Kobieca przyjaźń bez lukru. "Podałam siebie na tacy. Mogła to bez trudu wykorzystać"
Jaka jest kobieca przyjaźń? Czy w damskim gronie można jeszcze mówić o zaufaniu i siostrzeństwie? Poznajcie trzy wyjątkowe kobiety, które podzieliły się z Interią swoimi historiami o tym, jak poznały swoje najlepsze przyjaciółki i jak wygląda ich relacja od środka. Każda z nich jest inna, ale łączy je jedno - nie potrafią bez siebie żyć.

Kobieca przyjaźń od podszewki
"Przyjaciel to ktoś, kto wie o tobie wszystko i mimo to cię nadal lubi" - rzekł kiedyś H. Jackson Brown i wiedział, co mówi. O przyjaźni mówić można w nieskończoność: o tym, jak jest ważna, jak trzyma nas w pionie, gdy jesteśmy blisko upadku, jak wiele znaczy dla naszego dobrostanu psychicznego, o tym jak przypomina nam, kim jesteśmy wśród niezliczonych życiowych ról. Jednak przyjaźń pomiędzy kobietami to prawdziwy gąszcz relacji, pełen niuansów i sprzeczności. Prawdziwa przyjaźń kobieca naznaczona jest wieloma kulturowymi "skazami": powielane są często opinie o kobiecej zawiści, nieszczerości, podkładaniu kłód pod nogi pod przykrywką dobrotliwego uśmiechu. Są przyjaciółki od lat dziecinnych, które wzrastając ramię w ramię trwały przy sobie pomimo rodzących się różnic, są kobiety, które samotne całe życie odkryły moc siostrzanego wsparcia dopiero w dojrzałym, dorosłym życiu; wiele jest przyjaciółek, które połączyła wspólna antypatia do kogoś.
Jest w tym zjawisku wiele niedomówień, aura tajemnicy. Czy rzeczywiście prawdziwym przyjacielem jest nie ten, z którym masz kontakt codziennie, a ten, który po kilku latach milczenia zjawi się w środku nocy u progu twoich drzwi, gdy będziesz mieć kryzys? A może przyjaźń to działająca w dwie strony nieustanna “terapia” oscylująca wokół karmienia swoich urojeń? Czy dwie kobiety spotykające się na kawę naprawdę są jak naładowany karabin maszynowy, który strzela nabojami we wszystkie osoby, które ma na celowniku? W rozmowie z Interią trzy kobiety po 30. opowiedziały o tym, czym dla nich jest kobieca przyjaźń i jak się narodziła.
Katarzyna i Ewa: trzy dekady przyjaźni
Była Kasią, gdy poznała Ewę. Pierwsze wspomnienia są jak przez mgłę, ale widzi siebie przed klatką rodzinnego domu, jak wraz z Ewą wykorzystują trójkołowy rowerek do cyrkowych niemal akrobacji. Już wtedy działały na siebie jak magnes. Miały około trzech lat.
- Pierwsza moja myśl to: no co ja mogę o Ewce mówić, przecież to Ewka, moja Ewka. Ale to przecież nikomu nic nie powie. Ewka to już jak część mojego ciała, jakby ręka czy noga albo wątroba. Myślę o niej automatycznie w wielu sytuacjach. Rosłyśmy razem. Miałyśmy wspólnych wrogów na podwórku, przed którymi uciekałyśmy. Przez okno patrzyłam, jak czeka na mnie na ławce, jak mama kazała mi sprzątać pokój w sobotę. Ona wchodziła na najwyższe drzewa i śpiewała głośno piosenki, a ja byłam jej fanką. Ona mnie pchała: zrób to, dasz radę, odezwij się, nie bój się. Ja chyba ją uspokajałam w szaleństwie. Rosłyśmy razem, klatka w klatkę, ramię w ramię. Zawsze w innych grupach, innych klasach, a potem w innych szkołach średnich. Biegałyśmy do siebie, by opowiedzieć o pierwszych chłopakach, pocałunkach. W szkole w zupełnie innych grupach, nasi znajomi się nie znali. Potem zamieszkałyśmy w innych miastach, pojawiły się dzieci. Brakowało czasu.
Dziś rozmawiamy raz na parę miesięcy. Ale zaufanie jest. Ja przynajmniej mam nadal tylko do niej. Gdy rozmawiamy przez telefon albo widzimy się nawet na chwilę, to jest tak, jakby czas nie upłynął. Sama w to nie wierzę, ale my się nigdy nie pokłóciłyśmy. I myślę, że się nie pokłócimy. Jesteśmy poza tą narracją o dwulicowości, o zazdrości. Ewka mnie otwiera, ja ją uspokajam. Uzupełniamy się i wiem, że tak będzie do końca życia. Że jak ona zadzwoni nad ranem, to ja ten przysłowiowy telefon zawsze odbiorę i zjawię się nawet na końcu świata. Miałam wiele koleżanek, jedne trzymały się ze mną dla korzyści, gdy awansowałam, inne to mamy koleżanek moich córek. To nie to. Nigdy się przed nikim nie otwieram, bo po prostu nie potrzebuję. Ta przyjaźń jest żywa, ale teraz w tle. Jesteśmy dla siebie kołami ratunkowymi.
Anna i Agata: wypełnienie "dziury" w sercu

Anna odkryła smak prawdziwej przyjaźni dopiero po 30. urodzinach. Uchodząca za towarzyską, ale bardzo asertywną, była materiałem na znajomą tylko dla wybrańców. Sama mówi, że chyba nigdy nie potrzebowała żadnej przyjaciółki. Stawiała czoła życiu sama, przy wsparciu rodziny. Była zaskoczona, gdy okazało się, że ma w sobie przestrzeń, którą idealnie wypełniła przyjaźń z Agatą.
- U nas zaczęło się od sytuacji w przedszkolu, dzięki której poznałam Agatę. Nie wchodząc w szczegóły, rodzice zebrali się razem, by interweniować u dyrektora i tam była ona. Nie widywałyśmy się wcześniej, tylko na zebraniach. Wiedziałam czyjego dziecka to matka i szczerze mówiąc, było mi to kompletnie obojętne. Znałam rodziców dzieci, z którymi przyjaźnił się mój syn i tyle. Ja miałam kiepskie podejście do tej całej kobiecej przyjaźni. Po prostu przez całą szkołę średnią i później w pracy napatrzyłam się na to, jak nieszczere potrafią być dla siebie kobiety, które zgrywały najlepsze “psiapsie”. Jak ohydnie się o sobie wypowiadają do innych osób, jak jednego dnia uśmiechają się i umawiają na kawę, żeby później jedna z nich przy mnie jechała po drugiej jak po psie. Ja mam twardy charakter, nie daję sobie w kaszę dmuchać, może dlatego nigdy nie czułam potrzeby, żeby ktoś miał ze mną dzielić jakieś troski.
Z Agatą kontakt dotyczył tylko sytuacji w przedszkolu, do momentu, aż nie spotkałyśmy się na żywo. Ciężko to opisać, ale coś “kliknęło”, nie wiem jak to nazwać... Rozmawiałyśmy godzinami, aż nie dotarło do mnie, że podałam jej na tacy swoje najbardziej prywatne i mocno przeze mnie chronione tajemnice. Miałam takie: przecież ja jej nie znam, a jeśli ona to wykorzysta? A jeśli komuś powie? Ale życie samo to zweryfikowało. Miała sposobność, wiele razy. Nigdy tego nie zrobiła. To jest moja osoba. A ja jej. Mamy bardzo płynne role, gdy jedna potrzebuje pomocy, druga robi wszystko: przeprowadza terapię, wspiera, daje kopa do działania. Żyjemy w symbiozie, w pełnej współpracy. Nie wiedziałam, że tego tak bardzo potrzebowałam.
Izabela i Aleksandra: dobro, które przebiło mur

Izabela mówi o początkach przyjaźni z Aleksandrą z przekąsem: “Przyczepiła się do mnie i tak zostało”, po czym wybucha śmiechem. Ich przyjaźń zaskoczyła je obie, bo swoje korzenie zapuściła w pracy.
- Ola została dopiero co zatrudniona w mojej ówczesnej pracy, a ja byłam jak z tego mema, na którym kot z groźną miną, pełen pogardy dla świata podpisany jest “To jest Iza, ona cię wprowadzi i wszystko ci pokaże”. Nas ten mem bawi, bo jest tak prawdziwy. Ja Olkę z góry traktowałam, nie była pierwszą laską, której miałam pokazać biuro, przyuczyć do tworzenia pism i ogarniania programów. Wszystko szło standardowo, poza tym, że ona nie chciała się ode mnie “odkleić” nawet, jak już okres “przyuczania" się skończył. Jak szła po kawę, zawsze pytała, czy ja też chcę, przynosiła domowe ciasta, które znajdowałam na swoim biurku. Najpierw się z tego śmiałam: "nieźle się podlizuje", ale po jakimś czasie “zmiękłam”.
Zaprosiła mnie na swoje urodziny w piątek po pracy. Miała być jeszcze jej koleżanka z czasów studiów, ale w ostatniej chwili odwołała, więc wyszło tak, że byłyśmy same. W pierwszym odruchu chciałam uciekać, ale rozmowa kleiła się lepiej, niż bym przypuszczała. Ola okazała się być osobą pozbawioną nastawienia na korzyści. To jest najbardziej szczera i altruistyczna osoba, jaką znam. Otworzyła mnie bardzo na to, żeby nie oceniać ludzi pochopnie, zburzyła we mnie jakiś mur, który sobie zbudowałam. My się śmiejemy, że ona mnie do tej naszej przyjaźni jakby "przymusiła", ale ja nie wiem jak jej za to dziękować. Nasza przyjaźń trwa już 10 lat, w międzyczasie ja zmieniłam pracę, Ola się przeprowadziła, pojawiły się dzieci, nowi partnerzy. A my się trzymamy. Dobroć, którą ma w sobie Ola, zdarza się rzadko, myślę, że ja też staję się trochę lepsza przy niej.