Wojtek Błach: W życiu szukam wrażeń
Ma za sobą rozwód i rozstanie z wieloletnią partnerką. Ale samotność go nie przeraża. - Nigdy nie nudzę się sam ze sobą - mówi i opowiada o dalekich wyprawach w pojedynkę.
Można powiedzieć, że w twoje życie wpisana jest wędrówka.
- Pochodzę ze Śląska, ale zaraz po szkole średniej postanowiłem pomieszkać w Anglii. To była klasyczna emigracja zarobkowa. Wyjazd zrobił na mnie wrażenie, bo w latach 90. życie na Zachodzie wyglądało zupełnie inaczej niż u nas. Można powiedzieć, że był to także rodzaj podróży mentalnej.
Co cię wtedy najbardziej zaskoczyło?
- Jeszcze przed wyjazdem przeczuwałem, że czeka mnie niezwykła przygoda. Moje marzenia o zagranicznych podróżach zaczęły się już w czasach dzieciństwa, bo część mojej rodziny mieszka w Szwecji już od lat 60. To był kolorowy świat, który przyjeżdżał do mnie na święta. Nawet papierosy wujka pachniały zupełnie inaczej. Krajobraz szarej Polski z metalowymi koszyczkami na szklanki z herbatą nie miał więc szans w starciu z klockami Lego, dżinsami oraz opowieściami o życiu w Skandynawii.
Dlatego tak cię ciągnęło na Zachód?
- Byłem wtedy mocno zmotywowany, żeby zarabiać pieniądze. Pracowałem w pizzerii, myłem talerze i sortowałem ziemniaki. Jeździłem zazwyczaj sam, ale zawsze szukałem pracy tam, gdzie można było spotkać drugiego człowieka. Nie myślałem wtedy w ogóle o aktorstwie. Za pieniądze zarobione na Zachodzie kupiłem sobie trabanta - tylko dlatego, że taki sam jak mój był na płycie U2 "Achtung Baby".
Ale aktorstwo to podobno był przypadek?
- Tydzień przed egzaminami do szkoły teatralnej w Krakowie pojechałem zapytać, jakie trzeba spełnić wymagania. W sekretariacie usłyszałem, że właściwie dlaczego nie spróbuję zdawać od razu. Tak też zrobiłem. Nauczony dwóch wierszy i prozy, z energią naturszczyka stanąłem przed komisją. I niemal mi się udało. Przez pierwsze etapy przeszedłem właśnie niesiony tą świeżością. Odpadłem dopiero na egzaminach teoretycznych - byłem czwarty "pod kreską". Podchodząc do egzaminów, miałem już wykupiony bilet do Anglii. Wyjechałem na rok, a po powrocie dostałem się do PWST we Wrocławiu.
Interesujące są też twoje wędrówki muzyczne. Jeździłeś na festiwale punkowe.
- Załapałem się jeszcze na Jarocin. Spaliśmy na polu namiotowym z chłopakami z technikum. Już wtedy czułem ogromną potrzebę czerpania z muzyki ogromnej energii. To mi zostało do dzisiaj. Kiedy zakładam słuchawki, cały świat nagle staje się teledyskiem. Ostatnio jednak zauważyłem, że mam je na uszach, nawet gdy niczego nie słucham. To taki wybieg, kiedy chcę mieć święty spokój. I o dziwo, to skutkuje.
Jesteś typem odludka?
- Jestem spod znaku Bliźniąt. Moja granica prywatności jest więc niezbyt duża. Potrafię w bardzo prosty sposób dopuścić do siebie ludzi, ale nie dalej niż na metr. Tylko kilka osób na świecie poznało mnie trochę lepiej. Lubię sam chodzić w góry, potrafię też zamknąć się w zupełnej samotności na weekend. Nigdy nie nudzę się sam ze sobą - wtedy nadrabiam różne zaległości.
Podobno nawet kiedy jedziesz z kolegami w góry, wolisz spać w namiocie sam.
- Ostatnio pojechałem z kolegami w Himalaje. Mieliśmy dwa namioty i od razu było wiadomo, że to ja będę spał w tym pojedynczym (śmiech). Ale mam kolegów, dla których samotny wyjazd w góry, zamknięcie się w schronisku na tydzień jest rzeczą nie do zrealizowania.
Jeździsz głównie do Azji.
- Dziś ewidentnie interesuje mnie Wschód. Mniej kręci mnie np. Nowy Jork ze swoimi wieżowcami i osiągnięcia ludzkiej technologii, a zdecydowanie bardziej Azja, Himalaje i buddyzm. Oczywiście życie w metropolii mnie nie męczy, ale kiedy tylko mogę, uciekam do natury. Doświadczam wtedy niemal mistycznych przeżyć.
Ile trwają twoje wyprawy?
- Ostatnio spędziliśmy 12 dni w śniegu powyżej czterech tysięcy metrów. Każdą noc przespaliśmy w namiotach. Lubię ten stan umysłu, kiedy interesuje mnie tylko, gdzie mam zrobić kolejny krok, aby nie skończyło się to tragicznie. Podczas takiej wędrówki mechanizmy medytacji same zaczynają się odzywać w człowieku. Raz w Tybecie doznałem uczucia, które można chyba porównać z religijną iluminacją. Atmosfera gór bardzo sprzyja takim przemyśleniom.
Kiedyś wyruszyłeś w podróż z Tomkiem Karolakiem. Jak ją wspominasz?
- Był taki moment w naszym życiu, że zostaliśmy bez kobiet. Ja się akurat rozwodziłem, Tomek też rozstał się ze swoją ówczesną partnerką. To było tuż przed Bożym Narodzeniem. Usiedliśmy sobie razem w teatrze i doszliśmy do wniosku, że nie chcemy jechać do naszych rodzin, słuchać pocieszeń i znosić poklepywania po ramieniu podczas jedzenia świątecznej kapusty. Postanowiliśmy spędzić Wigilię w Jerozolimie. To była niesamowita przygoda. Wszystkie ministerstwa spraw zagranicznych odradzały wtedy wyjazd do Izraela ze względu na zagrożenie terrorystyczne. My oczywiście tego nie wiedzieliśmy, byliśmy więc zachwyceni, że w najbardziej turystycznych miejscach w Jerozolimie nie ma kolejek i można wszystko dokładnie zwiedzić. Po powrocie do Polski pojechałem do mojej wsi Pełczyska, gdzie zobaczyłem najprostszy żłób i wtedy odkryłem siłę tej symboliki. Wspomnienia przeniosły mnie natychmiast na Golgotę, gdzie klęczeliśmy z Tomkiem, odmawiając "Ojcze nasz", a ja zapomniałem fragmentu o wybaczaniu. Tomek powiedział wtedy do mnie: "Widzisz, chyba to nie przypadek, że mijasz tekst o wybaczaniu". To było bardzo silne przeżycie.
Podczas podróży dużo fotografujesz?
- Głównie dla siebie. Zbieram też magnesy, chociaż zniechęciłem się, kiedy na targu w Chinach zobaczyłem magnesy z całego świata, również z Krakowa (śmiech). Ale znowu wróciłem do ich zbierania na prośbę syna (4-letniego Bruna - przyp. red.) i mamy. Mam za to mnóstwo fotografii w ramkach, które trochę traktuję jak wystrój mieszkania. Zbieram też maski, w tym teatralne. Niektóre są naprawdę straszne. Nigdy ich nie zakładam, także Brunowi nie pozwalam się nimi bawić.
Co cię ostatnio zaskoczyło podczas wyjazdów?
- Japonia. Z jednej strony jest fascynująca, z imponująco rozwiniętą technologią i aplikacjami w telefonie, dzięki którym mogłem na przykład swobodnie rozmawiać z Japończykami. Z drugiej strony trochę przerażające, że niemal wszyscy, jak w filmie "Ona", cały czas mają nosy w smartfonach, a najlepszym przyjacielem staje się właśnie aplikacja do iPhone’a.
Wyobrażasz sobie wspólne podróże z synem?
- Już je realizujemy. Byliśmy razem w Kudowie- -Zdroju, weszliśmy na Szczeliniec. Tamte góry wyglądają niemal jak w Kolorado! Byliśmy też w Szczyrku. Bruno uczył się rozbijać namiot w śniegu. Podczas wędrówek dużo rozmawiamy. Bruno ma bardzo duży zasób słów - odkąd skończył dwa lata, mówi precyzyjnym językiem. Czasami odpowiadam na tyle pytań, że aż łapię zadyszkę (śmiech).
Masz dom na wsi. Chcesz tam zamieszkać?
- To wszystko bardzo harmonijnie współgra z moim warszawskim mieszkaniem, które nie jest zbyt duże. Ale nie potrzebuję stumetrowego apartamentu, gdzie siłą rzeczy spędzałbym większość czasu. Wolę mieć ziemię poza Warszawą, gdzie w każdej chwili można się przenieść. Zawsze do tego dążyłem.