Wojny planet
Czy psychoterapeuta może być gwiazdą światowego formatu? Jak najbardziej! Książki Johna Graya przetłumaczono na 45 języków i sprzedano w 45 milionach egzemplarzy. A hasło "kobiety są z Wenus, mężczyźni z Marsa" weszło do potocznego języka.
Swoją najnowszą książkę Dlaczego Mars zderza się z Wenus, która właśnie ukazała się w Polsce, poświęcił Pan konfliktom w związkach. Jak radzi sobie z nimi na co dzień światowej sławy ekspert?
John Gray: Nie wypieram się, w moim małżeństwie z Bonnie, a jesteśmy już ze sobą 23 lata, nadal zdarzają się spięcia i kłótnie. Ale radzimy sobie z nimi naprawdę nieźle. W dziedzinie, którą się zajmuję, nie da się być tylko teoretykiem. Moja codzienna praca to tysiące godzin warsztatów z prawdziwymi ludźmi i ich prawdziwymi problemami. Żona również prowadzi kursy, na których uczy technik komunikacji. Po latach praktyki radzimy sobie w sytuacjach konfliktowych niemal odruchowo. Można by to porównać do treningu koszykarza. Po tysiącach godzin treningu piłka trafia do kosza z 99-procentowym prawdopodobieństwem.
Jakiś przykład ostatniego celnego trafienia?
Niedawno oboje pojechaliśmy do Las Vegas na konferencję i warsztaty związane właśnie z konfliktami w związkach. Seminarium było wyjątkowo udane, zaprosiłem więc żonę po pracy na kolację do eleganckiej restauracji. Świece, miły nastrój, nagle zadzwonił telefon. Sprawy zawodowe. Odebrałem z nadzieją, że szybko skończę. Jednak rozmówca nie dawał za wygraną. Kilka razy powtarzałem, że jestem na prywatnej kolacji, a on dalej mówił i mówił.
Guru milionów miewa kłopoty z asertywnością?!
Byłem zrelaksowany i zaskoczony, to zawsze obniża czujność. Kiedy w końcu udało mi się skończyć, spojrzałem na żonę i już wiedziałem, że nie jest dobrze.
Zapadło wymowne milczenie?
Nie, to już na szczęście przerobiliśmy. Wiemy, że gdy jest problem, lepiej powiedzieć, o co chodzi. I to od razu. Żeby druga strona miała jasność, co właściwie zaszło i jakie wywoła konsekwencje. Niezależnie od targających nami emocji zawsze staramy się przemóc i poinformować partnera, że coś jest nie tak. Dużo nieporozumień rodzi się z absolutnie błędnego przekonania, że "przecież on czy ona dobrze wie, co zrobił, więc o czym tu mówić". Na szczęście Bonnie zazwyczaj od razu przechodzi do rzeczy.
Co Pan usłyszał?
Że na romantycznej kolacji rozmowa biznesowa, zwłaszcza tak długa, to grubiaństwo. Że jako kobieta zaproszona na randkę przy świecach liczyła na wyłączność i nienaruszalność naszego intymnego terytorium. I w końcu, że jej zepsułem humor.
I co wtedy robi słynny John Gray?
Czasami potrafi stanąć na wysokości zadania od razu, czyli przede wszystkim wysłuchuje drugiej strony bez - co ważne - przerywania, zaprzeczania, sprostowań itp. A potem stara się porozmawiać i wspólnie znaleźć wyjście z problemu. Ale zdarza się też, a wtedy właśnie tak było, że czuje gwałtowną falę emocji, rozżalenia, robi się zły i kontratakuje. Bo jak to! Dopiero co udało mi się spławić intruza, byłem pewien, że dalszy ciąg wieczoru będzie idyllą, a tymczasem, zupełnie się tego nie spodziewając, dostaję cios od żony. Pokłóciliśmy się. Pojechaliśmy do hotelu w fatalnych nastrojach. Ale kiedy emocje opadły, wróciłem do sprawy. Powiedziałem: "Bonnie, głupio wyszło. Szkoda mi tego wieczoru. Rzeczywiście, mogłem nie odbierać tego telefonu. Naprawdę zależało mi, żeby pobyć tylko z tobą, ostatnio mieliśmy dla siebie tak mało czasu...". I nawiązała się rozmowa już o całkiem innym emocjonalnym zabarwieniu. Ona też powiedziała kilka słów, po których zrobiło się miło mnie. I...
Dlaczego Pan się śmieje?
Spontanicznie poszliśmy do łóżka. To był genialny, wspaniały seks. Bardzo emocjonalny, odświeżający. Czuliśmy się potem fantastycznie. A zaczęło się od tego, że każde z nas dało odczuć partnerowi, że jest dla niego ważny. I bardzo często "tylko" o to chodzi. Dlatego, podkreślam, że konflikt w związku nie musi być zły. Powiedzmy jasno - jest nieunikniony. To nasze reakcje na problem bywają złe, destruktywne. Tyle że bez pewnej wiedzy o biologii mózgu mężczyzny i kobiety, hormonach i innych naturalnych uwarunkowaniach, którym podlegamy, obie strony będą popełniać mnóstwo błędów. Chcą dobrze, a mimo to zaogniają sytuację. Dlaczego Mars zderza się z Wenus napisałem właśnie po to, by tę wiedzę ludziom dostarczyć.
No właśnie, pisze Pan między innymi, i to jest dość zaskakujące, że "przyczyną konfliktów w większości związków wcale nie jest partner i jego wady, tylko nasza nieumiejętność radzenia sobie ze stresem. Jeśli mam o coś pretensję do męża, wystarczy, że odpocznę i tak po prostu zmienię zdanie?
Jeśli podczas odpoczynku uda się pani zmniejszyć poziom stresu, co nie zawsze jest oczywiste, prawdopodobnie tak. Kobiety i mężczyźni rzadko uskarżają się na partnerów, kiedy mają dobre samopoczucie. To przede wszystkim stres wywołuje konflikty w związkach, choć bezpośrednim pretekstem do wybuchu jest zazwyczaj jakieś zachowanie drugiej strony.
Konflikty w związkach istniały od zawsze. Stres również. Dlaczego w swojej książce twierdzi Pan, że tak źle jak teraz jeszcze nie było?
Otóż nigdy dotąd nie byliśmy pod tak silną presją codziennego stresu jak obecnie. Życie w żadnej epoce nie było tak szybkie i skomplikowane, wymagania w pracy tak wysoko ustawione, nie mówiąc już o bez- względnej rywalizacji, kredytach hipotecznych na 35 lat, korkach, rachunkach, podatkach itd. Z zewnątrz, owszem, związek wygląda podobnie jak 50 lat temu: jest kobieta, mężczyzna, czasem dzieci, mieszkają razem. Ale tak naprawdę nic nie jest takie samo.
A jakie jest?
Życie wielu par wygląda dziś tak. Późnym wieczorem do domu wraca zestresowana ona i zestresowany on. On marzy, by w domu czekała na niego szczęśliwa żona, której uśmiech w progu da mu poczucie, że wysiłki całego dnia miały sens, że ktoś go ceni i podziwia. Samiec potrzebuje widzieć akceptację w oczach partnerki, czuć, że spełnia jej oczekiwania. Tyle że pracująca kobieta wraca do domu równie późno lub później niż on. Jest tak samo zestresowana, zmęczona i marzy wyłącznie o tym, by w progu powitała ją... szczęśliwa żona, której uśmiech itd.
Sugeruje Pan, że szczęśliwej żony nie ma, a w domu spotka się zaraz dwóch facetów. Zmęczonych i zestresowanych.
Coś w tym jest. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę wyniki badań przeprowadzonych ostatnio w USA, z których wynika, że w organizmach pracujących kobiet wyraźnie zwiększa się ilość testosteronu, za to u mężczyzn jest go zauważalnie mniej niż jakieś 50 lat temu. Ale wracając do tamtej sytuacji, w domu rzeczywiście spotkają się za chwilę dwie wyeksploatowane do granic możliwości osoby, z których każda instynktownie będzie chciała zmniejszyć poziom swojego stresu. Niestety, inaczej.
Mówił Pan, że podobnie - oboje marzą o uśmiechniętej żonie w progu.
Tak, tylko że każde z nich chciałoby od tej żony czegoś zupełnie innego.
Czego chce zmęczona i zestresowana kobieta?
U kobiet stres zmniejsza się w sytuacjach, które powodują w jej organizmie produkcję oksytocyny. Ten hormon wydziela się, gdy kobieta czuje się bezpieczna, bawi się z dziećmi, kogoś przytula lub ktoś przytula ją, sadzi kwiaty w ogrodzie, ogląda romantyczny film oraz - i tu kładę szczególny nacisk - gdy słucha jej partner, bo wtedy czuje, że jest dla niego ważna. Kobiety mają ogromną potrzebę bycia wysłuchaną. Niewielu mężczyzn rozumie, jak bardzo ważna jest ta potrzeba. Dlatego typowy scenariusz wygląda tak: on albo słucha jej, oglądając telewizję i bez kontaktu wzrokowego mruczy: "Mów, mów, mam podzielną uwagę". Albo szybko zaczyna podrzucać jej rady: "Najlepiej zrób tak i zobaczysz, będzie po sprawie". Ewentualnie, to już zależy od indywidualnych skłonności: "Eee tam, dasz sobie radę, dla ciebie to żaden problem".
Chce dobrze.
To samo zazwyczaj mówią mężczyźni. Ale fakty są następujące: kobiecie nie udało się zmniejszyć poziomu stresu, bo - w jej odczuciu - nie została wysłuchana, a tylko tego chciała. Nie dobrych rad. Teraz jest na dodatek rozczarowana partnerem i sfrustrowana. Myśli: "ja go nie obchodzę". Mężczyzna w ogóle nie ma o tym pojęcia. Widzi tylko, że "znów ją coś ugryzło, a przecież udzieliłem jej dobrej rady". Do jego zmęczenia i stresu dochodzi frustrujące poczucie "znowu coś nie tak, znów nie spełniłem jej oczekiwań". Jeśli często dostaje taki sygnał, traci zainteresowanie kobietą, która wywołuje w nim frustrację. W związku zaczynają się problemy. Nikomu nie jest dobrze.
Gdyby, utrzymując kontakt wzrokowy, posłuchał cierpliwie, co ona mówi, byłoby inaczej?
Z całą pewnością. Proponuję parom następujące ćwiczenie. Kobieta mówi, a mężczyzna ma słuchać przez półtorej minuty, wyłącznie patrząc na nią w milczeniu. Dla "początkujących" to czasem Mount Everest.
Dlaczego rzecz tak prosta jak wysłuchanie bliskiej osoby jest dla wielu mężczyzn tak trudna, niezrozumiała?
Bo mężczyzna nie zwierza się nikomu, by poczuć się lepiej. A jeśli już się zwierza, znaczy - szuka rady, chce znaleźć wspólnika do rozwiązania sprawy. Przechodząc na poziom chemiczny: męski stres zmniejsza się pod wpływem wydzielania testosteronu. Kobiecy - oksytocyny. Testosteron wydziela się przy rozwiązywaniu zadań, w akcji - choćby takiej jak kibicowanie jednej z drużyn podczas meczu piłkarskiego. Jeśli para po trudnym dniu chce razem obejrzeć "na odstresowanie" film, statystyczny mężczyzna wybierze thriller, kobieta komedię romantyczną, choć cel mają przecież ten sam. W innych sprawach rozdźwięk bywa podobny.
Co robić, zanim zacznie się równia pochyła?
Ludziom, którzy do mnie przychodzą, mówię: "Musicie zweryfikować wymagania wobec siebie, bo jeszcze nigdy dotąd ludzie w związkach nie mieli tak wielu nierealistycznych oczekiwań jak dziś". Żeby pomóc im otworzyć oczy, opowiadam często o moich badaniach w Ekwadorze, gdzie w dżungli spędziłem kilka tygodni. Poznałem tam plemię, o którym mógłbym powiedzieć, że było społecznością szczęśliwych ludzi i szczęśliwych związków. Choć nie istniało tam nic, co można by odnieść do naszego pojęcia romantycznej miłości. Kobietom nie wolno było chodzić do niebezpiecznych miejsc w dżungli, mężczyznom zaś zapuszczać się do pielęgnowanych przez kobiety ogrodów. Przebywający w świecie testosteronu myśliwi nie mieli problemów z poczuciem wartości, dbające o dom, ogród i dzieci kobiety nie miały deficytu oksytocyny. Nie potrzebowały też wygadywać się przed swoimi mężczyznami, bo robiły to przez całe dnie w towarzystwie innych kobiet, pracując z nimi w kuchni, ogrodzie.
To już przerabialiśmy. Z jakiegoś powodu kobiety w świecie Zachodu walczyły jednak o zmianę takiego podziału ról. Nie przesadzajmy z tą sielanką.
Biologia nie zna pojęcia poprawności politycznej. Ja oczywiście nie twierdzę, że powinniśmy wrócić do tego modelu. Ekwador i USA czy Europa to zupełnie różne światy. Mówię tylko, że tamte kobiety wyraźnie potrzebują mężczyzn, by poszli do dżungli i w ten sposób zapewnili im byt, chronili je przed niebezpieczeństwem. Ich mężowie nie muszą być wrażliwymi słuchaczami, romantycznymi kochankami. Za to kobiety Zachodu same dziś idą do dżungli, ekscytuje je walka, niebezpieczeństwo, wyzwania, rywalizacja. Nie potrzebują już mężczyzny, żeby walczył za nie. Za to coraz częściej zadają sobie pytanie "do czego właściwie go potrzebuję". Nazywam to ewolucją potrzeb. Na razie obie płcie mają z nią ogromne problemy. I płacą za nią wysoką cenę.
A Pana zdaniem do czego dziś kobiety i mężczyźni mogą się sobie przydać. Pomińmy oczywistą kwestię poczęcia potomstwa.
Wracamy tu do punktu wyjścia, ale warto to podkreślić: związek może być źródłem fantastycznych doznań, jeśli tylko partnerzy nauczą się pomagać sobie redukować stres. To stało się w dzisiejszym świecie pierwszoplanowym wyzwaniem, z którym źle radzimy sobie w samotności.
Mężczyźni powinni nauczyć się słuchać ze zrozumieniem, zaczynamy od półtoraminutowego treningu, a kobiety?
Przestać tyle robić dla swoich mężów. Oni naprawdę potrzebują wyzwań.
Wiele kobiet narzeka, że trudno im skłonić facetów do prostych czynności - pozmywania, odkurzenia, a Pan mówi o wyzwaniach.
I tu zahaczamy o to, czego z kolei kompletnie nie rozumieją kobiety. Jeśli partner słyszy: "znowu zostawiłeś stertę naczyń, ile razy mam ci mówić, że nie mam siły ciągle po wszystkich zmywać", poczuje się: a. krytykowany, czyli niedoceniany, b. zmuszany do rutynowych czynności. A faceci niczego bardziej nie nienawidzą.
Co Pan proponuje?
Żeby kobiety uczyły się formułować swoje oczekiwania w formie projektów do wykonania i wyraźnie, najlepiej z wyprzedzeniem informowały o nich partnerów.
Jak w formie projektu przedstawić na przykład problem sterty naczyń do pozmywania?
Jeśli powie pani: "Kochanie, jestem bardzo zmęczona, gdybyś umył te naczynia, poczułabym się lepiej" - prawdopodobieństwo oczekiwanego obrotu spraw wyraźnie wzrośnie. Różnica jest zasadnicza: dała pani mężczyźnie zadanie do wykonania, które ma swój początek i koniec oraz szczytny cel - pani dobre samopoczucie. Zawsze mówię, kiedy kobieta jest nieszczęśliwa, nikt nie jest szczęśliwy. To działa też w drugą stronę. Nic nie mobilizuje mężczyzny tak skutecznie, jak szansa, że to, co zrobi, wywoła jej zadowolenie, uznanie, akceptację. Dla niego oznacza to dodatkowy testosteron, czyli również lepsze samopoczucie. Jeśli po zmywaniu uśmiechnie się pani do męża i powie: "dzięki, jesteś wielki", następny raz pozmywa sam z siebie.
Pana żona stosuje tę metodę?
Odruchowo. Niedawno na przykład powiedziała: "Za tydzień przyjeżdża teatr, który chcę zobaczyć, zabierzesz mnie?". I we mnie od razu uruchomił się facet. Dostałem zadanie, które miało ją uszczęśliwić, przeszedłem do działania: zarezerwowałem miejsca, pojechałem po bilety, miałem je na tydzień przed spektaklem. Powiedziałem jej o tym i od razu czułem się nagrodzony, widząc jej satysfakcję.
Skoro dało to Panu tyle przyjemności, czemu sam nie wpadł Pan na to, by zabrać żonę do teatru?
Mężczyźni nie za często sami z siebie na to wpadają. Oczywiście pomijam okres randek, to odrębna historia - zdobywca się mobilizuje. Większość kobiet uważa, że jeśli partner nigdzie jej nie zabiera sam z siebie, to nie chce już z nią przebywać. Tymczasem wystarczy zainicjować w odpowiedni sposób takie wydarzenie, a wszyscy mogą być szczęśliwi.
Pan jest szczęśliwy?
Tak. Dlatego lubię opowiadać o swoim życiu. Z Bonnie mamy trzy wspaniałe córki i wnuczkę. Druga niedługo się urodzi. Wszyscy mieszkamy w sąsiedztwie w małym miasteczku. Nie ma tygodnia bez rodzinnego spotkania, bo naprawdę za nimi przepadamy, choć rocznie odbywam około 50 podróży po Stanach i świecie. Ale na imprezę rodzinną raz w tygodniu czas musi się znaleźć. I na zabawę z wnuczką!
Będzie kolejna książka o mieszkańcach Marsa i Wenus?
Bonnie dała mi dziesięć punktów ja- ko ojcu i dziadkowi, ale już jako partnerowi nie, więc chyba wciąż mam parę książek do napisania.
Rozmawiała Anna Jasińska