„Dziennik” Agnieszki Osieckiej

Pierwszy tom dzienników Agnieszki Osieckiej (obejmujący lata 1945-1950) ukazał się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.

Okładka książki
Okładka książki.

Dnia 27 XII 1945 r.

Okładka książki
Okładka książkimateriały prasowe

W 1939 r. wróciłam z Zakopanego do Warszawy. Wtedy zaczęła się okupacja niemiecka. Miałam wtedy trzy lata, a teraz mam dziewięć. Na początku mieszkałam z rodzicami na Saskiej Kępie, na ulicy Jakubowskiej 16. Miałam tam swój pokój, który był mały, ale śliczny. Poznałam, mając pięć lat, bardzo miłą koleżankę, którą bardzo lubię, a nawet kocham. Ta koleżanka nazywa się Iza Szumiel. Miała ona wtedy pięć i pół roku. Jest ona starsza ode mnieprzeszło pół roku. Potem mieszkałam z Tatuńkiem i z Mamuśką też na ul. Jakubowskiej, ale pod nr 14 m. 2. Ponieważ była to, jak już wspominałam, okupacja niemiecka, rodzice nie posyłali mnie do szkoły i mieliśmy w domu wychowawczynię i nauczycielkę zarazem w jednej osobie. Rano na 9 godzinę przychodziła do mnie Iza i jeden chłopiec Andrzej. Mieliśmy lekcje do godziny 12. Ja i Iza uczyłyśmy się dwóch języków (teraz się uczymy trzech), a mianowicie francuskiego i niemieckiego. Niemieckiego uczyła nas nasza "nauczycielko-wychowawczyni". Francuskiego uczyła nas "za wytworna", według nas, starsza pani, którą przezywałyśmy "madamcią". Naszą "wychowawczynio-nauczycielkę" Iza i ja przezywałyśmy "Baba". Właściwie nasza "wychowawczynio-nauczycielka" miała na imię Nina i była bardzo podobna do "czarnej wrony", jak ją nazywał nasz sąsiad. Skończyłyśmy z "Babą" oddział drugi. O godzinie czwartej miałyśmy ja i Iza parę razy w tygodniu lekcję muzyki. Na pewne moje urodziny, kiedy skończyłam sześć lat, dostałam ślicznego pieska (suczkę) i prawdziwy, śliczny zegarek, ale niestety tego samego dnia poszłam do mojej kochanej Cioci i zgubiłam go. Jedyną pociechą był pies. (To co teraz piszę, a mianowicie o psie i zegarku, było jeszcze przed pobytem u nas "Baby". Potem, jak Rosjanie zaczęli bombardować Warszawę, wyjechałam na wieś, a gdy wróciłam, samochód po kilku dniach przejechał Miki, tak się nazywała owa suczka). Zegarek się znalazł w dziwny sposób: suczka, którą miała moja Ciocia, znalazła w łazience mój zegarek i przyniosła Cioci. {Wracam do czasu pobytu u nas "Baby"}. Jak była u nas "Baba", Iza i ja wymyśliłyśmy śliczną zabawę w "Duszki". "Duszki" miały swoją królową Rozalię i dużo wrogów. I w ogóle "Duszki" były naszą tajemnicą. Pewnego razu byliśmy (to znaczy Mama, Tata i ja) w naszej kawiarni i jedliśmy obiad. Potem tata poszedł do pracy, a ja i mama poszłyśmy do naszych znajomych. O piątej godzinie wieczorem wybuchło powstanie przeciw niemcom. (Babcia Brońcia i Baba były z nami w Warszawie, w Śródmieściu, ale kochany Dziadek został na Saskiej Kępie). Pod koniec powstania niemcy wysiedlali Polaków do różnych obozów. Nas wywieźli do obozu d[o] S[ank]t Pölten. W obozie było źle. Mamusia, Tatuś i inni Polacy pracowali w fabryce. Potem Tatusia niemcy wywieźli na okopy, a ja zachorowałam na szkarlatynę. Potem znowu byliśmy razem (to jest mama, tata i ja), ale nie wiedzieliśmy nic o Babciach, Cioci i Dziadku, których bardzo kocham. W obozie zapoznałam dwoje polskich dzieci, chłopca i dziewczynkę, których bardzo, bardzo kocham. Gdy wróciłam z obozu, znaleźliśmy się dosłownie wszyscy, tzn. cała rodzina i Iza. Izy ojciec wrócił z obozu trochę później niż my. Dalej przyjaźnię się bardzo z Izą. Gdy wróciliśmy z obozu, okazało się, że nasze mieszkanie jest zburzone. Cztery miesiące mieszkaliśmy w maleńkim pokoiczku u Dziadunia. Teraz mam nawet już swój pokój, który jest ślicznie urządzony na niebiesko, na kolor kości słoniowej i na różowo. Iza i ja chodzimy do szkoły, do czwartego oddziału i jesteśmy najlepszymi uczennicami w naszej klasie. Uczymy się teraz trzech języków: francuskiego, angielskiego i niemieckiego. Teraz będę pisać nieco obrazowiej, bo właśnie dzisiaj zaczęłam pisać mój pamiętnik i musiałam streścić szereg lat, a teraz będę pisała codziennie wieczorem przeżycia z całego dnia. Mam na imię Agnieszka, a na nazwisko Osiecka.

18 V 1949, środa

Dzisiaj w szkole przeważała matematyka. Nie cierpię tego przedmiotu. Jedyną moją nadzieją było to, że dzisiaj po południu gramy w siatkę. Jak na złość, zaczął padać deszcz i obawiałam się, że nie będziemy mogli grać. Na szczęście wypogodziło się, Janek R[ajski] przyszedł już o 17-tej i graliśmy. Było bardzo miło, szczególnie ze względu na moją świeżo upieczoną sympatię Bohusia Reszkę. Jutro w szkole nie będzie nic ciekawego, ale za to w piątek klasówka i zarazem Mamusi urodziny. Mogłam dzisiaj otrzymać Bohusia fotografię, ale nie skorzystałam z okazji i teraz żałuję. W niedzielę wybieram się z Małym Jurkiem na rowery. W poniedziałek będziemy grali w siatkę o g. 9-tej. Nic na jutro nie umiem z przyrody, ale jakoś to przeżyję.

19 V 1949, czwartek

Pierwsze dwie lekcje spędziłyśmy dzisiaj na boisku szkolnym. Potem było bardzo nudno; miałyśmy tylko trochę rozrywki, gdyż na angielskim urządziłyśmy imieniny Pani G[rabczak]. Kupuję dzisiaj kwiaty dla Mamy. Tatuś grał wczoraj na balu we francuskiej ambasadzie. Wrócił bardzo zadowolony, bo zabawy te są na wysokim poziomie towarzyskim i takie "przedwojenne". Wieczorem dałam Mamusi prezenty, nie mogłam wytrzymać do jutra. Źle na tym wyszłam, bo przyszła znajoma Mamusi, Pani Tola, i długo z Mamą rozmawiała, a ja nie miałam nawet czasu na chwilę rozmowy i musiałam się położyć, i to w bardzo złym humorze.

24 VI 1949, piątek

Nie pisałam już miesiąc! A przez ten miesiąc bardzo dużo się wydarzyło. Do jakiegoś 6-ego VI wspaniale się bawiłam. Miałam śliczną pogodę i dzień w dzień chodziłam na plażę i grałam w siatkę. Bohuś już mnie przestał interesować. Polubiłam teraz chodzić z Jankiem R[ajskim] i Jurkiem Małym. Czuję żywą sympatię do Małego. 14 VI rozbił on sobie kolano, gdy skakał do tramwaju, i musiał jechać do szpitala. Bardzo głęboko to odczułam. Od tego czasu wszystko zaczęło się psuć, nawet pogoda. Oprócz Ireny, która przychodzi raz na jakiś czas, zaczęła przychodzić Barbara P[awlak]. Najgorsze jednak, że i Majka C., a jej bardzo nie lubię. 23 VI grałam w meczu o mistrzostwo szkoły (mamy III miejsce). Tego dnia wrócił ze szpitala Jurek i przyszli po mnie z Jankiem. Byłam z tego bardzo dumna wobec [!] koleżanek. Powoli się jakoś wszystko poprawia. Wczoraj byliśmy we trójkę (Jurek, Janek i ja) na wiankach. Wróciłam o 2230, a nie o 22-ej i Mamusia była bardzo ze mnie niezadowolona. Mnie zaś przykro było wcześnie wracać, gdy takie małe dziewczynki jak Dziunia itd. poprzychodziły dopiero o 22-ej. Najważniejsze jest to, że układa się wszystko w partii i bardzo się cieszę, że Jurek wrócił. Lekcje w szkole właściwie się już skończyły. Z matematyki dostałam spodziewaną dwójkę, z wypracowania z polskiego, z Syzyfowych prac, piątkę.

1 VII 1949, piątek

Dzisiaj o 22.40 wyjeżdżam do Karpacza. Pociąg mam tylko do Jeleniej Góry, dalej zaś autobus. Wczoraj, po deszczu i błocie, zaprowadziłam rower na Dworzec Główny. Dzisiaj jest piękna pogoda. Nawet się jej nie spodziewałam. O 14-tej mamy grać w siatkę. Będzie to taka troch  pożegnalna partia. Chciałabym, żeby się udała, to wyjadę z miłymi wspomnieniami. Jeszcze przed południem muszę jechać do Warszawy po różne sprawunki i bilety kolejowe. Teraz jeszcze siedzę w domu, bo jest dopiero 9.30 i tatuś jeszcze śpi. Cieszę się, że lekcje w szkole już się skończyły. Świadectwo moje nie było takie, jakiego się spodziewałam, ale cóż, "jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz". Nasza polonistka, którą bardzo lubiłam i jeszcze ją lubię, postawiła mi czwórkę z polskiego. Cały czas przepowiadała mi, że mam niebywały talent, że powinnam się kształcić itd., itp., a teraz... Czułam, że to jest niesprawiedliwe, było mi bardzo przykro i oblałam to gorzkimi łzami. Jeśli chodzi o kolegów z siatkówki, to Bohuś przestał mnie interesować. Sympatią moją stał się Mały. Najczęściej zresztą chodzę z nim i z Jankiem R[ajskim].

31 VII, niedziela

Wczoraj po południu byliśmy w Karpaczu u fotografa po zdjęcia. Wypadły bardzo ładnie. Jedno z nich dałam Zdzisławowi K., naszemu instruktorowi kulturalno-oświatowemu z FWP, który jest bardzo miłym chłopcem i bardzo go lubię, ale na takiego instruktora tak się nadaje, jak ja na baletnicę. Dostaję listy od Romka, bardzo głupie i nie takie, jakich się spodziewałam. Najwięcej przebywam teraz ze Zdzichem i Dzidą, jego żoną. Uczę się grać w ping-ponga i całkiem nieźle mi idzie. Na przyjazd Romka cieszę się tylko tyle, że będę miała z kim tańczyć. Jest tu teraz jeden warszawiak, Stasio P. Prawdziwy typ Wiecha, andrus z Czerniakowa. Bezczelny, wesoły, nic sobie z niczego nie robi, jest naszym pajacem i wszyscy go bardzo lubią. Dałam mu jedno moje zdjęcie i napisałam mu taki wierszyk:

W Ymce jest miło i wesoło

Gdy Stasio-figlarz kręci się wokoło.

Gdy słońce świeci, gdy deszczyk pada,

Stasio tylko wciąż gada i gada.

Wszyscy naraz wesoło się śmieją,

Gdy Stasio z Danusią w ping-ponga się leją.

Zwariowanemu Stasiowi, Agnieszka.

Stasio wszystkim ten wierszyk pokazał i wszyscy się z niego śmieli. Stasiowi też się podobał, tylko szybko skreślił to "zwariowanemu" i powiedział mi, że sama jestem "zwariowana Agnieszka". Było z tego dużo śmiechu, ale ja się wcale nie obraziłam. W ogóle bardzo lubię naszego Stasia. Rozbiłam sobie oba kolana. Jedno, po długich perypetiach, jakoś mi się zagoiło, a to drugie nie bardzo chce, bo nie mam czym robić opatrunków i ślimaczy mi się, ale to nic groźnego.

18 IX 1949, niedziela

Jestem teraz bardzo zła i mam po temu powody: rano poszłam z Jurkiem do kościoła. Ponieważ Jurek jest dla mnie coraz milszy, więc całkiem się nie zdziwiłam, gdy mi zaproponował pójście z nim na mecz. Właściwie to on mnie się pytał, czy idę. Powiedziałam, że nie wiem, chociaż doskonale wiedziałam, że nie, bo nie mam biletów. On powiedział wtedy, że on sam też nie pójdzie, bo ma dwa bilety i bez towarzystwa nie chce iść. I wtedy właśnie, nie wiem dlaczego, bo przecież zawsze tylko czekałam na okazję pójścia gdzieś z Jurkiem, powiedziałam mu, żeby poszedł z Jankiem. Powiedział mi swoje zdanie o Janku, które już kilkukrotnie słyszałam, ale i nie powtórzył swojej prośby. Wracałam z kościoła z Alinką Rudolfówną i znowu się nie przyłączyłam do obu Jurków. Mam wrażenie, że Jurek jest na mnie trochę zły, ale dobrze to maskuje, a ja jestem wściekła, że się tak wygłupiłam. W dodatku potem byłam na rowerach z Madzią i widziałam Jurka z... Jankiem, gdy szli razem do Ymki (dobrze, że nie na mecz). To mnie dobiło. Dopiero teraz zauważyłam, że nawet Jurek umie się ładnie mścić. Gdy szli, udałam, że ich nie widzę, i przyspieszyłam tempo. Nie lubię takich niejasnych sytuacji. Ciekawa jestem, co będzie dzisiaj na siatce (gramy o 15-tej), i taka strasznie zła, jak tylko mogę być po zrobieniu takiego głupstwa. Przecież tyle czasu marzyłam o tym, żeby Jurkowi na mnie zależało i żeby przestał szaleć na punkcie Jasia, a teraz robię się "niezdobyta" i tracę na tym! Nie graliśmy prawie wcale. Najpierw nie mieliśmy składów i piłki, potem mieliśmy piłkę, to zaczął padać deszcz. Z początku staraliśmy się grać w czasie deszczu, ale gdy się rozpadał, stało się to niemożliwym [!]. Jeszcze przedtem przyjechał na chwilkę Janek z Andrzejem. Janek zachowywał się tak, jakby mnie w ogóle nie widział i nie znał, za co ja mu odpłaciłam dyskretną wzajemnością. Nie przejmuję się tym zbytnio, a właściwie jest mi nawet na rękę odsunięcie się Janka, bo zdołałam umieścić moje uczucia w Jurku, ale ciekawi mnie przyczyna jego zachowania. Jeśli znalazł sobie jakąś sympatię, to jeszcze nie powód do nieodzywania się i zachowywania w ten sposób wobec mnie, chyba że dla zamanifestowania swojej wierności. Jest to niemożliwe, bo przecież domniemana sympatia nie jest przy nas obecna, więc co? Jestem po prostu "pożerana ciekawością". Teraz leje deszcz. Taki ulewny, gwałtowny i smutny, jesienny deszcz. Jesień!! To dla mnie uosobienie smutku i końca, końca czegoś dobrego, kochanego, co już się nigdy nie powtórzy. Tak się skończyło lato 1947 roku i przyszedł nieudany rok ‘48, tak się kończy rok ‘49; rok grania w siatkę i chodzenia na plażę z przemiłymi chłopcami z Kołłątaja; rok trochę przewrażliwionej i bez przerwy trwającej miłości; rok, który na pewno już się nie powtórzy, bo dobre nigdy się nie powtarza... A teraz pada właśnie deszcz, szary jesienny deszcz, zły deszcz, i nastraja do płaczu, do żalu, do łez, do tęsknoty za tym, co było, co się prześniło, co nie powróci. Deszcz jest straszny i smutny jak łzy, i słony jak łzy, chociaż czysty i życiodajny. Deszcz jesienny jest wrogiem życia. Ja nie cierpię deszczu i nie chcę deszczu!! Nie chcę, nie chcę! I jest ciemno, idą ciężkie chmury, a z chmur pada deszcz, właściwie ten straszny, szary deszcz, wróg wszystkiego, co jasne i kochające, wróg słońca, wstrętny deszcz. Jest, ciemno, ciemno!!!! Nieraz, w chwilach rozpaczy, marzę o tym, żeby zachorować, ciężko zachorować i będąc w obliczu śmierci, poprosić o przybycie Jurka i powiedzieć mu wtedy, że go kocham, że kochałam go zawsze (co tylko po części jest prawdą), i żeby on mnie dobrze wspominał po mojej nieuniknionej śmierci, potem poprosić Janka i powiedzieć mu, że go zawsze bardzo lubiłam, i życzyć mu szczęścia i przebaczyć wszystko... Oto moje głupie marzenie, ale nie histeria, to chęć osiągnięcia prawdziwego (wg teorii względności, prawie prawdziwego) szczęścia. Bo życie stawia mi dziwne przeszkody: Romek kochał mnie ponad wszystko, ale ja jego nienawidzę; Jurek może mnie lubi, nawet bardzo, ale on nie marzy jeszcze o tym, on jest w tym bardzo dziecinny, a ja potrzebuję miłości, takiej prawdziwej, chociaż właściwie dziecinnej miłości, i to właśnie z Jurkiem, który wcale jej nie pragnie. Chociaż wiem, że miałam mnóstwo sympatii, i wiem, że nawet teraz jestem gotowa na pierwsze "jego" skinienie "zabujać się" np. w Bohusiu czy nawet Janku, to wiem, że zawsze potem wrócę do Jurka i znowu zaczną się modlitwy, płacz, wzdychanie itd., itd. Marzenia, wszystkie głupie marzenia o rzeczach głupich, nieistotnych, niepotrzebnych 13-letniej dziewczynce, a jednak nurtujące wciąż mój umysł, a może naprawdę już serce?

A deszcz pada, pada, pada, równo, nieustannie...

Dziwne jest życie, smutek i żal,

Dziwny ludzki i Boski gniew,

Lecz najdziwniejszy miłości czar,

Co serce ludzkie łamie, kruszy i gnie.

Żal w sercu się budzi,

Gdy patrzę w mórz rozległą toń,

Lecz smucą się serca wszystkich ludzi,

Gdy deszcz za oknem szumi i ciche zaklęcia

szepce doń.

Tak, miłość i deszcz to rzeczy dziwne, nieuchwycone, niezrozumiałe i nieskończenie sobie obce. Miłości bliskim [!] jest jedynie słońce, kwiaty, jasność radość, i... maj. Jesienny deszcz kończy miłość i zaczyna jesień, a jesień kończy życie i zaczyna zimową śmierć. "Smutno mi, Boże"...

21 XII, środa

Dzisiaj jest 70-ta rocznica urodzin Stalina (A to rzeczywiście bardzo istotne!). Z tej okazji miałyśmy 3 akademie: jedną u robotników w fabryce odzieżowej, a drugą i trzecią u nas w szkole (dzisiaj). Mówiłam tylko rosyjski wiersz, a po polsku nie. Byli jacyś młodzieńcy z ZMP od "Mickiewicza" i czynniki społeczne. "Tłumy" te oklaskiwały apatycznie nasze pompatyczne deklamacje i śpiewy, i tyle można pokrótce powiedzieć o naszej akademii. Tamta dla robotników była jeszcze bardziej nieprzyjemna, bo nikt się nami nie interesował, wszyscy byli ziewający i raczej bardzo nieinteligentni. Występy samych robotnic były na bardzo niskim poziomie, ale Pani Różańska twierdzi, że jak na ich możliwości, to i tak bardzo dużo. Z tym twierdzeniem całkowicie się zgadzam. Janek był wczoraj, żebym mu napisała rosyjskie ćwiczenie. Chciałam, żeby mi wytłumaczył zadanie z chemii, ale on nie umiał: "wyszło szydło z worka". Prosiłam go, mówiąc: - Janeczku, zrozum, jak nie będę miała tego zadanka, to dostanę dwóję, a ty jesteś taki mądry, wszechwiedzący, taki cudowny chemik, to co to dla ciebie znaczy takie jedno zadanie? Wiedziałam, że mu było bardzo głupio, i dałam mu spokój, ale mam satysfakcję. Najmilsze na koniec: była we wtorek klasówka z chemii, dzisiaj chemik oddał i dostałam 5. Ja mam z chemii 5!!!! Z polskiego Pani Różańska powiedziała mi, że mam 5, a postawiła mi w zeszycie 4+ (w dzienniku u niej mam 5). Ale się już tym nie martwię, bo strasznie się cieszę z chemii. Dziewczynki krzywią się, że ja ściągałam od Bysiny, a ona ma 4+, a ja 5, i są na mnie (niektóre) złe. O mało się nie popłakałam i powstał mi taki projekt, żeby jutro na chemii powiedzieć, że moja praca nie jest samodzielna, i żeby mi zmniejszył stopień. Teraz już ochłonęłam i chyba tego nie zrobię. Ale może! Ewunia dostała 2+. Ja mam jej zeszyt, bo ona nie brała udziału w akademii i pojechała do domu. Nie wiem, jak ona na to zareaguje. Z łaciny dostałam 4. Z fizyki pani Piotrowska nie oddała jeszcze klasówek, ale chyba mam 2+ albo 3-. Nie martwię się na zapas. Jutro robimy sobie "bibę" - Ewa, Zosia Skurzanka (bardzo ją lubię), Jadźka i ja. Musi być przyjemnie! Teraz jadę do miary futra i po buty zimowe do szewca. Tam spotkam się z Mamą. Wszystko już mam, tylko zimy jak nie ma, tak nie ma!  

31 III 1950, piątek

W środę było tak:

Na piątej lekcji odbyło się otwarte zebranie ZMP dla wszystkich uczennic (prócz ósmych klas). Eliza, Baśka P[awlak] i ja siedziałyśmy w kącie na ziemi, a Ewa na ławce i czytała książkę, więc się nie wygłupiała, tylko kazała się zasłaniać i nie kłaść się jej na nogach. Za to nasza trójka wygłupiała się przeraźliwie. Nawet dziewczynki z jedenastych klas z nas się śmiały. Ja się ciągle kładłam na ziemi, wstawałam i kręciłam. Gadałyśmy cały czas straszne głupstwa i to prawie głośno. Dyrektorka upominała się o ciszę, ale na próżno. Elizie i mnie Baśka spięła warkocze spinką. Eliza o tym nie wiedziała i zaczęła się szarpać, i mówiła: "Oj, puśćcie mnie, dajcie mi spokój". Mnie to strasznie bolało i dopiero jak krzyknęłam, to zobaczyła, co się dzieje i się strasznie śmiałyśmy. Przez ten czas minął referat (naturalnie, Kronman {z XIh}) i dyskusja nudna jak flaki z olejem, i ze dwa przemówienia, tylko nie wiem, czyje, i ten ktoś, kto prowadził zebranie, zaproponował przegłosowanie rezolucji (o "trzydniówkach", pracy itp.). Dużo dziewczynek wstrzymało się (nikt nie był przeciw), ale tylko Baśka i ja podniosłyśmy ręce, a moją tylko zauważono i kazano mi powiedzieć, dlaczego. Zgłupiałam zupełnie. W dodatku byłam spięta z Elizą i szamotałam się z 15 sekund (15 wieków), zanim wstałam. Wyobrażam sobie mój wygląd wtedy - wstaje z ziemi czupiradło, na głowie siano (w głowie też), usta rozdziawione (bo nie - otwarte) i nie wie, co gadać. W końcu palnęłam głupstwo: "Jak ja mam się tłumaczyć, to już wolę głosować za rezolucją".

Po zebraniu - sodoma, gomora, grom z jasnego nieba... Najpierw Pani Pyczot (od gimnastyki) kazała mnie i Elizie zostać i palnęła ognistą mówkę z wściekłością u niej niespotykaną na temat naszego zachowania, które (o zgrozo!!!) widziała, i powiedziała, że "wyciągnie należyte konsekwencje, daleko idące konsekwencje". Jeszcze nie zdążyłam ochłonąć, kiedy Elka Czerw powiedziała mi, że mnie z powodu tego głosowania "zawieszą" w ZMP. Najgorzej denerwowało mnie to, że dziewczynki myślały, że ja miałam grandę za głosowanie (od Pyczotowej), a nie 2 osobne awantury. Poszłyśmy z Elizą i Baśką (ona poszła się dobrowolnie przyznać) do naszego anioła opiekuńczego - Pani Piotrowskiej. Bardzo ją to zasmuciło. Najgorzej [!], naturalnie, ja, bo one nie są zorganizowane, a po drugie - głosowały. Straszne było to, że ja właściwie nie wiedziałam, dlaczego nie głosowałam. Dlaczego? Wymyślałam stosy argumentów - były po prostu śmieszne. Dyskutowałyśmy dość długo i swobodnie (gabinet fizyczny był i dosłownie, i w przenośni zamknięty). Wyszłam "pocieszona" i nawet nie starałam się czegoś załatwić, bo cała moja nadzieja była w tym, że będę o 3-ej grała w siatkę. Przyszłam do domu i... załamałam się psychicznie: słupki były złamane. To już trzeci raz! Boże! Jakaż ogromna jest złośliwość ludzka! Załamałam się tak, jak już dawno pod wpływem jakichś wewnętrznych, mądrzejszych lub głupszych depresji się nie załamywałam. W czwartek czułam się strasznie - byłam po prostu chora. Było mi albo zimno, albo gorąco. W szkole nie byłam, bo była komunia święta. Byłam ze szkołą i dziewczynki patrzyły na mnie jak na "zbłąkaną owieczkę w kościele" (na rekolekcje nie chodziłam). Dlaczego? Dużo argumentów, a żaden prawdziwy. Na kazaniu nie zostałam i tak. Zrobiłam to tylko dlatego, że czułam się tak strasznie, że ledwo się mogłam do domu dowlec. Potem byłam w ogrodzie i na boisku z dzieciakami i trochę mi było lepiej. Potem pojechałam z Tatusiem do Warszawy i włóczyliśmy się bardzo długo. Wróciłam i znowu nie miałam siły na nic. Położyłam się i czytałam. Na trening nie poszłam, naturalnie najpierw było mi strasznie zimno, a wieczorem gorąco. Wykąpałam się i wzięłam aspirynę.

Dzisiaj rano czułam się dobrze, ale dziewczynki powiedziały w szkole, że wyglądam jak trup - nieboszczyk. Nawet Pani Różańska to zauważyła. Wczoraj miałam gorączkę, ale to głupstwo. Dzisiaj Pani Piotrowska powiedziała mi, że z ZMP mnie wyrzucą, a ze szkoły "na razie" nie. A potem od razu zaczęła mi mówić o korepetycjach z Leną Golańską. Ona jest kochana!

Wszystkie zetempówki z naszej klasy były dziś wezwane do Pani Dyrektorki. Powiedziała, że my byłyśmy z o b o w i ą z a n e do głosowania (!!!!!). Podobno było to mówione 2 razy (żadna z nas nie słyszała i Dyrektorka powiedziała, że widocznie tak nie uważałyśmy, że nie słyszałyśmy). Powiedziała, że moja postawa to drwiny z organizacji, do której należę, i że to już nie pierwszy raz. To jest jej zdanie, a poza tym moją sprawą w kwestii formalnej zajmuje się Zarząd. Naturalnie, wynik jest już z góry przesądzony.

Nie jestem już "załamana". Na Wiosnę nie można w ogóle być w depresji, a co dopiero w takiej z realnych powodów i w dodatku z takich powodów!! Eliza jest zdania, że "po co się przejmować", a ja już teraz myślę o tym bardzo mało i mówię sobie "śmiej się, pajacu"! Jeśli chodzi o słupki, to będą nowe (drewniane), które się będzie wsadzać w betonowe dziury, a potem zabierać do domu. Ten pomysł pod[d]ał jeden tatusia znajomy, właściciel sklepu sportowego. To nawet nie będzie wcale drogie, tylko że cementu nie można dostać - tylko państwowe budowy. Dzisiaj po szkole bardzo dużo rozmawiałam z Elizą, a nawet ona była u mnie i pożyczyła książki. Wspaniale się z nią rozmawia. Nie można jej w ogóle zrobić na złość. Nawet jak się śmieję z jej miłości do Komendantki lub do jej przyjaciółki Jolki, ona nie czuje się dotknięta, bo wie, że ja nie chcę jej zrobić przykrości. Ta jej Jolka jest "oryginalna i głęboka", nadaje się do zeszłego stulecia (z małymi przeróbkami). Na ogół nieprzeciętnie miła dziewczynka. Można do niej czuć antypatię lub ją lubić, a nie można nienawidzić. Ja jej po prostu nie znam, a ona mnie nie lubi. Gdyby nie Eliza, toby mnie obchodziła tyle, ile [!] "dziura w cudzym płocie", a tak to mnie obchodzi o tyle, że ten płot graniczy z moim ogrodem. Jola jest podobna do Elizy, chociaż kiedyś się bardzo zmieni, a Eliza zostanie zawsze taka, jaką [!] jest, a nawet będzie taką, jaką chce być. Swoją drogą, nie ma dużo tak dobranych przyjaciółek, jak one dwie. To nie Czarska, tylko coś strasznie miłego i prawdziwszego. Jola się trochę manieruje (bo jest w klasie IXb - same drugoroczne), a to do niej bardzo nie pasuje. Eliza musi się nią zajmować i wpływać na nią, bo po co ma się dziewczyna zmienić i to w dodatku na gorsze? Takie "okazy" bywają rzadko i niepotrzebnie nie powinny zanikać. Eliza też się za bardzo zbliża do tych "panienek". To naprawdę nic ciekawego ani miłego. Gdyby Eliza się zdemoralizowała, przestałaby być Elizą. Ania z Zielonego Wzgórza posiadała ideały zamiast zmysłów; Eliza ma zmysły dlatego, że nie jest postacią z powieści, tylko żywą dziewczynką, ale te zmysły są "wyidealizowane". A w ogóle, to ona jest złota dziewczyna. Mogłabym mnóstwo o niej pisać, ale i tak bym nie wyczerpała tematu albo nie wyraziła tego tak, jak myślę. Ręka mnie już boli.

Na ZMP gwiżdżę, bo jest Wiosna, Wiosna!!!! Na rowerze dzisiaj nigdzie nie byłam, bo wiem, że po prostu nie miałabym siły nigdzie daleko pojechać, a ja nie lubię "nie szaleć" i kręcić się po wale albo Kępie. Do Ady nie pojechałam, ale ona chyba już wyzdrowiała. Jutro pójdę na trening (opuściłam 2 - środa, czwartek), choćby nie wiem co się miało stać.

Mam książkę Dell Dom Tajemnic. Naturalnie zaraz jak napiszę, biorę się do czytania. Jutro... Klasówka z matematyki (geometria i algebra razem). "Wesoło było na moim pogrzebie"...

materiały prasowe
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas