Izabela Hajzer: Najtrudniejsze były pierwsze dni po śmierci
"Artur mnie oszukał. Widzę zdziwienie w pani oczach... Proszę mnie dobrze zrozumieć. Wyszłam za mąż za byłego himalaistę. Nie sądziłam, że wróci do wspinania. Jak go poznałam, ostatni raz wspinał się w 1989 roku." Przeczytaj fragment książki "Zawsze mówi, że wróci", w której autorka, Katarzyna Zdanowicz, oddała głos partnerkom oraz żonom himalaistów - kobietom żyjącym w cieniu wielkiej góry.
Opowieść Izabeli Hajzer
Artur mnie oszukał. Widzę zdziwienie w pani oczach... Proszę mnie dobrze zrozumieć. Wyszłam za mąż za byłego himalaistę. Nie sądziłam, że wróci do wspinania. Jak go poznałam, ostatni raz wspinał się w 1989 roku. Po wyprawie na Lhotse zawiesił raki na kołki. Miał dość dramatycznych wypadków i śmierci kolegów. Bardzo przeżył odejście Jurka Kukuczki, to odcisnęło na nim piętno.
Pochłonęła go firma. Po upadku Alpinusa zajmowaliśmy się naszym nowym dzieckiem - marką HiMountain. Wyniki finansowe były niezłe, więc Artur zaczął się nudzić. Taki miał charakter - dopiął swego i szukał kolejnych wyzwań. A to oznaczało, że rzuca wszystko i oddaje się nowej pasji.
Po latach, kiedy przeczytałam książkę "Artur Hajzer, droga Słonia" Bartka Dobrocha, zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę mój mąż nigdy nie opuścił gór. Uświadomił mi to Piotr Pustelnik. W rozmowie z Bartkiem stwierdził, że "Artur był ciągle na bieżąco ze sprawami górskimi". Może nie chodził w góry, ale jego tęsknotę za nimi było widać na każdym kroku. To nie był zwykły biznesmen.
Pamiętam ten dzień. Przyszedł do domu i stwierdził: "Misiaczku (tak się do siebie zwracaliśmy), pojadę sobie zobaczyć, jak będzie". Właśnie wtedy mu powiedziałam, że mnie oszukał. Usłyszałam, że skoro uważam, że jest gruby, leży na kanapie, obżera się słodyczami, pali papierosy, musi pojechać w góry. Tylko one mu zostały.
Moment powrotu do wspinaczki wielokrotnie przewijał się w naszym życiu. Każdemu mówił co innego. Nieraz słyszałam w wywiadach żart, że skoro żona nie zgodziła się na kochankę, to właśnie w górach odreaguje kryzys wieku średniego. Może coś w tym było. Nie mógł pogodzić się z przemijającym czasem. Czuł się młody, ale jego organizm nie był już tak wytrzymały jak kiedyś. Odbiegał od młodszych kolegów sprawnością. Nawet w życiu prywatnym nie lubił wspominać o swoim wieku. Jego pięćdziesiątka przeszła bez fajerwerków. Nie chciał żadnej imprezy. Na pierwszą po latach wyprawę pojechał w 2005 roku z Piotrem Pustelnikiem. To był Broad Peak. Przed wyjazdem mówił: "Nie martw się, łatwa góra".
Wrócił ze złamaną nogą po akcji ratunkowej na wysokości ośmiu tysięcy metrów. Byłam akurat w delegacji, stałam w kolejce do kasy po bilet wstępu na targi turystyczne Outdoor w Niemczech. "Cześć, Misiaczku. Jakbym troszeczkę nóżkę może złamał" - powiedział mi przez telefon. Chciał mnie uprzedzić, zanim obejrzę wiadomości w TV. Kiedy wrócił do Polski, dowiedziałam się, że nie miał prawa przeżyć tego wypadku. Zaklinował się z rakiem w skale i przekręcił nogę tak bardzo, że poszła mu kość strzałkowa, a staw skokowy został wyrwany. Akcja ratunkowa trwała ponad dwa dni, w czasie których asekurowany przez ratujących go innych wspinaczy zaliczył około trzech kilometrów zjazdów na pupie. Musiał być na silnych lekach przeciwbólowych, bo kiedy ratownicy dotarli z nim do bazy, śpiewał piosenki.
Odebrałam go z lotniska. Wyglądał źle, siedział na wózku inwalidzkim. Noga obandażowana, spuchnięta jak bania. Trafił do szpitala, gdzie od razu zrobiono mu rekonstrukcję ścięgien. Operacja była do tego stopnia udana, że po wyleczeniu i rehabilitacji chora stopa była silniejsza od drugiej, zdrowej. Był jednak okropnym pacjentem. Nie znosił bólu, jego próg wytrzymałości był bardzo niski. Co chwila wysyłał mnie do pielęgniarek, żeby podały silniejsze środki przeciwbólowe. Cierpiał. U dentysty było podobnie. Nawet najmniejszy ubytek musiał leczyć w pełnym uśpieniu.
Rozpoczął rehabilitację, treningi. Był karny. Czasami chciałam, żeby odpuścił, został w domu, bo deszcz. Ale był zawzięty, trening to świętość. Chodził na siłownię. Raz udało mu się nawet przebiec maraton. Jego czas był fatalny, ale nie miało to żadnego znaczenia.
Nie wiem dlaczego, ale ten wypadek mnie nie przestraszył. Pamiętam z jego wyprawy fantastyczny film, który nakręcił: "Czekając na Rosę". Rosa to pluszowy łoś, maskotka podarowana Arturowi przez naszego syna Kubę, kiedy Kuba miał pięć lat. Na jakimś wyjeździe narciarskim kupiliśmy mu pluszowe łosie: Rosę i chłopaka dla niej, łosia Detlefa. Jak to często bywa u małych dzieci, Kuba zaczął zbierać małe łosie i nadawać im imiona. Kiedy Artur wyjeżdżał na wyprawę, dostał całą gromadę łosi, w tym Rosę. Łosie jeździły z nim na wyprawy przez kilka lat. Teraz Rosa jest z nim pochowana.
Lawina
Artur zawsze bagatelizował wypadki. Przynajmniej przy mnie. Nie chciał mnie martwić, ja mu wierzyłam. Kreował się na niezniszczalnego. Zawsze powtarzał: "Mówiłem, że nie masz się o co martwić. Wróciłem". W szczegóły nie wchodził. Więcej dowiadywałam się od jego kolegów albo z gazet. Chciał mi oszczędzić nerwów i emocji. Wiedział, że od razu bym się sprzeciwiła, zaprotestowała. A tak przechodził do kolejnej wyprawy dość łagodnie.
Dwa lata później znów wybrał się w góry, tym razem w Tatry. I znowu stwierdziłam, że nie ma o co się martwić. Znał je przecież jak własną kieszeń, poza tym to tylko Tatry...
Być może nie doszłoby do wypadku, gdyby nie jego upór. Przeszli w ciągu trzynastu godzin prawie całą część grani głównej Tatr Zachodnich. Artur chciał jednak wrócić, pokonać ten odcinek raz jeszcze, szybciej. Wtedy zeszła lawina. Artur był zasypany śniegiem. To bardzo niebezpieczne, przy niskiej temperaturze człowiek momentalnie zastyga, trudno się wydostać z takiej masy śnieżnej, śnieg jest jak cement. Na szczęście jego ręce były na powierzchni. Akcja ratunkowa trwała kilka godzin.
Nieświadoma niczego zajmowałam się w domu jakimiś przyziemnościami. O wypadku dowiedziałam się od Artura przez telefon, prawie równocześnie z newsem na pasku w TVN24. Zamarłam. Nikt nigdy nie jest przygotowany na takie wiadomości, nawet żona himalaisty...
Kiedy pojawił się w domu, skwitował jednym zdaniem: "Nawet lawina mnie nie chce...".
Do dziś do końca nie wiem, co się tam wydarzyło. Nie było sensu pytać, bo to jak rzucanie grochem o ścianę.
Pyta mnie pani, czy z perspektywy czasu nie uważam, że wypadki to były sygnały, żeby jednak przestał się wspinać. Być może. Nigdy tego tak nie odczytywałam. Z wolna zaczęłam się do jego wyjazdów przyzwyczajać. Nigdy nie siadaliśmy i nie planowaliśmy wspólnie jego wypraw. On zwyczajnie oznajmiał: "Jadę". W pewnym momencie przestałam nawet pytać, intuicyjnie wiedziałam, że czas wyprawy się zbliża. Często nasza firma ubierała wspinaczy, była jednym ze sponsorów. Kiedy panowie himalaiści i panie himalaistki zaczynali się pojawiać w szwalni, czułam, co się szykuje. Na początku to była jedna wyprawa w roku. Z czasem dwie - w sezonie letnim i zimowym.
Ostatnio ktoś mnie zapytał, ile lat byliśmy małżeństwem. Odpowiedziałam: "Piętnaście". Później się zastanowiłam i stwierdziłam, że to nieprawda. Odliczyłam czas wypraw. Zabrały nam trzy lata wspólnego życia.
Świat się zatrzymał
Rok 2013 był inny niż poprzednie. Mieliśmy jechać na wakacje, kupiliśmy wczasy na Krecie. Bardzo potrzebowaliśmy wypoczynku. Aż tu Artur wchodzi do domu i ogłasza: "Misiaczku, najpierw pojadę na Gaszerbrum I".
Wściekłam się. Prosiłam go, żeby nie jechał. Jakbym podświadomie czuła, że coś złego się wydarzy. (...) Wyprawa na Gaszerbrum I miała być w lipcu, nasz urlop w sierpniu. Artur nie przypadkiem chciał pojechać z Marcinem Kaczkanem. Marcin na wyjazdach mało mówi, a Artur potrzebował ciszy i samotności.
Odprowadziłam go na lotnisko w Katowicach. Pożegnaliśmy się. Nie wiem dlaczego, ale zaczęłam płakać. Łzy cisnęły się same. Do samego końca nie mogłam się pogodzić, że wyjeżdża.
Podczas jego wypraw mieliśmy zwyczaj - jeden SMS dziennie. Nie należę do osób wylewnych, poza tym kiedy ktoś jest oddalony setki kilometrów od domu, szczegółowe opowiadanie, co u nas słychać, nie ma sensu. Chciałam mieć krótką informację, gdzie jest, czy wszystko w porządku, jak idzie wspinanie.
Tego dnia nie zapomnę nigdy. Niedziela, popołudnie, jestem z koleżanką na spacerze. Dzwoni Artur. Miał ze sobą telefon satelitarny. Odbieram i słyszę komunikat: "Marcin Kaczkan... szczytu...". Myślałam, że schodzą, stąd połączenie kiepskiej jakości. Kilka chwil później dostaję SMS: "Marcin Kaczkan nie żyje". Burza w mózgu. Co robić? Kogo powiadomić? Zadzwoniłam do Janusza Majera. Uznaliśmy, że media nie mogą jeszcze o tym wiedzieć. Najpierw trzeba poinformować rodzinę. Byłam kłębkiem nerwów. Telefon do bazy. Artur kazał mi się skontaktować z Thomasem Lämmle, Niemcem, który pod Gaszerbrum I organizował wyprawę komercyjną. Coś wcześniej dla niego załatwiałam, więc miałam numer. Lämmle wysłał w góry tragarzy. Od tego czasu wielokrotnie próbowałam dodzwonić się do Artura. Telefon milczał. Czułam, że coś jest nie tak. Nie odpisywał, nie oddzwaniał. Straciłam z nim kontakt.
W poniedziałek poszłam do pracy. Musiałam wyjść z domu, żeby nie oszaleć. To emocje, które trudno oddać. Czas biegnie tak wolno, że każda godzina wydaje się wiecznością. Mija kolejny dzień, nadal brak wieści. Po kilkunastu godzinach dzwoni Thomas. Odbieram: "Mam dobrą i złą wiadomość. Marcin żyje, Artur nie".
Świat się zatrzymał. Nie pamiętam, czy byłam w stanie cokolwiek odpowiedzieć. Jakbym dostała w twarz. To był jego ostatni kontakt ze mną. Nigdy później już do mnie nie zadzwonił. Marcin Kaczkan mówił mi później, że Thomas pomylił telefony, myślał, że rozmawia z jego żoną.
Usiadłam. Rozsypałam się na kawałki. Nie wiedziałam, co robić. Zadzwoniłam do Adama, kolegi z pracy. Przyjechał do mnie z prędkością światła. Razem zastanawialiśmy się, co teraz. Pojechałam do firmy, nie chciałam być sama. Nasi pracownicy podchodzili i składali kondolencje. Szczerze mówiąc, średnio pamiętam, co mówili. Silne emocje i stres wyparły wszystko.
Kiedy dowiadujesz się o śmierci najbliższej osoby, w głowie kotłują się różne myśli. Najpierw nie dopuszczasz tego do siebie, następnie analizujesz, jak do tego doszło. Tym bardziej że w przypadku śmierci Artura pojawiało się wiele niespójnych informacji.
Chłopcy tam, w górach, przez jakiś czas myśleli, że Artur zszedł do namiotu, schronił się i dlatego nie ma z nim kontaktu. Wątpliwości rozwiał dopiero Marcin Kaczkan, który wrócił do bazy i powiedział, że widział, jak Artur spada. Co się wydarzyło? Nie wiem. Mógł źle się wpiąć. Może miał chorobę wysokogórską. Jego SMS do mnie był irracjonalny. Poinformował mnie o tragedii. Tyle że nie swojej, a na dodatek ona się nie wydarzyła... Pojawiły się też hipotezy, że mógł popełnić samobójstwo. Nigdy w to nie uwierzę. Owszem, jego działania w ostatnich godzinach były dziwne, jak zgubienie karty SIM w telefonie. Eksperci twierdzą, że to niemożliwe. Trzeba sporo się namęczyć, by kartę wyjąć. Na takim mrozie? Ciężkie zadanie. Proszę sobie wyobrazić choćby zdjęcie rękawiczek. Mógł mieć halucynacje. Nieraz je miewał. W czasie jednej z wypraw zobaczył wróżkę, która groziła mu placem - miał nie śmiecić. Z kieszeni kurtki wyleciał mu papierek po snickersie, stąd upomnienie od wróżki. Tak bardzo się tym przejął, że do końca wyprawy karcił kolegów za nieporządek. Jakby się bał, że zjawa może wrócić.
Wiele razy zastanawiałam się, czy zrobiłam wszystko, by powstrzymać go przed wyjazdem. Moja psychiatra zabroniła mi zamęczać się takimi wątpliwościami. One nie wrócą mu życia.
Uśmierzanie lęku
Najtrudniejsze były pierwsze dni po śmierci. Nie byłam gotowa, by stawić czoło organizacyjnym wyzwaniom. Przede mną jeszcze pożegnanie z mężem. Jego ciało opuszczono do szczeliny lodowcowej. Zdecydowałam tak po konsultacjach z mamą Artura. Powiedziała, że katowickie robaki nie będą go jadły. Został w miejscu, które kochał. W górach. Poza tym transport ciała wiązał się z ogromnym ryzykiem. Teren był trudny.
Pogrzeb odbył się 17 lipca. Pochowali go w szczelinie na stokach Gaszerbrum, niedaleko obozu II, gdzie odnaleziono zwłoki. Nad ranem zadzwonił do mnie Marcin Kaczkan, żebym mogła symbolicznie uczestniczyć w pochówku. Do szczeliny wrzucono mu maskotkę, z którą się nie rozstawał - Rosę.
Zanim doszłam do siebie, minęło sporo czasu. Przez pierwsze tygodnie siedziałam wieczorami na kanapie i płakałam. Miałam wsparcie przyjaciół, rodziny, ale czułam lęk. Od teraz byłam odpowiedzialna sama za siebie i za syna. (...)
Przez pierwsze trzy miesiące chodziłam do psychiatry. Jeszcze tego samego dnia, kiedy dowiedziałam się o wypadku, przyjaciółka zapakowała mnie do auta i zawiozła wraz z Kubą do lekarki. Potrzebowałam tych wizyt. Mówiłam o lękach, ona mnie słuchała, nie oceniała. Czasami doradzała. Jednego dnia pozwalała mi użalać się nad sobą, drugiego - kazała brać się w garść. Chciała, żebym czymś się zajęła, wyszła z łóżka. Wciągnęłam się w seriale. Ale to było za mało. Przychodziła noc, czułam się samotna, brakowało mi Artura. Żeby zasnąć, musiałam brać tabletki. Później lekarka przestała przepisywać mi leki, kazała wyjść do ludzi. Umówić się na randkę, poznać nowego faceta, nie rozpamiętywać tego, co było.
Utkwiła mi w pamięci scena z jakiegoś filmu, którego tytułu nie pamiętam - kobieta mówi do partnera, który jest w niebezpiecznej sytuacji, że nie może zostać wdową w wieku czterdziestu lat. Wzięłam te słowa do siebie. Od tego momentu moje podejście zaczęło się zmieniać. Wiedziałam, że nikt za mnie nie poukłada spraw. Paradoksalnie to, że nie zgromadziłam kapitału, który pozwoliłby mi nie pracować, stało się moim wybawieniem. Praca dawała mi dużo satysfakcji, a teraz zaangażowanie w nią było mi tym bardziej potrzebne - i psychicznie, i finansowo. (...)
Spojrzenie na śmierć zmienia się z wiekiem. Trzeba do tego dojrzeć. Artur nauczył mnie dbać o siebie, nie wstydzić się egoizmu. Powtarzał, że nikt tak o mnie nie zadba, jak ja sama. Miał rację. Pozwolił mi dojrzeć przy sobie jako kobiecie. Stonować emocje. Patrzeć na wiele spraw z dystansem, umieć podejmować decyzje i brać za nie odpowiedzialność, zachować w awaryjnych sytuacjach zimną krew. Jego słynne "Nie ma zagrożenia dla życia, nie ma się co denerwować" albo "Nie jest tak, jak sobie zaplanujesz, tylko jest, jak jest" wzięłam sobie głęboko do serca i bardzo mi pomaga w życiu.
Myślę, że limit nieszczęść chwilowo wyczerpałam. Nic mnie już nie dotknie. (...)Chciałabym go kiedyś odwiedzić, ale boję się pojechać pod Gaszerbrum. Może kiedyś. Na razie zajmuję się nowym życiem. Mój obecny partner nie ma ekstremalnej pasji. To był mój jedyny warunek, jaki postawiłam sobie przed wejściem w nowy związek. Lubi biegać. Jedyne, co może mu się stać, to uszkodzenie łękotki, jestem w stanie to przeżyć.
Doceniam spokój. I to, że syn nie poszedł w ślady ojca.
***
Izabela Hajzer - w młodości chciała pracować w stacji meteorologicznej na Kasprowym Wierchu, to marzenie nigdy się nie spełniło. Znajomy z klubu skałkowego zaproponował jej pracę w Alpinusie. Tam poznała Artura Hajzera, właściciela firmy. Pobrali się na początku lat dziewięćdziesiątych, sześć lat później przyszedł na świat ich syn Kuba. Gdy Artur zginął podczas wyprawy na Gaszerbrum I, z dnia na dzień została ze wszystkim sama - wielkim domem na kredyt, dorastającym synem i firmą będącą już na skraju upadku. Podniosła się, ocaliła część dawnej firmy.
Artur Hajzer - wybitny himalaista, zdobywca wielu ośmiotysięczników, współzałożyciel i prezes firmy Alpinus, która produkowała odzież i sprzęt turystyczny i wspinaczkowy. Współtwórca firmy tej samej branży HiMountain. Stworzył program Polski Himalaizm Zimowy i był jego szefem. Zginął w 2013 r. na Gaszerbrum I.
* Więcej o książce "Zawsze mówi, że wróci" przeczytasz TUTAJ.