Kosmiczne miejsce w Tatrach. "Było lepiej i normalniej"
Hala Gąsienicowa to osobna planeta na mapie Tatr – świat z własnym rytmem, krajobrazem i ludźmi. Leży niby niedaleko Zakopanego, ale kto raz ją zobaczył, ten wie, że to miejsce kosmiczne. Tu rodziło się polskie taternictwo, tu snuto marzenia o wędrówkach w nieznane. Wokół tej tatrzańskiej planety jak orbity rozchodzą się szlaki. Dla jednych jest miejscem docelowym, dla innych jedynie punktem wyjścia. Dla Beaty Słamy, tłumaczki, redaktorki, pisarki, Hala Gąsienicowa była domem. "Planeta Hala" to literacka wędrówka przez niezwykłą historię tego miejsca. Od czasów, gdy w zachwycie przemierzano Tatry do refleksji o współczesnym, konsumpcyjnym podejściu do gór.

Katarzyna Piątkowska: Jak długo mieszkałaś na Hali Gąsienicowej?
Beata Słama: - W sumie spędziłam na Hali osiem lat. Mój mąż został kierownikiem Centralnego Ośrodka Szkolenia Polskiego Związku Alpinizmu i tam się przenieśliśmy. Najpierw mieszkałam na Hali cztery lata, później miałam przerwę i potem, już trochę na innych warunkach, kolejne cztery lata. To był mój dom, taki zwykły dom na co dzień.
To było spełnione marzenie?
- Chyba na początku moje, bo byłam zafascynowana Tatrami. Ogłoszono konkurs na kierownika "Betlejemki", mój mąż nie był przekonany, czy chce startować, ale ja i jego przyjaciel uznaliśmy, że to jest miejsce dla niego (no i dla mnie). Złożyliśmy w jego imieniu aplikację i po małych perypetiach ja i on zamieszkaliśmy w "Betlejemce".
Jak się żyło w tak niezwykłym miejscu?
- Wspaniale! Pierwszy raz mieszkałam tam na przełomie lat 80. i 90. i to były zupełnie inne czasy. Nie było jeszcze internetu, prąd mieliśmy z agregatu, ale tylko przez dwie godziny w ciągu dnia i od zmroku do dwudziestej drugiej, więc żyło się "od prądu do prądu". Było zupełnie inaczej niż dziś, ale jednocześnie lepiej i normalniej. Był czas na lekturę, pogaduszki i poważne rozmowy. I robiłam coś, co dzisiaj jest nieprawdopodobne: po prostu siedziałam i słuchałam radia. Nie robiłam piętnastu rzeczy na raz, na przykład nie patrzyłam w komórkę, oglądając jednocześnie telewizję i jedząc obiad.
- Były też obowiązki. Dzień zaczynało się od sprawdzenia, jaka jest pogoda. To było bardzo ważne, bo pogoda determinowała kolejne działania. Potem należało rozpalić w piecu. Czasem trzeba było zejść do miasta i przynieść zakupy na własnych plecach. Choć nie dramatyzujmy: mieliśmy samochód terenowy, niedaleko było schronisko, więc nie mieszkaliśmy w jakiejś strasznej dziczy, choć jednocześnie w tak zwanym sercu gór.
A był czas na chodzenie po górach?
- Czasu na góry pozostawało niewiele, bo w "Betlejemce" zawsze było coś do zrobienia: trzeba było posprzątać, uprać, wymeldować gości, zameldować. Czasami nie udawało się nigdzie wyjść, bo trzeba było czekać, aż kursanci wrócą ze wspinania.
Mieszkałaś na Hali Gąsienicowej w czasach, kiedy Tatry nie były jeszcze aż tak popularne. Mam wrażenie, że po górach chodzili wtedy "inni" ludzie.
- Jak już mówiłam, mieszkałam na Hali najpierw na przełomie lat 80. i 90., a później przez kilka lat od 2005 roku. I nawet wtedy nie było tak, jak jest teraz. Swoją drogą na tłok w Tatrach narzekał już Mieczysław Karłowicz (kompozytor i dyrygent, miłośnik gór, który zginął w lawinie u stóp Małego Kościelca w 1909 roku). Oczywiście w sezonie na Halę przychodziło sporo ludzi, ale to nie miało takich rozmiarów jak dziś. W 2013 roku Tatrzański Park Narodowy odwiedziło około dwóch i pół miliona ludzi, w zeszłym roku już ponad pięć milionów. To paranoja. Rzeczywiście dawniej w góry trafiało mniej przypadkowych osób, przyjeżdżali ci, którzy naczytali się o górach, zdobyli podstawową wiedzę o tym, jak po nich chodzić. Nie było też turystów "korporacyjnych", wystrojonych i rozpanoszonych. Było spokojniej i jakby szlachetniej.

W książce "Planeta Hala" mamy kompendium wiedzy o początkach taternictwa. Jest dużo historii, ale okraszonej anegdotami, ciekawostkami.
- Druga połowa XIX wieku to były wspaniałe czasy odkrywania Tatr, wytyczania szlaków, ale przede wszystkim czasy zachwytu. Ci pierwsi tatrzańscy turyści byli zachwyceni górami, ale też się ich bali. Zwykła dziś wycieczka przez Boczań była dla nich wymagającą wyprawą, z obu stron ziały przepaście! Walery Eljasz-Radzikowski, współzałożyciel Towarzystwa Tatrzańskiego, autor pierwszych przewodników po Tatrach, mawiał, że przejście Boczaniem jest sprawdzianem, czy delikwent nadaje się do chodzenia po górach, czy nie. Dzisiaj przez Boczań bez problemu idą nawet małe dzieci. Dawne czasy mnie fascynują, a czytanie o nich to jak powrót do korzeni, do pierwotnego zachwytu górami.
To były też czasy pomysłów, często zaskakujących, jak te Tatry zagospodarować.
- Niestety, na samym początku popełniono "grzech pierworodny": gdy działacze Towarzystwa Tatrzańskiego wytyczali szlaki, upowszechniali chodzenie po Tatrach, aż wreszcie budowali schroniska, nie zastanawiali się nad tym, jakie to będzie miało konsekwencje. Nie znano wtedy takich pojęć jak "ekologia", nie dbano szczególnie o ochronę przyrody. Gdy Tytus Chałubiński organizował słynne wycieczki bez programu, bardzo liczne zresztą, zabierał kapelę, strzelano, by zobaczyć, jak uciekają kozice, palono ogniska, kąpano się w stawach. Świadomość tego, że tatrzańską przyrodę trzeba chronić, rodziła się bardzo powoli. Na przykład było wielu zwolenników wybudowania kolejki na Świnicę, nad Czarnym Stawem Gąsienicowym chciano postawić hotel i w dodatku nadać mu imię Mieczysława Karłowicza. Gdy Mariusz Zaruski, pierwszy naczelnik TOPR-u, to usłyszał, nie posiadał się z oburzenia, bo przecież Karłowicz uważał Tatry za świątynię i kalanie tak pięknego miejsca schroniskiem byłoby jak wymierzenie mu policzka. Na szczęście wszystkie te pomysły przepadły, choć nie dlatego, że wygrało lobby "ochroniarskie", a dlatego, że zwyczajnie nie było pieniędzy. Natomiast gdy powstał projekt budowy kolejki na Kasprowy Wierch, protesty były już głośne i liczne. Choć nic nie dały.
Dawniej w Dolinie Suchej Wody, niedaleko Hali Gąsienicowej, było taborisko, czyli pole namiotowe dla wspinaczy. Jak tam było?
- Prymitywnie. Taternicy mieszkali w namiotach, wodę przynosiło się z potoku, myło w zimnej wodzie, ale było wspaniale.

Było też waletowanie, czyli spanie w schroniskach bez meldunku.
- Waletowali głównie taternicy. Najlepsi i najsłynniejsi waleci działali głównie w Morskim Oku, choć w "Betlejemce" też się zdarzali. Mój mąż mawiał, że mogłabym pracować w służbach bezpieczeństwa, bo miałam taką pamięć do twarzy, że gdy wchodziłam na górę, gdzie spali kursanci, od razu wyłapywałam osoby niezameldowane.
Ile jest miejsc w "Betlejemce"?
- Na dole dziesięć miejsc dla instruktorów, na górze mogą spać trzydzieści dwie osoby. Choć w Sylwestra ludzie śpią po dwoje na łóżku. Na stryszku też czasem ktoś przenocował, na ogół znajomi.
Co robiliście, gdy nie było pogody i instruktorzy nie mogli wyjść z kursantami w góry?
- Organizowano dodatkowe wykłady, ktoś wygłaszał prelekcję. Niektórzy szli do miasta na zakupy. Najgorzej było, gdy w "Betlejemce" mieszkały dzieci, bo instruktorzy czasem przyjeżdżali z rodzinami. Kiedy nie było pogody, dzieciaki strasznie się nudziły, więc musieliśmy im wymyślać różne zajęcia, na przykład konkursy rysunkowe albo kopanie igloo.
A dorośli się nie nudzili?
- Przede wszystkim dużo się rozmawiało. Pośrodku pokoju instruktorskiego stoi długi stół i spędzaliśmy przy nim długie godziny. Prowadziliśmy tak ciekawe rozmowy, że ja się właściwie tam wykształciłam w różnych dziedzinach. Graliśmy też w Scrabble, na początku ręcznie robione - kolega przyniósł takie wycięte z czasopisma "Radar".
O czym gadaliście?
- O wszystkim. Dawniej nie było zawodu "instruktor". Instruktorami byli wspinacze, którzy mieli licencję, ale mieli normalną pracę, szkolili podczas urlopu, żeby dorobić do pensji albo dlatego, że lubili spędzać czas w górach. Przeważnie byli to ludzie z wyższym wykształceniem, pracownicy naukowi, badacze, dziennikarze, więc dużo można było się od nich nauczyć, czasem rozmowy były fascynujące.
A jak w latach 90. wyglądały relacje instruktor-kursant?
- Inaczej niż teraz. Z jednej strony lepiej, z drugiej gorzej. Gorzej, bo kursantem można było, na przykład, pomiatać, jakby nie zdawano sobie sprawy, że to relacja klient-usługodawca i w dodatku ten klient płaci. Z drugiej strony wielu instruktorów było prawdziwymi mentorami, nauczycielami życia. Zawiązało się wiele przyjaźni, zdarzały się też małżeństwa instruktorów z kursantkami.
Były bliskie spotkania z niedźwiedziami?
- O tak. Jak pewnej jesieni. Było już po sezonie, większość ludzi wyjechała. Wszystko wyczyszczone, posprzątane. Zostałam ja, mój mąż Bogdan i kilka osób. Nagle w środku nocy usłyszeliśmy potworny łomot, zerwaliśmy się z łóżek, serca podeszły nam do gardeł. Bogdan krzyknął: "To niedźwiedź, dawaj klucz trzeba otworzyć, bo wyłamie drzwi!". Otworzyliśmy. Okazało się, że niedźwiedź wyrwał okiennice i okno i już był do połowy w pokoju. W łapie trzymał młynek do kawy, bo nie znalazł nic do jedzenia. Później Bogdan Jankowski, himalaista, który zajmował się łącznością podczas wypraw, zainstalował nam "antymisia": na czterech rogach domu umieścił reflektory i czujniki. Jeżeli zbliżało się "coś żywego", na tablicy rozdzielczej w naszym pokoju mrugały lampki i mogliśmy wtedy włączyć reflektory, alarm albo wszystko jednocześnie. Oczywiście niedźwiedź się już więcej nie pojawił, za to wiedzieliśmy, kiedy ktoś skrada się za "Betlejemkę" za potrzebą. I włączaliśmy syrenę.
Czego najbardziej brakuje ci z tamtych lat?
- Chyba spokoju, życia w większym skupieniu.
A co przeszkadza ci teraz w Tatrach?
- Przede wszystkim tłumy. Chodzenie po Tatrach przestało być komfortowe. Wydaje się jednak, że nie da się nic na to poradzić. Nie można zwiększyć opłaty za wejście do parku, bo ludzie nie przyjadą i górale nie zarobią. Nie można wprowadzić limitu wejść, bo ludzie nie przyjadą i górale nie zarobią. Nie można wprowadzić limitu wejść także dlatego, że jak tu decydować, kto ma chodzić po górach, a kto nie. Jeśli zwiększy się opłatę, to może nie wejdzie fajna, kilkuosobowa rodzina, która kocha góry i chce je pokazać dzieciom, bo nie będzie ich na to stać. Nie mam pojęcia, co zrobić, jednak te pięć milionów turystów w Tatrach to jest zdecydowanie za dużo. Ci ludzie śmiecą i się załatwiają i żadna edukacja tu nie pomaga. Teraz TPN wymyślił woreczki na odchody, bo niby takie są np. w górach w Ameryce. Już widzę, jak jegomość, który nie jest w stanie zabrać ze sobą zużytego papieru, będzie celował do woreczka. Niestety nie wiem, czy można cokolwiek z tym wszystkim zrobić. Może moja koleżanka, przewodniczka tatrzańska ma rację, gdy mówi, że Tatry to dla nas, ludzi gór, raj utracony.