Rewolwer i szpilki
Ochraniała Benazir Bhutto i Joanne K. Rowling, ale odmówiła Madonnie. Uwalniała Europejki więzione przez arabskich mężów. Odbijała cywilów porywanych w Iraku. Specjalnie dla "Twojego STYLU" Jacquieline Davis, najsłynniejsza kobieta ochroniarz, opowiada o ryzyku zawodowym, kaprysach gwiazd, które chroniła, i skutecznej samoobronie... nawet w szpilkach.
Twój STYL: Nie wygląda Pani jak...
Jacquie Davis: ... kulomiotka? Jestem ochroniarzem, nie bramkarzem. Pracuję raczej głową niż mięśniami. Wiele osób kojarzy zawód ochroniarza z "facetami w czerni": szerokie bary, ciemne okulary, słuchawka w uchu. Moja praca polega nie tylko na fizycznej ochronie klienta, ale również na rozpoznawaniu i eliminowaniu grożących mu niebezpieczeństw. Bywam częściej Sherlockiem Holmesem niż Rambo.
25 lat temu, gdy zaczynała Pani pracę jako ochroniarz, kobieta w tym zawodzie musiała budzić sensację. Skąd ten pomysł?
Zdecydowała ambicja. Zaczęło się od tego, że pracowałam jako policjantka w małym miasteczku. Miałam większe aspiracje, więc przeniosłam się do Londynu. Tam szybko dotarło do mnie, że jako kobieta i przybysz z prowincji mogę jedynie przez kolejne lata patrolować najgorsze dzielnice. I to za marne pieniądze. W tamtych czasach kobiety nie robiły karier w służbach mundurowych. Wtedy przypadkiem poznałam ludzi z The Circuit (grupa byłych komandosów SAS, brytyjskiej elitarnej jednostki antyterrorystycznej - red.), którzy zajmowali się już wówczas ochroną i pracą detektywistyczną. Jako pierwsza kobieta zakwalifikowałam się na ich kurs ochroniarski. Ukończyłam go i zostałam bodyguardem.
Bardzo dali Pani w kość czy zastosowali taryfę ulgową?
Ulg nie było. To były cztery tygodnie walk wręcz, przeplatane wykładami z zaawansowanych technik wywiadowczych - śledzenie, podsłuch, zdobywanie trudno dostępnych informacji, analiza danych. A do tego ciągły trening opanowywania strachu i emocji. Symulowaliśmy też sytuacje kryzysowe: porwania, napady, zamachy, i w ten sposób uczyliśmy się odpowiednich zachowań.
Mam wrażenie, że kobieta, która dokonuje takiego wyboru, chce światu coś udowodnić.
Można tak powiedzieć. Kilka lat wcześniej zachorowałam na raka macicy, niedługo potem porzucił mnie mąż. Czułam się upokorzona, złamana. Kiedy wygrałam walkę z rakiem, uznałam, że muszę rzucić sobie jakieś duże wyzwanie, żeby odzyskać poczucie własnej wartości i cel w życiu. Kurs mi w tym pomógł. Przez kilka lat po jego ukończeniu, jeszcze pracując w policji, dorabiałam jako detektyw sklepowy. Przeszłam wszystkie stopnie wtajemniczenia w wywiadzie przemysłowym. W końcu uznałam, że pora założyć własną firmę.
Pierwsza kobieca agencja ochrony... nie miała Pani kłopotów z przekonaniem do siebie klientów?
Nie, od początku miałam dużo zleceń. Przychodzili ci, którzy potrzebowali ochrony dyskretnej i "niewidzialnej", ale również usług detektywistycznych. Miałam klientki, którym musiałam towarzyszyć w przymierzalni czy toalecie. Jako kobieta doskonale sprawdzałam się też przy ochronie dzieci - nie wzbudzając podejrzeń, mogłam udawać ciocię czy opiekunkę. Rozglądający się czujnie dookoła facet z dzieckiem zdecydowanie bardziej rzuca się w oczy. Bywałam też zatrudniania przez szejków arabskich do ochrony podróżujących z nimi rodzin. Jak wiadomo, obcy mężczyźni kręcący się wokół ich żon - a bywa, że szejk podróżuje z kilkoma - nie są mile widziani.
Płeć okazała się atutem?
I to w wielu sytuacjach. Podczas pierwszej wojny w Zatoce Perskiej uczestniczyłam na przykład w odbijaniu amerykańskich cywilnych zakładników. Wynajęła mnie firma, w której byli zatrudnieni. Nad operacją pracował sztab ludzi. Ja obserwowałam dom, w którym przetrzymywano więźniów. Przez kilka dni siedziałam w burce przy drodze, udając żebraczkę. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Mój kamuflaż umożliwił rozpracowanie porywaczy i w końcu odbiliśmy pięciu więzionych ludzi.
To była najtrudniejsza akcja?
Nie mniej ryzykowne okazały się operacje związane z ratowaniem Europejek i Amerykanek ubezwłasnowolnionych przez swoich mężów. Scenariusz tych spraw zazwyczaj był podobny: kobieta z Zachodu wychodzi za mąż za muzułmanina w swoim kraju, np. podczas studiów. Wszystko układa się sielankowo. Potem małżonkowie wyjeżdżają do Pakistanu czy Arabii Saudyjskiej, czasem "tylko na wakacje". Tyle że po przekroczeniu granicy mąż zamienia się w prześladowcę. Po miesiącach, czasem latach do rodziny kobiety dociera przemycony list: "Mamo, pomóż mi się stąd wydostać. On zabrał mi paszport i pieniądze. Trzyma mnie po kluczem dzień i noc" itd.
Dlaczego ich rodziny nie zwracały się do ambasad?
W takich przypadkach nie zawsze można liczyć na pomoc konsularną. Skuteczne są metody niestandardowe i ludzie tacy jak ja. Każdą z tych kobiet trzeba było podstępem wykraść z domu męża i błyskawicznie wywieźć za granicę. W czasie jednej z akcji musiałam uciekać z odbitą przez nas ciężarną Amerykanką przez pakistańsko-indyjską granicę pod ostrzałem rebeliantów z Kaszmiru. Udało się, choć nie wszystkie akcje kończyły się sukcesem. To były dramatyczne i kosztowne operacje. Zdesperowani krewni zastawiali domy i całe majątki, by je sfinansować. Bez gwarancji powodzenia.
Oni ryzykowali pieniądze, Pani życie. Czuła Pani czasem, że stawka jest zbyt duża, że nie warto?
Nigdy. Ryzyko zawsze mnie pociągało. Nie wykonuję tej pracy pomimo tego, że jest niebezpieczna, ale właśnie dlatego, że taka jest. Choć pamiętam jeden moment, gdy miałam jej dość. Mój drugi mąż zmarł wówczas na atak serca. Był kapitanem żeglugi, chciał przejść na emeryturę i od kilku lat prosił mnie, żebym zostawiła pracę i zamieszkała z nim w jakimś spokojnym, egzotycznym miejscu. To było nasze wspólne marzenie, ale ciągle odsuwałam ten moment. O rok, potem kolejny i jeszcze jeden. Przeze mnie nie zdążyliśmy go spełnić. Nie potrafiłam wyobrazić sobie siebie jako kobiety, która żyje wyłącznie sprawami domu, gotowaniem obiadu i spacerami po plaży. Po śmierci męża zrozumiałam, że straciłam coś ważnego. Miałam do siebie żal. Tak wielki, że po raz pierwszy poczułam do swojej pracy niechęć. Rzuciłam ją i zajęłam się pisaniem autobiografii. Byłam przekonana, że nie wrócę już do zawodu, i opisałam kulisy wielu spraw, w których brałam udział.
Jedną z nich jest Pani współpraca z Benazir Bhutto. Dlaczego ją Pani zerwała?
Bo Bhutto nie stosowała się do moich poleceń. To czasem niepotrzebnie narażało na ryzyko ją, ale i mnie oraz moich ludzi. Według mnie zginęła w zamachu w 2007 roku właśnie dlatego, że nadal ignorowała rady swoich agentów bezpieczeństwa. Miała kuloodporny samochód, ale pomimo informacji o planowanych na jej życie zamachach wychylała się przez okno w dachu, by pozdrowić tłumy. W końcu zamachowiec to wykorzystał.
Ochraniała Pani również Joanne K. Rowling, autorkę książek o przygodach Harry´ego Pottera. Ona też sprawiała kłopoty?
Najmniejszych. Była moją najmilszą podopieczną. Zaczynałam pracę z Joanne, gdy na spotkania z czytelnikami jeździła jeszcze dwudrzwiowym fordem, w którym ledwie mieściłyśmy się z kierowcą i jej agentką. Zazwyczaj bardzo przestrzegam zasady, by nie zaprzyjaźniać się z klientami, ale z Joanne zostałyśmy w końcu dobrymi znajomymi.
Coś jej groziło czy chodziło tylko o trzymanie na dystans zbyt nachalnych fanów?
Każda znana osoba przyciąga uwagę osób niezrównoważonych. A prześladowcy gwiazd bywają śmiertelnie niebezpieczni. Jak John Hinckley, fan Jodie Foster, który po obejrzeniu filmu Taksówkarz postanowił dla niej zastrzelić Ronalda Reagana. Czy zabójca Johna Lennona Mark David Chapman. Od ciosu nożem omal nie zginęła też tenisistka Monika Seles, napadnięta przez fana jej rywalki Steffi Graf. Ale w przypadku Joanne K. Rowling chodziło również o ochronę dzieci, które uczestniczyły w jej spotkaniach autorskich. Wielu rodziców zostawiało dzieci same w wielogodzinnej kolejce po autograf. Rozmieszczałam więc w strategicznych punktach księgarni wtopionych w tłum agentów, którzy mieli na wszystko oko.
Ochraniała Pani też inne gwiazdy: Dianę Ross, Dona Johnsona. Wynajmowali Panią rutynowo czy rzeczywiście czuła się Pani przydatna?
Wiele z nich miało całkiem konkretne powody, by zwrócić się do mojej firmy o pomoc: listy z pogróżkami, włamania do domu, szantaże, próby porwania dzieci. Chociaż nie wszyscy prześladowcy gwiazd mają złe intencje. W 2003 roku Aaron Berschak, który wdarł się na urodziny księcia Williama w różowej sukni, ze sztuczną brodą i w turbanie, zrobił to - jak wyjaśnił później policji - "wyłącznie dla hecy".
Widząc niektórych bodyguardów, mam wrażenie, że są dla gwiazd "elementem wizerunku".
Istnieje takie zjawisko. Na przykład Geri Halliwell często pokazywała się z ochroniarzem o takiej posturze, że wzbudzał na ulicy większą sensację niż ona sama. Podobnie jest z Victorią Beckham. Ona również traktuje swoją ochronę jako rodzaj przystojnego "dodatku do wizerunku". Choć nie twierdzę, że jej nie potrzebuje - kilka lat temu próbowano porwać dzieci Beckhamów. Z mojego doświadczenia wynika jednak, że rzucający się w oczy agenci bywają często nieprofesjonalni. Na przykład ochroniarz Britney Spears, który sprowokowany przez fotografa wdał się z nim w bójkę. Porywacz mógłby sfingować taką sytuację celowo i uprowadzić w tym czasie chronioną osobę. Jeśli chodzi o mnie, gdy tylko czuję, że klient nie zabiega o prawdziwą ochronę, a jedynie o wizerunek, nie przyjmuję zlecenia.
Odmówiła Pani kiedyś wielkiej gwieździe?
Madonnie. Koniecznie chciała mieć kobietę ochroniarza, która dla towarzystwa biegałaby razem z nią po Hyde Parku. Ale ja nie miałam ochoty oglądać potem w tabloidach zdjęć z podpisem "Madonna i jej ochroniarka na trzecim okrążeniu". Odmówiłam również Britney Spears. Wiedziałam, że zwolniła jednego z poprzednich ochroniarzy, bo nie chciał niańczyć jej dzieci.
Ochroniarz i klient spędzają czasem ze sobą dzień i noc. Bywa, że bliski kontakt, tak jak w filmie Bodyguard, prowadzi do zatarcia granic?
Mnie nie zdarzyło się przekroczyć w relacji z klientem intymnej granicy, choć życie zna takie przypadki. Głośna była przecież zażyłość księżnej Diany i jej ochroniarza Barry´ego Mannakee. A księżniczka Stefania z Monako, ku rozpaczy rodziny, dwa razy wychodziła za mąż za swoich ochroniarzy. Ale to raczej nietypowe sytuacje.
A Pani najbardziej nietypowi klienci?
Pojawili się całkiem niedawno. W związku z kryzysem gospodarczym coraz częściej do firm takich jak moja zwracają się o ochronę... bankierzy. Szczególnie ci, którzy stracili powierzone im miliardy. To nowy typ zleceń. Ci ludzie mają wielu wrogów, zrujnowanych klientów gotowych na wszystko, by się zemścić albo dochodzić swoich roszczeń. Przyznam się pani, że w moim prywatnym rankingu zaczęłam nawet zaliczać finansistów do "klientów wysokiego ryzyka".
Mówiła Pani, że płeć w wielu sytuacjach była Pani zaletą. Bywała również problemem?
Oczywiście. I to nie raz. Pamiętam, że gdy na zlecenie lokalnych władz prowadziłam kursy ochrony w Egipcie, byłam traktowana z respektem należnym przełożonemu, ale... tylko w godzinach pracy, czyli od ósmej do piętnastej. Kursanci patrzyli mi wtedy prosto w oczy i wykonywali komendy. Chwilę po zajęciach na korytarzu byłam już całkowicie ignorowana. Zero kontaktu wzrokowego, nikt nie odpowiadał na moje pytania. Do dziś spotykam się z podobnymi sytuacjami i to nie tylko w krajach arabskich. Obecnie kompletuję zespół do działań w Rosji. Na spotkania w Moskwie podróżuję ze współpracownikiem. Ja jestem szefem i wszyscy to wiedzą, ale Rosjanie cały czas konsekwentnie zwracają się do mojego podwładnego. Nawet gdy ja zadaję pytanie, odpowiadają jemu. Interesy na Bliskim Wschodzie wyglądają podobnie: jeśli chcę zdobyć kontrakt, często celowo wysyłam na rozmowy pracownika.
W autobiografii pisze Pani, że nie czuje strachu. Po tym, co usłyszałam, trudno to sobie wyobrazić.
Nie zastanawiam się, czy brzmi to wiarygodnie. Taka jest po prostu prawda. Lata pracy uodporniły mnie na strach. W niczym mi nie pomagał, jedynie paraliżował, więc się go wyzbyłam. Choć mam świadomość, że pracuję z narażeniem życia. Niedawno w Iraku zginął mój dobry kolega. Wiem, że to może się zdarzyć każdemu z nas. Mnie jest o tyle łatwiej, że nie mam dzieci ani bliskiej rodziny. Ryzykuję tylko na swoje konto i nikt nie może mnie zaszantażować. Najbliższą mi osobą jest Helen, moja wspólniczka. Ponieważ jest samotną matką, staram się nigdy jej nie narażać. Ona bierze zadania bezpieczne, ja zajmuję się ryzykownymi. Kiedy pracuję z kolegami, którzy mają rodziny i dzieci, zawsze umawiam się z nimi przed akcją: jeśli będzie strzelanina, walka, osłaniacie mnie, ja zostanę na pierwszej linii.
W książce opisuje Pani jedną sytuację, w której jednak się Pani przestraszyła.
Ale ona nie dotyczyła pracy. Byłam wtedy sama w domu, spałam, kiedy w środku nocy obudziły mnie hałasy. Otworzyłam oczy i... nad głową zobaczyłam włamywacza. Przez sekundę byłam zdezorientowana i zaczęłam głośno krzyczeć. To była odruchowa reakcja na zagrożenie. Krzyk jest dobry w takich sytuacjach, bo wyzwala adrenalinę. Chwilę później sprałam włamywacza. Źle trafił.
Ochroniarz jest człowiekiem od najtrudniejszej roboty. W tej pracy zdarzają się też jakieś miłe przygody?
Nawet zabawne. W Dublinie w związku z pracą nocowałam w luksusowym hotelu. Gdy w lobby powiedziałam do recepcjonisty: "Chciałabym zamówić kolację dla pięciu osób", wtrącił się jakiś jegomość: "Impreza? Może mógłbym zaśpiewać do kolacji". Zmierzyłam go groźnie wzrokiem. A wtedy recepcjonista pospiesznie nas sobie przedstawił: "Pani pozwoli, pan Luciano Pavarotti". Rano okazało się, że słynny tenor zostawił mi bilety na swój koncert!
Czym się Pani teraz zajmuje?
Przez pewien czas chroniłam cywilów w Iraku. Teraz szkolę swoich następców. Nakręciłam też instruktażowy film dla kobiet Bądź bezpieczna, uważaj na siebie. Pokazuję w nim, jak się bronić w razie napadu, choćby w szpilkach - najlepiej uderzyć obcasem z całej siły w stopę napastnika. A jeśli odkryjemy agresora w samochodzie, należy jak najszybciej spowodować drobną kolizję, by zwrócić na siebie uwagę. Przestrzegam też kobiety przed nocnymi spacerami ze słuchawkami na uszach itp.
Jak wygląda Pani życie po godzinach?
Mam dom w podlondyńskim Hertford. Czekają tam na mnie moje koty. Dwa z nich, SAS i Delta, mają imiona na cześć brytyjskich i amerykańskich jednostek antyterrorystycznych. Mam też hobby. Uwielbiam robić torty dla znajomych. Osobiście lepię misterne lukrowe dekoracje. Właśnie dziś rano skończyłam ogromny, kilkupiętrowy weselny tort dla przyjaciół. Biały tort od "kobiety w czerni".
Rozmawiała Grażyna Saniuk-Woźniak