O. Bogusław Kalungi Dąbrowski: Jako misjonarz muszę szanować tradycję

Franciszkanin Bogusław Dąbrowski spędził prawie dwadzieścia lat na misji w Ugandzie. W swojej książce "Oddech Słońca", poza opowieścią o kulisach afrykańskiej misji, opisał także swoje zmagania zdrowotne, gdy stres i wypalenie spowodowały u niego problemy kardiologiczne oraz napięcia nerwowe. "Ojciec wszystko robi za szybko. Nawet oddycha za szybko" - usłyszał od ugandyjskiego medyka.

"O bohaterstwie raczej nikt nie mówi, choć zdarzały się podbramkowe sytuacje, które można nazwać potocznie bohaterskim"
"O bohaterstwie raczej nikt nie mówi, choć zdarzały się podbramkowe sytuacje, które można nazwać potocznie bohaterskim"archiwum prywatne

Katarzyna Drelich, INTERIA.PL: - Książka "Oddech słońca" to opis wszystkiego, co działo się od początku misji w Ugandzie?

O. Bogusław Kalungi Dąbrowski: - Na początku pobytu zbierałem sporo informacji, żeby nauczyć się kultury, języka. Spisywałem te ciekawsze historie i później wykorzystałem to wszystko trochę do naukowej pracy, trochę do dwóch książek. Teraz przyjechałem na rok do Polski, mieszkałem w górach, miałem niewiele kontaktu z ludźmi i więcej czasu na pisanie. Wszystko złożyło się na to, że powstała książka.

Wracając do samego początku misji - urzekła mnie anegdota z czasów, kiedy ojciec jeszcze nie znał języka.

- Spędziłem w Ugandzie 19 lat, ale nie mogę powiedzieć, żebym dobrze znał język. Rzeczywiście, raz niewiele brakowało, bym, z powodu nieznajomości lokalnego języka, popełnił  wielką głupotę, mogącą wiązać się z poważnymi konsekwencjami. Pewnego dnia przyszli do mnie parafianie. Kobieta po angielsku poprosiła: "Ojcze, moja krewna umiera, proszę, przyjedź z sakramentem chorych". Wsiadłem na motor, zabrałem mężczyznę jako przewodnika i pojechaliśmy. Po drodze podenerwowany zastanawiałem się, jak udzielę sakramentu, skoro nie znam języka luganda. Zacząłem czytać tekst rytuału namaszczenia chorych w ich języku.

- Nagle naszła mnie myśl, że to są prawdopodobnie ludzie, którzy mieszkają bez ślubu kościelnego, a uczono mnie, że w takim przypadku trzeba się starać nakłonić parę, aby przed śmiercią wzięła ślub. Para jednak nie znała angielskiego. Przypomniałem sobie kilka słów w języku luganda i gorączkowo wydukałem: "Czy chcecie zawrzeć związek małżeński?" Ale zapadła głucha cisza. Wyszedłem na drogę i na szczęście zobaczyłem zbliżającą się w moją stronę kobietę jadącą na rowerze, która zawiadomiła mnie o chorej krewnej. Uradowany opisałem jej zastaną sytuację, prosząc, aby zapytała staruszków, czy zgodzą się na sakrament małżeństwa. Chwyciła się rękoma za głowę i powiedziała przerażona: "Ojcze, przecież to są brat i siostra! Na starość zamieszkali ze sobą, aby się wzajemnie wspierać".

Zdarza się słyszeć ojcu, że jest bohaterem?

- Chyba jeszcze nikt mnie tak nie nazwał. Zwłaszcza tamtejsi ludzie by mnie tak nie nazwali. W Polsce, kiedy mam kazania, zdarzy się, że ktoś przyjdzie podziękować, powie dobre słowo. To mnie bardzo umacnia i daje mi satysfakcję. Ale o bohaterstwie raczej nikt nie mówi, choć zdarzały się podbramkowe sytuacje, które można nazwać potocznie bohaterskimi. Kiedy jedzie się do miejsca, gdzie nie ma poczucia bezpieczeństwa, zdarzają się strzelaniny, to nigdy nie jest łatwo. Chociaż kiedy takie sytuacje się zdarzały, to się nie bałem. Jednak później to odreagowywałem w lękach, nie mogłem spać. Organizm to przerabiał.

O tym też jest dużo w książce. Ojciec usłyszał od kogoś, że wszystko robi za szybko, łącznie z oddychaniem. Kiedy nastąpił moment, w którym ojciec stanął pod ścianą i powiedział sobie, że czas zająć się w końcu sobą?

- Wówczas, gdy miałem bardzo wysokie ciśnienie, nie mogłem spać, pociłem się i widać było, że coś jest nie tak. A tych chorób miałem dużo, łącznie z  malarią. Pamiętam, że kiedy na nią zachorowałem, bywałem nieprzytomny, ale nigdy nie panikowałem. Dopiero sytuacje związane z nerwami spowodowały, że się przestraszyłem i wziąłem się za siebie.

- Kiedy  spotkałem lekarza z Ugandy,  powiedział mi: "Zwolnij tempo, usiądź, zmień styl życia". Dopiero niedawno uświadomiłem sobie, że ten lekarz leczył mnie po ugandyjsku, czyli całym zasobem ich tradycji, które patrzą integralnie na człowieka. Tutaj, w Polsce, dzieliłem sobie te sfery: "serce? to do kardiologa, kręgosłup? to do ortopedy". A tam lekarz dotykał wszystkich sfer za jednym razem. Nawet umieściłem w książce cytat: "Choroby niewypowiedzianej nie da się wyleczyć". To jest mądrość plemienia Baganda. Ugandyjczycy są ludźmi wspólnoty, każdy jest częścią grupy. Człowiek, który myśli o samorozwoju jest ze wspólnoty wykluczany, podejrzany. Tam żyje się dla przyszłych pokoleń. To dzieje się w sferze rozmów, bycia razem, a także legend i mitów.

Trudno było zwolnić?

- Nie, choć mam nerwową naturę. Od dziecka wszystko robiłem szybko i specjalnie się tym nie przejmowałem, ale kiedy organizm powiedział: "stop", zacząłem się zastanawiać nad stylem życia. Kiedyś denerwował mnie powolny sposób pracy Ugandyjczyków. Trzy rzeczy mogłem zrobić w czasie, w którym oni wykonywali jedno zadanie. Pewnego razu poprosiłem miejscowe kobiety o pomoc w poznoszeniu gałęzi po ściętym drzewie, by użyć ich w naszej misji do gotowania posiłków. Myślałem, że skończą w ciągu godziny, praca jednak przeciągnęła się do następnego dnia. Kiedy czytam książki psychoterapeutyczne, okazuje się, że ta celebracja i wdzięk świadczą o luzie, godności. To wszystko wpływa na nasze zdrowie i również o nim świadczy. My, Europejczycy, wiecznie gdzieś pędzimy, jesteśmy przykuleni, kończąc jedną sprawę myślimy już o następnej, towarzyszy nam spięcie. Sam taki byłem i nie dostrzegałem piękna, które mnie otaczało. Doceniłem to dopiero dzięki chorobie i zacząłem celebrować przyrodę, spacerować i wprowadzać w swoje życie więcej harmonii.

"Wciśnięcie kobiety ugandyjskiej do norm europejskich sprawi, że będzie czuła się nieswojo"
"Wciśnięcie kobiety ugandyjskiej do norm europejskich sprawi, że będzie czuła się nieswojo"archiwum prywatne

Które z wydarzeń były najbardziej stresujące?

- Było ich kilka. Pierwszą  był nadmiar obowiązków i stres o to, jak utrzymać szpital i szkoły. Tam dochodziło do takich sytuacji, że ci, których mianowano na zarządzanie szpitali, po prostu sobie z tym nie radzili. Miejscowi dyrektorzy szkół zatrudniali bardzo dużo swoich krewnych, którzy byli zupełnie zbędni. W Ugandzie trudno o pracę,  więc kiedy  pojawia się jakakolwiek możliwość zarobienia pieniędzy, to się ją wykorzystuje, nie zawsze z dobrym skutkiem dla istniejącej placówki. Gdy chciałem zredukować liczbę zatrudnionych "po znajomości" osób, zaczęto mnie straszyć, szantażować. Bardzo to przeżywałem. Szpital się zadłużył, bo personel wykradał leki i je sprzedawał po kryjomu. Ebola, COVID, malaria - to też było stresujące. Nie czułem się tam bezpiecznie, ktoś otruł mi psa. Poza tym cały czas czułem olbrzymią odpowiedzialność, która spoczywała na moich barkach w trakcie trwania misji. Działanie pod wpływem stresu wytwarza napięcie i powoduje wypalenie. WHO dodało je jako nową jednostką chorobową, a wcześniej nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak poważny jest to problem. Teraz patrzę na świat inaczej, a kiedyś myślałem, że  to  wymówka, oznaka lenistwa. Dopóki ktoś tego nie doświadczy na własnej skórze, nie zrozumie drugiego człowieka.

Książka przedstawia misję w innym świetle. Nie jest cukierkowo, jak na filmach, nie ma radośnie biegających dzieci i pięknych, afrykańskich zachodów słońca.

- Wcześniej sam nie zdawałem sobie sprawy z tego, że ta odpowiedzialność tak wykańcza. Kierowałem misją i chciałem od razu efektów, a one nie przychodziły. Wcześniej nie skończyłem żadnych kursów, jak kierować misją i ludźmi z zupełnie innej kultury. Po 14 latach skończyła się moja kadencja i odetchnąłem, zeszło ze mnie to napięcie. Zadzwoniłem do przełożonego i powiedziałem, że bez ciążącej na mnie odpowiedzialności, to ja mogę zostać dłużej w Ugandzie. Jednak wspólnie z przełożonym zdecydowaliśmy, że wracam do Polski na leczenie i wypoczynek.

Mówi ojciec o tym, że ta kultura jest zupełnie inna. Mówi się o tym, jak fatalna jest tam sytuacja kobiet, ale w książce zaskoczyło mnie to, że jednak one mają do tego zupełnie inne podejście, niż my.

- W książce opisuję odświętny obiad związany z rocznicą ślubu. Kobiety jadły orzeszki na podłodze w kuchni, a mężczyźni spożywali odświętny obiad przy stole. Patrząc naszymi kategoriami wydawało mi się, że wszyscy, łącznie z małżeństwem, siądą razem i będą celebrować. Pytałem, czemu żona nie siądzie wraz z mężem, a ona mi odpowiedziała: "Mogę dla ojca to zrobić i siąść z mężem, zjeść z nim tego kurczaka. Ale tu czuję się lepiej". To dla nich nie jest normalna sytuacja, one wolą siedzieć w kuchni z koleżankami, na matach. A wciśnięcie kobiety ugandyjskiej do norm europejskich sprawi, że będzie czuła się nieswojo. Pamiętam pierwszy, błogosławiony przeze mnie ślub. Kobieta ubrała buty na szpilkach. Jakoś się powstrzymałem, ale ludzie dookoła nieźle się uśmiali patrząc na to, co wyprawia. Normalnie chodziła na bosaka, a tutaj? To by się nadawało na film. Nie wiem, skąd ona w tym buszu znalazła takie buty.

Czy my, Europejczycy, nie przywiązujemy przypadkiem zbyt dużej wagi do tego, żeby "zbawiać" Afrykę własnych warunkach?

- Można zbawiać świat, można cywilizować i troszczyć się o tych ludzi. Nie tylko słowem, ale namacalną pracą - budując szkoły i szpitale. Ale trzeba wziąć pod uwagę ich kulturę. Oni w pewnym momencie mówią: "stop". Jako proboszcz zacząłem wprowadzać nowe standardy w szkole. Sam byłem bity jako dziecko w podstawówce, więc wiedziałem, że nie można tak postępować, bo przekonałem się na własnej skórze, czym to może skutkować. W misyjnych szkołach stosowano kary cielesne, stawianie w kącie, dawanie klapsów. Widząc te sytuacje, rozmawiałem z nauczycielami i rodzicami. Powiedzieli mi: "Ojcze, ale my chcemy, żeby było inaczej. Jeśli się to ojcu nie podoba, to proszę stąd wyjechać i nas zostawić w spokoju". Jednak kiedy się nad ty zastanawiałem doszedłem do wniosku, że gdyby ktoś skatował dziecko, to ludzie w stosunku do takiego nauczyciela zastosowaliby samosąd i by go spalili.

Lokalne wierzenia wciąż są bardzo popularne w Ugandzie, ale Kościół zyskuje na znaczeniu
Lokalne wierzenia wciąż są bardzo popularne w Ugandzie, ale Kościół zyskuje na znaczeniu123RF/PICSEL

Tam często się zdarzają samosądy?

- Widziałem je kilka razy. Raz zastosowano samosąd wobec człowieka, który wykorzystał seksualnie dziecko. Spalono go. Widziałem też kamienowanie, zareagowała policja, ale nie mogła sobie poradzić z ludźmi rzucającymi kamieniami w oskarżonego.

Czyli policja reaguje?

- Czasem reaguje, a czasem się chowa. Kiedy dzieje się coś poważniejszego, wolą, żeby ludzie zajęli się kimś, kto dopuścił się jakichś karygodnych czynów. Dwa lata temu znaleziono kilka ciał w naszej parafii. Tych ludzi zabito do mordów rytualnych, powycinano im grdyki. Policja nie reagowała, bo się bała czarowników. W końcu sprawa otarła się o parlament, w którym wystąpił prezydent Museveni jako dyktator i powiedział, że zwalnia tych policjantów. Żeby nie bali się czarów. A boją się straszliwie.

Ojciec napisał, że czary są jedną z największych zmor tamtejszej kultury. Opisał też sytuację, w której miejsce miał mord rytualny na dziecku. To również często się zdarza?

- Prawdopodobnie często. Podczas drugiej misji byliśmy dwukrotnie świadkami takich przypadków. Ludzie chcieli od razu dokonać zemsty i samosądu na tych czarownikach, a z drugiej strony się ich bali. Niektórzy chcą jakimś bożkom coś zadośćuczynić, idą do czarownika, a zdarza się, że ten każe im oddać w ofierze narząd  dziecka. Jeszcze płacą mu za to. Czarownicy w ten sposób, na zasadzie wzbudzania strachu, chcą podtrzymać swój autorytet.

Jakie konsekwencje spotykają czarowników?

- Policja się boi, bo myśli, że mają jakąś moc. Boją się, że czarownicy rzucą na nich urok. Nie wszyscy oczywiście posuwają się do takich makabrycznych czynów. Zdarzają się też tacy, którzy po prostu oszukują ludzi. Robiłem z jednym czarownikiem wywiad. Opowiadał, że głównie oszukiwał i okradał ludzi. Wpadał w transy, ale przeszedł na chrześcijaństwo. Niektórzy kapłani starają się ich nawracać i palą rzeczy, które były wykorzystywane do odprawiania czarów.

Zadaniem misjonarza jest nie tylko budowa szkół i szpitali, ale przede wszystkim nawracanie.  Jak dla Ugandyjczyków ważna jest wiara chrześcijańska?

- Pojechaliśmy tam już do ludzi już wierzących. Chrześcijaństwo jest tam obecne od 140 lat, ale wcześniej przecież też w coś wierzyli. W jednego boga, w kult przodków, w duchy. Dla afrykańskiej duszy niemożliwym jest, by żyć bez jakiegoś boga i bez istoty, która tym wszystkim kieruje. Tam nie ma wstydu przed wiarą. Oczywiście bardzo popularne stały się tam sekty, a ludzie podziwiają tych, którzy głoszą Słowo Boże na ulicach. Misjonarze jadą tam również po to, aby wprowadzić w tej religijności porządek. Ukierunkować ludzi na Boga, który jest miłością. Tego, który daje godność. Dlatego 140 lat temu był z tym problem, ponieważ w Afryce dalej było niewolnictwo i wyrzucono wówczas misjonarzy. Godność, którą głosi religia chrześcijańska, przeszkadza pewnym mafijnym interesom i niemoralnym biznesom. Kościół mówi o moralności i życiu duchowym, ale to uderza w sumienia. Cały proces naszego życia jest dochodzeniem do prawdy poprzez zjednoczenie z Bogiem. I to trzeba dostosować do tamtej kultury, żeby  przynosiło dobre owoce.

"Dla afrykańskiej duszy niemożliwym jest, by żyć bez jakiegoś boga i bez istoty, która tym wszystkim kieruje"
"Dla afrykańskiej duszy niemożliwym jest, by żyć bez jakiegoś boga i bez istoty, która tym wszystkim kieruje"archiwum prywatne

Co jest istotą tego, żeby nawracać tych ludzi na chrześcijaństwo?

- Jako misjonarz muszę szanować ich tradycje, w których jest dużo dobra. Jest poczucie sacrum, szacunek do przodków. Tego nie można przekreślać. Sobór zresztą przyznał, że w wielu religiach jest dużo prawdy i dobra. My, jako kościół, wnosimy pomoc wychodzenia z grzechu, pomagamy poznać tym ludziom Jezusa.

Co Ugandyjczykom daje katolicyzm?

- Mają przede wszystkim wdzięczność dla misjonarzy. Daje im to poczucie bezpieczeństwa, radości i jest im łatwiej przeżywać ciężkie chwile. Widziałem pielgrzymki i to, jak ci ludzie klęczeli godzinami. Podziwiałem ich, bo ja nie mam aż takiej wiary. Oni są przyzwyczajeni do trudów, ale łatwiej jest im je znosić dzięki wierze.

Często mówi się o tym, żeby nawracanie Afrykańczyków na wiarę katolicką dostosowywać do ich kulturowych realiów. Przypomina mi się kontrowersyjna wypowiedź Jana Pawła II podczas swojej pielgrzymki do Taznani, gdzie mimo wszystko stosowanie prezerwatyw nawet w sytuacji zakażeniem HIV uznał za grzech, a jako środek ochrony przed epidemią zalecił wstrzemięźliwość seksualną. Dopiero Benedykt XVI przyznał, że w przypadku zakażenia jednego z małżonków Kościół dopuszcza stosowanie prezerwatyw. Jak to się ma do tego kontekstu kulturowego, jeśli przynosi więcej zła, niż dobra?

- Benedykt XVI, widząc epidemię AIDS i te rodziny, starał się pomóc tym ludziom. W chrześcijaństwie chodzi o to, aby życie było święte. Mówimy o pewnym ideale, kiedy jest miłość, a owocem miłości jest zjednoczenie. Karol Wojtyła napisał sztukę "Przed sklepem jubilera". Opisuje tam, jak spotykają się i poznają narzeczeni. Można to nazwać naiwnością, ale można też pięknem. Rozmawiają o tym, że będą współżyć dopiero, jak będą mieli wzajemne zaufanie i zwiążą się przyrzeczeniem przed Bogiem, zaproszą Boga do życia. Jednak życie niestety pokazuje, że ciężko jest dojść do ideału, choć trzeba o to walczyć.

- Oczywiście zdarzają się takie sytuacje, że pijani mężczyźni wykorzystują kobiety w Afryce, a później je zostawiają i zostają same z dziećmi. Tutaj kościół i inne instytucje muszą takiej kobiecie pomóc. Uświadomić.

W jakim sensie uświadomić?

- Prezerwatywa jest odrzucona przez Kościół, bo blokuje poczęcie. A nam chodzi o taką świadomość, że mamy być otwarci na życie. Nie wiem, jak to rozwiązać. Benedykt XVI mówił o tym, że można stosować prezerwatywy w szczególnych przypadkach, żeby nie doszło do zakażenia, jeżeli jedno z małżonków jest chore na AIDS. To są bardzo trudne sprawy, o których może trudno mówić kapłanowi w konfesjonale, ale jest konieczne, by o nich mówił.

Ale kolejnym problemem jest tam przeludnienie i ogromny przyrost naturalny, między innymi ze względu na brak łatwego dostępu do antykoncepcji.

- Widzi pani, zależy czyimi oczami na to spojrzymy. Rozmawiałem o tym z wieloma politykami, mówili to samo, co Gates - ludzi jest za dużo, przynajmniej z punktu widzenia ekonomii, więc trzeba ograniczyć przyrost naturalny.

Uganda to kraj pełen kontrastów
Uganda to kraj pełen kontrastów123RF/PICSEL

Ale w Afryce to przeludnienie przyczynia się jednak do skrajnego ubóstwa.

- Według mnie problemem nie jest przeludnienie, tylko zła organizacja i dystrybucja dóbr. Na świecie i w Ugandzie jest wiele miejsc pustych, które można zaludnić i zagospodarować. Poza tym przyrost naturalny w Ugandzie, gdzie nie ma systemu emerytalnego, naturalnie nakłada obowiązek troski o starsze pokolenie przez młodsze. Dzieci są najlepszą inwestycją na przyszłość. Zatem niech instytucje, które mają taki ogromny wpływ, spróbują pomóc rozwijać ludziom to, co wartościowe i dobre. Niech skupią się na pomocy ludziom i na wykształceniu tych rodzin.

Z drugiej strony, edukacja mogłaby spowodować to, że ci ludzie zdaliby sobie sprawę z tego, do czego prowadzi przeludnienie i za duży przyrost naturalny. A dzięki edukacji być może chcieliby sięgnąć po antykoncepcję, która zapobiegałaby przeludnieniu oraz rozprzestrzenianiu chorób.

- To jest trudny temat. Jak tam idę, wszędzie biegają radosne dzieci. Wszędzie coś się dzieje, wystarczy wyjść do tych dzieciaków, jest tyle szczęścia i radości. One tworzą życie. Kiedy jestem w innych częściach świata, na przykład w USA, zawsze trzeba się zapowiadać, domy są ogrodzone. W Ugandzie wychodzę i już się ludzie zbierają, coś kombinują, jest interakcja, są relacje. Często te dzieci nie mają ojców i chciały, żebym im go zastąpił. I zaczynałem się wzruszać, rozmyślać, na ile mogę pomóc takim dzieciom. Z jednej strony myślałem, że nie mam takiego instynktu, ale te dzieci mnie rozbrajały i budził się instynkt ojcowski. Nieraz kobiety mówią, że nie mają instynktu i nie chcą mieć dzieci. Myślę jednak, że gdyby się na nie decydowały, ten instynkt by się w nich obudził.

Co jeszcze ojciec chciałby tam zmienić, poprawić?

- Generalnie gdybym miał poprawić Pana Boga, to poprawiłbym starość, ale to głupia odpowiedź, bo starość też czemuś służy. Świadomość tego, że kiedyś opuścimy ten świat też nas zbliża do Boga. To co mogłem, to starałem się zmieniać i naprawić. Dałem z siebie chyba już wszystko. Gdybym mógł zrobić coś jeszcze, to bym to zrobił, ale myślę, że zrobiłem wszystko, co mogłem.

***

Zobacz także:

Strach, agresja, alkohol - nie bagatelizuj tych objawówInteria.tv
INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas