Dzik – leśny ludojad
Żyjemy w miastach zalanych betonem, otoczeni ekranami, nieustannie podłączeni do sieci. Stopniowo tracimy umiejętność korzystania z dobroci natury. Nie wszystko jednak stracone. Okazuje się, że naszej więzi z przyrodą nie zniszczyły negatywne zjawiska i ciągle jest niezwykle silna. Poniższy fragment pochodzi z książki "Dotknij, poczuj, zobacz" Petera Wohllebena.
Widzieliście "Szczęki"? Ja, niestety, wielokrotnie i od lat tego żałuję. Bo z tego powodu zraziłem się do pływania w morzu. Wiem, że rekiny raczej nie są niebezpieczne - jeden atak rekina na człowieka przypada na 738 milionów naszych wizyt na plaży. Ponadto tych zagrożonych wyginięciem ryb jest coraz mniej, a mimo to strach przed nimi stale mi towarzyszy. Częściowo mija, jeżeli w wodzie znajduje się wraz ze mną wiele osób, jednak jeżeli jestem sam, to już na głębokości metra zabawa się kończy. Rozum może mi do upojenia cytować znane fakty, ale emocje odmawiają posłuszeństwa.
Tego, co zdziałały "Szczęki" w kwestii traktowania wielkich ryb drapieżnych, w odniesieniu do wszystkich pozostałych gatunków dokonują na co dzień subtelne wiadomości rozsiewane przez lobbystów i przesadnie troskliwe instytucje. Od czego by tu zacząć? Weźmy na przykład tasiemca bąblowcowego. Nieustannie pojawiają się ostrzeżenia, by nie zjadać od razu jagód rosnących poniżej wysokości kolan, bo mogą być pokryte drobnymi jak pyłki kurzu jajeczkami. Jednak to rzekome niebezpieczeństwo nie istnieje w takiej formie. Zarażony lis rozsiewa jaja tasiemca wraz z kałem. Jeżeli zjedzą je myszy, wtedy w ich narządach wewnętrznych rozwijają się bąble z larwami. Drobne gryzonie stają się przez to powolniejsze, a lis może bez trudu je złapać. Pożera mysz, larwy uwalniają się w jego przewodzie pokarmowym i cykl się zamyka. Jeżeli miejsce myszy zajmie człowiek, to znaczy połknie jaja, zachoruje i będzie musiał się poddać leczeniu. Ale kto by jadł lisie odchody albo głaskał pokryte nimi lisy?
Głównego źródła zakażenia trzeba szukać zupełnie gdzie indziej, a mianowicie we własnym domu. Zwierzęta domowe jak psy czy koty, które łapią myszy i nie są regularnie odrobaczane, mogą za pośrednictwem sierści przenieść jaja tasiemca na swoich właścicieli. Przyjemność zajadania poziomek na łonie natury jest, jak widać, całkowicie nieszkodliwa, za to nasze zwierzęta mogą być dla nas niebezpieczne, jeśli ich nie odrobaczamy.
Inny problem stanowią dziki. W zasadzie są one zupełnie niegroźne. Niebezpieczne robią się tylko w dwóch sytuacjach - wtedy, gdy zabłądzą do centrów miast i w panice pędzą w popłochu, tratując wszystko, także przechodniów, oraz wtedy, gdy zostaną ciężko zranione od postrzału. Gdy myśliwi biegną za zdobyczą, by ostatecznie ją dobić, zapędzony w ślepy zaułek skazaniec może rzucić się do ostatniej szarży.
Oba te przypadki nie dotyczą leśnych wędrowców. Ciągle jeszcze krąży bajeczka o losze z warchlakami. Ryzyko miałoby polegać na tym, że jeśli napotkamy taką rodzinę, dzicza matka nas zaatakuje. To bzdura. Ponieważ - po pierwsze - dziki są płochliwe, dawno więc uciekną, zanim w ogóle je zdołacie zobaczyć. A po drugie - tam, gdzie są oswojone z obecnością człowieka, czyli w wielkich miastach i wokół nich, w opisanej sytuacji też nic się nie stanie. Jednak w lesie takie niebezpieczeństwa czają się jakoby za każdym krzakiem, zwłaszcza wtedy, gdy jesteśmy sami. Ale to tylko nasza wyobraźnia.
Między naszymi lękami a alergiami istnieją rzucające się w oczy podobieństwa. Do powstania alergii dochodzi, ponieważ zlikwidowaliśmy większość zagrożeń dla układu odpornościowego. Dzięki lekarstwom w rodzaju antybiotyków oraz przede wszystkim ekstremalnej higienie nasz organizm nie musi sobie radzić z najdrobniejszymi agresorami jak wirusy, bakterie bądź pasożyty czy ich struktury białkowe. Ale mimo to układ odpornościowy pozostaje w gotowości bojowej. I ponieważ często nie ma nic do roboty, zaczyna zajmować się innymi ciałami obcymi. Gwałtowne ataki alergii powodują pyłki traw lub drzew - w końcu składają się one przeważnie z białek.
Stężenie pyłków brzozy, gatunku drzewa o wyjątkowo wysokim potencjale uczuleniowym, od lat bezustannie rośnie. Powodem jest nie tylko ciągłe sadzenie jej w miastach mimo ostrzeżeń lekarzy specjalistów, ale i wyjątkowa zdolność brzozy do rozprzestrzeniania się. Jest gatunkiem pionierskim, to znaczy, że osiedla się również na ugorach jako jeden z pierwszych gatunków. A nieużytków mamy pod dostatkiem. To mogą być na przykład nasypy kolejowe, obrzeża terenów przemysłowych, wysepki na węzłach autostradowych, ale także domy nadające się do rozbiórki, na których dachach brzozy mimo braku ziemi pędzą trudny żywot. Do tego dochodzi wiatr. Roznosi maleńkie niczym drobinki kurzu pyłki na wiele kilometrów.
Jak daleko takie drobinki mogą dolecieć z wiatrem, można przekonująco pokazać na przykładzie pewnego zioła - ambrozji. Ta niebywale silnie alergizująca roślina, przywleczona już w XIX wieku z Ameryki Północnej, rośnie często na polach słoneczników. Kupując więc karmę dla ptaków, zwracajcie uwagę, by na opakowaniu była informacja, że nie zawiera nasion ambrozji. Zazwyczaj bowiem pestki słonecznika nie są starannie przesiewane, wskutek czego wokół waszego karmnika wyrośnie następnej wiosny ambrozja - zielsko zwane dawniej bożybytem. Większe skupiska tej rośliny występują na przykład na Węgrzech, a stamtąd przy odpowiednich warunkach pogodowych wiatr przywiewa nawet do Niemiec tak ogromne ilości pyłków, że aż powoduje to ostrzeżenia dla alergików.
Pyłki drzew mogą lecieć równie daleko. W latach, kiedy kwitnie wyjątkowo dużo gatunków, z lasów unoszą się tak potężne tumany pyłu, że krajobraz wydaje się zasnuty mgłą. Dalekie podróże z wiatrem służą drzewom do zapobiegania chowowi wsobnemu. Pyłki są więc zupełnie normalną rzeczą w wiosennym powietrzu, jednak alergie na nie to coś nowego.
Czy z braku rzeczywistych niebezpieczeństw nasze ciało zwraca się stopniowo przeciwko pierwotnemu środowisku? A co dzieje się z duchem? Rzeczywiście, tu też można zaobserwować zjawiska podobne do alergii.
W dawnych czasach, aż do XIX wieku, spacer po lesie mógł być faktycznie niebezpieczny. Nie tyle jednak z powodu drapieżnych zwierząt, co raczej naszych ludzkich pobratymców. Przy drogach łączących miasta i miasteczka czaiły się bandy zbójców, o których w moich ojczystych górach Eifel donoszono jeszcze w latach siedemdziesiątych XIX wieku. Rozbójnicy napadali ładowne wozy z artykułami spożywczymi, które bogata Kolonia posyłała głodującej po wsiach ludności.
Naturalnie były też wilki, niebezpieczne przede wszystkim dla bydła i dlatego traktowane jako bezpośrednie zagrożenie życia - bo któż mógłby przeżyć bez dawców mleka i bez zwierząt pociągowych? Nawet wtedy jednak rzadko słyszało się o napaściach na ludzi, ale dzięki bajkom i baśniom pamięć o nich osiadła głęboko w ludzkich duszach.
A dzisiaj? Las stał się skrajnie bezpiecznym miejscem. Nie ma już zbójców, trudno też sobie wyobrazić ataki zwierząt (pomijając psy domowe i pojedyncze krowy przy przechodzeniu przez pastwisko). Żmije są rzadkością, podobnie jak jadowite owady. Czego mielibyśmy się bać? Mimo to wiele osób czegoś się boi, gdy samopas znajdzie się w lesie. Spróbujcie kiedyś samotnej wędrówki. A skoro w dzień nic się wam nie stanie, to może odważycie się na nocny spacer? W ciemnościach nasze instynkty wyjątkowo nielitościwie nam dokuczają i niszczą każdą próbę, jaką rozum podejmuje, by potwierdzić nieszkodliwość sytuacji. Przyznaję, nawet mnie chwyta od czasu do czasu cichuteńki lęk, usiłujący się przebić gdzieś z głębin duszy, ale nie udaje mu się mną zawładnąć, bo na szczęście mam spore doświadczenie.
Powinniście więc postawić sobie za wzór odczulanie przy alergiach - wędrówki po lesie nocą, precyzyjnie dawkowane krótkimi odcinkami, likwidują strach, a równocześnie poddają treningowi wszystkie zmysły, które są na co dzień lekceważone.
Powyższy fragment pochodzi z książki "Dotknij, poczuj, zobacz" Petera Wohllebena. Więcej o książce przeczytasz TUTAJ