Materiały odrzucone

Książka Marty Dzido „Kobiety Solidarności” wypełnia wielką historyczną lukę, opowiadając o losach setek tysięcy kobiet, które w latach 80 walczyły o wolną Polskę.

Stocznia Gdańska
Stocznia GdańskaEast NewsEast News

"Kobiety nie przeszkadzajcie nam, my walczymy o Polskę" - podobno taki transparent wisiał w sierpniu 80. roku na bramie Stoczni Gdańskiej. Potem mówiono, że jednak nie na bramie, tylko na murze. Później, że to nie był żaden transparent, tylko napis, wydrapany na klatce schodowej. A w końcu, że w ogóle go nie było. Tak jak nie było kobiet walczących o Polskę. O historii tych zapomnianych bohaterek pisze Marta Dzido w książce "Kobiety Solidarności".

Trzeba mieć sporo wiary w siebie, żeby napisać taką książkę. Bo ileż razy można tłumaczyć, po co znów wraca się do losów Solidarności? Po co jeszcze raz opowiadać tę historię, przecież wszystko już napisano? I co to za moda, żeby teraz wszędzie wplatać kobiety, kobiecą perspektywę i kobiece wątki? A  Marta Dzido, takie pytania słyszała na dzień dobry od swoich bohaterek, rozmówców, informatorów. A mimo to opowiedziała tę historię. I wyszło jej to rewelacyjnie.

Marta Dzido swoją opowieścią obejmuje czasy od powstania Solidarności, przez okres transformacji ustrojowej, aż po wątki dotyczące dnia dzisiejszego. Jej rozmowy w działaczkami nie trzymają się jednak sztywno chronologii, ale swobodnie krążą miedzy dekadami. Konstrukcja książki, w której relacja autorki przeplata się z obszernymi wypowiedziami bohaterek,  nadaje opowieści dynamiki. Zaś opowieści te, nie dotyczą tylko spraw politycznych. Są również, często intymnymi, relacjami na temat ich sytuacji rodzinnej, ekonomicznej i sposobów w jaki musiały radzić sobie z powszechnymi brakami i lękiem o los swój i swojej rodziny.

Dzido unika pułapki literatury historycznej.  W "Kobietach Solidarności" nie ma nagromadzenia dat, kalendariów, nazwisk, miejsc, które zwykle zniechęcają czytelników do lektury tego gatunku książek.  Jednocześnie, autorka nie sięga po łatwe rozwiązania i nie czyni z "Kobiet Solidarności" powieści czy literatury popularnonaukowej. To po prostu rzetelny i świetnie napisany reportaż.

Równie ciekawe, jak losy samych bohaterek, są opisy procesu dochodzenia do prawdy i prób rekonstrukcji wydarzeń z przeszłości, podejmowane przez autorkę. Dzido opisuje zdjęcia, jakie widziała w archiwach: kobiety kadrowane bokiem, pochylone nad kanapkami, termosami, albo z kwiatami za bramą stoczni. Rolki z filmami, pokazujące dziewczyny na demonstracjach, zarchiwizowane jako "materiały odrzucone".

To pozwala zrozumieć proces tworzenia i pisania historii, z której jedne wątki są wypierane, by dać miejsce innym. Pokazuje jak to się stało, że kiedy trzeba wymienić działaczki Solidarności oprócz nazwisk Anny Walentynowicz, Henryki Krzywonos i Jadwigi Staniszkis, niewiele przychodzi nam do głowy.

Zadziwia jednak skromność samych kobiet Solidarności. Od nielicznych usłyszymy jasno sformułowane pretensje czy żal, że usunięto je z historii.  Mówią, że "wtedy były inne czasy", że w latach 80. walczono o wolność o dużą sprawę, a kobietami miano się zając dopiero później. Tyle, że  później jakoś zabrakło na to czasu, a historia Solidarności stała się opowieścią snutą wokół jednego człowieka  - Lecha Wałęsy.

Marta Dzido nie po raz pierwszy zajmuje się tematem kobiet w Solidarności. Dwa lata temu na ekrany wszedł jej świetnie przyjęty film, "Solidarność według Kobiet", nakręcony wraz z Piotrem Śliwowskim. Książka jest niejako jego literacką wersją, ale poszerza kwestie poruszone w obrazie o nowe wątki.

Ta książka wypełnia wielką, historyczną lukę. Bo Solidarność bez kobiet, jak mówiła Marta Dzido w jednym z wywiadów, to nie jest pół Solidarności. To żadna Solidarność.

Okładka książki "Kobiety Solidarności"
Okładka książki "Kobiety Solidarności"materiały prasowe
INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas