Weszłam w paszczę lwa
Przerywa milczenie, bo chce zdementować plotki. czy pracę w "Tańcu z Gwiazdami" zaoferowano jej z litości, gdy po drugim rozwodzie wpadła w depresję i była bezrobotna? Tylko SHOW zdradza, jak było naprawdę!
Podobno dostałaś pracę, bo zlitował się nad tobą dyrektor Edward Miszczak. Chciał ci pomóc, bo nie dość, że się rozwiodłaś, to jeszcze chorowałaś na depresję...
Jolanta Fraszyńska: - Mam ochotę tylko wyśmiać takie bzdury albo głęboko nad nimi westchnąć.
Muszę cię spytać: miałaś depresję?
- Nie stwierdzono u mnie tej jednostki chorobowej. Choć zdiagnozował ją u mnie pewien dwutygodnik.
To może wiesz, dlaczego tak pisano?
- Może dlatego, że sześć lat temu zgodziłam się zostać ambasadorem kampanii społecznej przeciw depresji. Chciałam wtedy głośno mówić o tej chorobie, by zdjąć ciężar wstydu z ludzi chorych. Tym bardziej że z danych Światowej Organizacji Zdrowia wynika, że depresja jest na czwartym miejscu listy najpoważniejszych problemów zdrowotnych na świecie. Jeśli nastrój nam się znacznie obniża i nie chce nam się wstać z łóżka dłużej niż przez trzy tygodnie, to należy iść bez wstydu do psychiatry i to skonsultować.
Smuci cię, gdy piszą o tobie: biedna, mała, bezradna Fraszka kolejny raz rozwiedziona?
- Nie! Ja w takiej sytuacji normalnie się wkurzam.
Ludzie często uważają, że kobieta po dwóch rozwodach powinna się wstydzić...
- No właśnie! A ja nie dość, że jestem uśmiechnięta, to jeszcze całkiem dobrze sobie radzę. Głośno mówię, że korzystam z psychoterapii, ale to dobrze o mnie świadczy, bo tak robią ludzie w trudnych momentach na całym świecie. Zawsze czułam potrzebę pracy nad sobą, by zmieniać to, co jest we mnie, a z czego niekoniecznie jestem zadowolona. Dziennikarze wywęszyli w tym sensację. Te rozwody plus jakiś psychiatra w trawie piszczał... i już można na łamach wałkować pikantny temat. A przecież, czy nie chodzimy ze złamaną nogą do chirurga, a z cukrzycą do diabetologa? Cóż więc jest dziwnego w tym, że z kłopotami natury osobistej i delikatnej idziemy do psychologa lub psychiatry?
Trudno było ci w "Tańcu z gwiazdami" zastąpić Beatę Tyszkiewicz?
- Ci, którzy tęsknią za Panią Beatą, nadal będą za nią tęsknić. Bo Beaty Tyszkiewicz nie można nijak zastąpić. To ikona i piękny człowiek. Ale życie płynie, decyzje zapadają... Trzeba było kogoś na jej miejscu posadzić.
Dzwoniła do ciebie, wysłała ci esemesa?
- Nie, ale za to ja dzwoniłam. Poradziła mi, bym się lekko ubierała, bo od świateł w studiu jest bardzo gorąco.
Jak tę uwagę odebrałaś?
- Przychylnie. Nie doszukiwałam się w niej żadnego ukrytego podtekstu (śmiech).
Przyznaj się, zanim przyjęłaś propozycję, konsultowałaś ją z jakimś mężczyzną?
- Pranie mózgu zrobił mi Michał Żebrowski, którego bardzo szanuję, bo on potrafi mądrze promować swój teatr oraz wysoko ceni swoje aktorskie umiejętności. Powiedział mi: "Bezwzględnie bierz".
A wspomniany wcześniej dyrektor Edward Miszczak nakłaniał cię telefonicznie?
- Nie. Żadne telefony od pana dyrektora ani litość nie wchodziły w grę (śmiech).
Czego ty się najbardziej obawiałaś?
- Przecież to oczywiste. Bałam się oceny.
Aktorki są zwykle przewrażliwione na temat swojego wyglądu. (śmiech). Nie, z tym jestem pogodzona (machnięcie ręką). Wiem, jak wyglądam. Wiem, że mam 43 lata. I mam świadomość, że to raczej słaby czas dla aktorki, bo już nie mogę grać podlotków i amantek, a wciąż jestem za młoda na matrony i ciotki. Niedawno skończyła się moja rola w serialu Dwójki "Licencja na wychowanie". A w "Na dobre i na złe" odbywam karę (!) za udział w "Licencji...". W takim właśnie momencie zadzwoniła do mnie producentka "Tańca z gwiazdami". Usłyszałam, że nie będzie mnie prosić kolejny raz, bym zatańczyła, ale ma inną propozycję. Wiedziałam, że jak zasiądę na miejscu wspaniałej Beaty Tyszkiewicz, to od razu wystawię się na strzały...
Lubisz ryzyko?
- Wbrew pozorom i sygnałom, które wysyłam do świata, jestem osobą nieśmiałą.
Czytasz komentarze internautów?
- Niestety... Oczywiście, że czytam (śmiech). Nie potrafię się powstrzymać. Na domiar złego, jestem skonstruowana tak jak większość ludzi, czyli jak słyszę komplement, to średnio w niego wierzę. Dzielę go na pół albo zastanawiam się, czy za tym kryje się jakaś transakcja wiązana, czytaj: czy ktoś czegoś ode mnie chce. A jak wylewa się kubeł pomyj na moją głowę, to zastanawiam się, dlaczego, i wałkuję temat. Ale staram się z tą skłonnością walczyć...
Aktorzy to nadwrażliwi neurotycy?
- Albo jesteśmy narcystycznymi osobowościami i wtedy nie dotykają nas negatywne opinie, albo stoimy na przeciwnym biegunie: pełni wątpliwości i nadwrażliwości.
Czyli ty, osoba emocjonalna, weszłaś w paszczę lwa!
- Tak, masz rację. Świadomie weszłam w paszczę lwa, żeby przekroczyć swoje ograniczenia. Bo ja najchętniej, zamiast wystawiać się na strzały, napiłabym się dobrej herbaty ziołowej lub wyszła z psem na spacer.
Kto ci śle esemesy po programie?
- Przyjaciele, a wśród nich moja ukochana Małgosia, która jest nauczycielką w niewielkiej miejscowości. Ona potrafi pochwalić: "Wyglądałaś dziś z klasą i gadałaś OK" albo wypala prosto z mostu: "Zacinałaś się i chyba poplątałaś tu i ówdzie wypowiedzi". Jej krytyka ma dla mnie sens, bo jest konstruktywna.
Twoje córki oglądają "Taniec z gwiazdami"?
- Moja Nastka wcale. Ona jest już dorosłą osobą, ma 21 lat, studiuje poza Warszawą i nie ma telewizora. Za to ma internet. Czasem tylko do mnie dzwoni i gadamy. Wtedy słyszę: "Jechali po tobie mamo umiarkowanie, średnio-umiarkowanie albo totalnie".
Martwi się o ciebie?
- Nieee! Ona ma świadomość, że jeszcze się taki nie narodził, kto by wszystkim dogodził. Czym tu się martwić? Jednym czy drugim frustratem?
Za to młodsza córka pewnie jest twoją fanką.
- Aniela ma siedem lat i właśnie wczoraj, kiedy odbierałam ją ze szkoły, powiedziała mi, że bawili się w klasie w "Taniec z gwiazdami". Ona była Jolą Fraszyńską, a pani Aldonka była Nataszą Urbańską i wpuszczała dzieci z "green roomu" na parkiet (śmiech).
Jak się czułaś, gdy przyznałaś jedną z pierwszych surowych ocen?
- Dostałam zlecenie na bycie w programie wyrozumiałą i wspierającą. Gdy przyznałam pierwszą ósemkę za rumbę Katarzynie Pakosińskiej, a pozostali jurorzy dali dziesiątki, to musiałam wzbudzić kontrowersje. Czułam się dobrze, bo byłam w zgodzie z własnym sumieniem, a ósemka to i tak wysoka nota.
Komu byś dziś przyznała Kryształową Kulę?
- Nie rozmawiam na ten temat, bo nie chcę być stronnicza. Program dobiega końca, poziom jest już bardzo wysoki i wyrównany, więc wszystko może się zdarzyć.
A ty z kim byś chciała zatańczyć? Może z Januszem Józefowiczem?
- Wiesz, że to byłyby niezłe jaja!
Ty w jedną stronę, a on w drugą?
- Nie, przeciwnie! Ja bym mu uległa, bo lubię autorytety. Na przykład w teatrze uwielbiam pracować z Jerzym Jarockim, bo on bezwzględnie wszystkim dowodzi. Więc Józefowicz nie jest głupim pomysłem...
W życiu prywatnym miałaś takiego tancerza przewodnika?
- W swoich związkach to ja przeważnie byłam dyrygentem, więc teraz chciałabym oddać pałeczkę albo pół pałeczki dla partnerstwa w związku. Mówiąc poważnie, Grzesiu Kuczeriszka (drugi mąż Joli - przyp. red.) absolutnie zasługuje na miano tancerza przewodnika.
Jestem zaskoczona. Mówisz o byłym mężu i uśmiechasz się?
- Bo wiem, że miałam dwóch bardzo fajnych mężów.
Ciężko się rozstać z fajnym mężczyzną?
- Ciężko! Ale jak nie da się już iść blisko ze sobą za rękę, to przecież można iść dalej przez życie z nieco większym dystansem. Lubić się i dobrze sobie życzyć.
Niewielu rozbitym rodzinom zdarza się siadać razem przy jednym stole.
- A mojej to się zdarza.
To jest twój wielki sukces. Musisz być dyplomatką i bardzo tolerancyjną osobą.
- Ja bym sobie samej nie przypisywała tego sukcesu. To jest również zasługa mężczyzn,
z którymi się wiązałam. Oni obaj przecież nie bez powodu zostali moimi mężami. Ludziom wydaje się, że po rozwodzie wszystko musi runąć. A w moim przypadku została przyjaźń i szacunek. Jestem głęboko przekonana, że gdyby któremuś z nich działa się krzywda, spieszyłabym z pomocą. I mam nadzieję, że w drugą stronę też to działa. Jestem szczęściarą, jakby na to nie patrzeć.
Iwona Zgliczyńska