet!

Czasem postanawiałem w ogóle nie spać i szedłem nocą na spacer na Łąki Romanowskie. To był ten romantyczny kawałek mojej duszy. Mgła, rosa, świt. Chodziłem, marzyłem, zakochiwałem się, tworzyłem wiersze. Gdzieś nawet jest chyba taki zielony zeszycik... Pierwszy raz zakochałem się w siódmej klasie podstawówki. Platonicznie. Była ode mnie o rok starsza, miała na imię Grażyna, mieszkała w sąsiednim bloku. Prowadzała się niestety ze starszymi, a ja widziałem jej okno z mojej kuchni. Sam byłem zdziwiony, że myśląc o dziewczynie, można doczekać świtu.

Tak, dziewczyny, problemy, dużo dziewczyn. Ile? Nie wiem, nie prowadziłem przecież rachunków. Był to okres, kiedy człowiek rozsmakowuje się w zakochaniach. Potrzeba adrenaliny sprawia, że ludzie lubią się zakochiwać często. Zakochują się na trzy miesiące, a później stopniowo ten czas się wydłuża. W moim wypadku to już dwadzieścia parę lat.

Wiadukt

W podstawówce urywaliśmy się z chłopakami z lekcji, by polecieć na wiadukt i cierpliwie czekać na przejeżdżający pociąg, żeby na chwilę znaleźć się w kłębach dymu i pary. Wiadukt w samym środku miasta, z którego widać tory biegnące w daleki świat, w słońcu, budził marzenia chłopaka z małego miasta. W trzeciej klasie liceum zamarzyło mi się, żeby zostać reżyserem. Zdawałem do szkoły aktorskiej tylko dlatego, że chciałem potem pójść na podyplomową reżyserię w Warszawie.

Kiedyś jednak Krzysiek Kieślowski, mój największy autorytet w tej dziedzinie, przekonał mnie, że reżyserem mogę zostać zawsze, a aktorstwo pomoże mi nabrać doświadczeń. Uwierzyłem. Zająłem się graniem.

Cudowne Lata
Cudowne LataWydawnictwo Zwierciadło

Mój ojciec marzył o tym, żebym został marynarzem. Mieliśmy w domu wszystkie numery czasopisma "Morze", a większość książek to były pozycje marynistyczne. Uczyłem się na nich czytać. Morze stało się moim podświadomym marzeniem i po licznych zakrętach moje życie popłynęło w kierunku Gdańska.

Apanaczi

Z żalu, że kino Hutnik już nie istnieje, nawet nie chodzę na tę uliczkę. Hity moich młodzieńczych lat to "Godzilla" albo "Winnetou". Najbardziej utkwił mi w pamięci odcinek "Winnetou i Apanaczi". Może Apanaczi mi się podobała... bo przecież nie Winnetou.

Wysłuchała Hanna Halek

Tę i inne opowieści z dzieciństwa znajdziesz w książce "Cudowne lata" Zofii Fabjanowskiej-Micyk i Hanny Halek. Premiera: 17 kwietnia 2013 r.

To zbiór ciekawych, zajmujących, czasem zabawnych opowieści o rodzinnych stronach i czasach dzieciństwa znanych artystów, dziennikarzy i sportowców. Czytelnik może zobaczyć Kraków oczyma Jana Frycza, Łódź - Borysa Szyca, a Warszawę - Wojciecha  Manna, Joanny Szczepkowskiej i Papcia Chmiela. Po Śląsku oprowadzi Stanisław Sojka, po Białymstoku - Adam Woronowicz. O Poznaniu opowie Wojciech Fibak, o Wrocławiu - Krystyna Tkacz, a o Częstochowie - Muniek Staszczyk. W ich historiach znane ulice, budynki, obiekty nabierają całkiem nowego znaczenia.

Wydawnictwo Zwierciadło
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas