Schulz był sprzedany twórczości
- Schulz miał niebywałą intuicję, był też troszeczkę przesądny. Gdy do Drohobycza przyjechał słynny rabin, udał się do niego po poradę. Usłyszał wtedy, że mężczyźni z jego rodu nie mają dobrego losu. Bardzo to przeżywał - mówi Anna Kaszuba-Dębska - malarka, ilustratorka, reżyserka i autorka pierwszej tak obszernej biografii Brunona Schulza pt. "Bruno. Epoka genialna".
Katarzyna Pawlicka, Interia: Bruno Schulz miewał w życiu momenty, w których był naprawdę szczęśliwy?
Anna Kaszuba-Dębska: - Raczej był człowiekiem smutnym, zmagał się z licznymi zniżkami nastrojów i depresją. Mógł być jednak artystą spełnionym, świadomym aktu tworzenia. Wiemy to chociażby z listów Józefiny Szelińskiej - jego narzeczonej - pisanych po latach do Jerzego Ficowskiego.
W "Epoce genialnej" udało się pani obalić kilka mitów związanych z Schulzem...
- O Schulzu mówiło się jako o człowieku samotnym, wycofanym, z dalekiej prowincji. To są oczywiście stereotypy. Drohobycz, leżący niedaleko Lwowa, był miastem przemysłowym, rodzącym fortuny. Natomiast Bruno był światowcem: bardzo często wyjeżdżał z domu rodzinnego np. do Wiednia, Warszawy, Krakowa, Lwowa, Berlina czy Sztokholmu. Wakacje spędzał w Kudowie Zdroju, Truskawcu, Krynicy czy Zakopanem. Podczas tych podroży spotykał innych malarzy i literatów.
- Mitem jest mówienie o Schulzu jako niewykształconym samouku, bo kształcił się właściwie przez całe życie. Próbował studiować na Akademii Sztuk Pięknych w Wiedniu, uczył się w ówczesnej Szkole Sztuk Pięknych w Warszawie i w końcu otrzymał świadectwo krakowskiej ASP.
- Funkcjonuje też nieprawdziwa informacja, jakoby Schulz był wnukiem majętnego właściciela tartaku Jonasza Kuhmerkera. Był on bowiem nie dziadkiem Brunona, a kuzynem jego matki! Co ciekawe, pisząc tę biografię, odnalazłam kuzynkę Schulza Cecylię Kuhmerkerównę - żydowską pisarkę - feministkę, która debiutowała literacko już w latach 20. To bardzo interesujący wątek.
Zaskoczyło mnie też bujne życie towarzyskie Schulza. Wygląda na to, że nie tylko sam lgnął do ludzi, ale był przy okazji bardzo lubiany i łączył różne środowiska, czasem nie do końca sobie przychylne.
- W listach Schulz utyskuje, że nie może udać się do kogoś w odwiedziny, gdyż nie pozwala mu na to sytuacja w domu lub nawrót depresji. Całe życie był człowiekiem bardzo otwartym i towarzyskim - gdy poznał interesującą osobę, niemal natychmiast pisał do niej list, by podtrzymać kontakt. Takie znajomości ciągnęły się czasem nie tylko miesiącami, ale i latami. Poza tym lubił chodzić na imprezy, spotykać się z Witkacym i Gombrowiczem, włóczyć po nocnych lokalach Warszawy.
Nie miałam pojęcia, że w 1934 roku Schulz, Witkacy i Gombrowicz bawili się na jednej imprezie sylwestrowej! Czy mogłaby pani powiedzieć coś więcej o tym wyjątkowym trójkącie towarzyskim?
- Schulza otaczał krąg kobiet mniej lub bardziej związanych z literaturą i malarstwem. Myślę, że w kobietach znajdował zrozumienie i szukał akceptacji. Gdy idzie zaś o mężczyzn, pielęgnował liczne znajomości, był np. blisko zarówno z Gombrowiczem, jak i z Witkacym. Próbował nawet połączyć te dwie postaci, poznał ich ze sobą, ale niestety zabrakło między nimi chemii. Gombrowicz był wręcz zdegustowany zachowaniami, starszego od siebie o niemal dwie dekady, kolegi. Szaleństwa Witkacego mu nie odpowiadały. Z kolei Schulz świetnie czuł się w towarzystwie tego niepoprawnego wariata. Z drugiej strony młodszego kolegę - Gombrowicza - uważał za geniusza. To on namawiał go do pisania "Ferdydurke" i dawał mu pierwsze wskazówki.
Wróćmy na chwilę do kobiet otaczających Schulza. Sporo ich w pani książce: czasem to przyjaciółki, innym razem koleżanki, z którymi koresponduje, ale też członkinie rodziny.
- Jestem kobietą malarką i w tej biografii opowiadam w kontekście Schulza bardziej o kobietach niż o mężczyznach. Do tej pory w interpretacjach jego twórczości na piedestale stawiany był ojciec. W "Epoce genialnej" sporo miejsca poświęcam siostrze i matce, o których wcześniej nikt nie pisał. Dwadzieścia lat starszą Hanię uważano prawdopodobnie za niepoczytalną, biedną, chorą... Dotychczas badacze nie zauważali, że ta postać też budowała Schulza, miała niebagatelne znaczenie dla jego psychiki. Bruno wspominał zresztą o tym psychiatrze Węgrowskiemu, zapiski odnaleziono niedawno. Byłam bardzo ciekawa związanych z nimi wątków.
Kobiety były często pierwszymi czytelniczkami Schulza. Jego prozę od początku przyjmowano dobrze?
- Bruno debiutuje jako pisarz, gdy ma czterdzieści kilka lat, jest artystą, grafikiem malarzem, na co dzień nauczycielem. Gdy wydaje książkę, od razu pojawiają się pozytywne recenzje, choć oczywiście nie brakuje też negatywnych. Bez trudu wchodzi na salony literackie, zyskuje wielu przychylnych przyjaciół. Zresztą przy okazji drugiej książki - "Sanatorium pod Klepsydrą" - w jednym z listów pisze, że musi udowodnić swoją wartość, pokazać, że zaufanie, które zdobył w świecie literackim, nie pójdzie na marne. Udało się - otrzymał wówczas najważniejszą w Polsce nagrodę literacką - Złoty Wawrzyn.
A jednak mam wrażenie, że biografia Schulza jest nasycona ciągłym niespełnieniem, gorączkowością. Widać to chociażby w pierwszym rozdziale, gdy opisuje pani jego wyprawę do Paryża: pełną starań o to, by dotrzeć z twórczością do jak największej liczby wpływowych ludzi.
- Był człowiekiem, który poszukiwał i nieustannie się rozwijał. Do Paryża pojechał w 1938 roku, na koncie miał dwie książki, a jednak zabrał ze sobą teczkę rysunków. Chciał zaistnieć w szerokim świecie także jako artysta. Choć oczywiście spotkał się też z tłumaczami. Po powrocie zaczął intensywnie rysować, interesował się nowymi trendami w sztuce. Na pewno nie zamykał się na nowości czy inność.
Więcej o książce "Bruno. Epoka genialna" Anny Kaszuby-Dębskiej przeczytasz TUTAJ.
Nie zdecydował się jednak na stały wyjazd z Drohobycza, zawsze pokornie wracał do rodzinnego miasta.
- Drohobycz był jego bezpiecznym schronieniem. Próbował mieszkać przecież w Warszawie z narzeczoną - Józefiną Szelińską, próbował szukać pracy we Lwowie, ale rodzinny dom był magnesem, od którego nigdy nie udało mu się oderwać.
Myśli pani, że dom był Schulzowi niezbędny do tworzenia? A może chodziło wyłącznie o zobowiązania wobec rodziny?
- Po śmierci matki i brata Schulz stał się jedynym żywicielem rodziny, czuł za nią wielką odpowiedzialność. Opiekował się finansowo domem rodzinnym, z drugiej strony zaś miał dość, często mówił o wyprowadzce. Więzy krwi okazały się jednak na tyle silne, że pozostał ze starszą o 20 lat siostrą do końca. Poza tym Drohobycz, dom rodzinny, łączyły go z dzieciństwem, przodkami, dziadkami, których nigdy nie poznał - tematami tak dla niego istotnymi. Inna rzecz, że Schulz potrafił zgubić się w wielkim mieście np. Warszawie, idąc do znanego wydawcy. To rodziło obawy.
- W książce skupiłam się na najwcześniejszym okresie życia Schulza: dzieciństwie i młodości. Stąd też pomysł na tytuł "Epoka genialna", bo tym właśnie mianem pisarz określał pierwsze lata swojego życia. Interesowało mnie środowisko w którym wzrastał oraz to jak rodzina, miasto, przyjaciele, koledzy kształtowali chłopca, z którego w przyszłości wyrósł geniusz. Bruno mówił zresztą, że powrót do dzieciństwa jest najważniejszy w życiu twórcy i należał do twórców, których dzieciństwo budowało.
W pani książce pada zdanie, że Schulz opisał Drohobycz i zrobił to genialnie, dlatego strach myśleć, co by było, gdyby zdążył opisać cały świat.
- Witkacy to powiedział! Schulz potrafił zobaczyć w świecie swojego dzieciństwa coś, co nie było widoczne dla zwykłych śmiertelników. I to jest jego geniusz, który przetrwał do dziś. Przecież ludzie dalej fascynują się tą prozą.
I patrzą na nią, podobnie jak na twórczość plastyczną, przez pryzmat życia Schulza. Mam na myśli chociażby masochizm, który jest obecny na większości zachowanych grafik.
- Był wywiad w prasie, w którym Schulz opowiadał o swoich skłonnościach masochistycznych i się do nich przyznawał! Nie miał problemu, aby mówić o tym otwarcie.
Myśli pani, że właśnie masochizm uniemożliwił mu założenie rodziny?
- Myślę, że nie. Józefina Szelińska, z którą był w narzeczeństwie, od początku wiedziała o jego masochistycznych skłonnościach. Opisywała zresztą ich pierwsze spotkanie, kiedy to Bruno bił przed nią pokłony. W jego wzroku zobaczyła wówczas coś dziwnego, niesłychanego.
- Z Józefiną nie wyszło prawdopodobnie dlatego, że za wszelką cenę chciała żyć w wielkim świecie, oderwać Schulza od rodziny. Nie do końca akceptowała to, dzieje się w Drohobyczu. Inaczej niż Debora Vogel, jego wcześniejsza przyjaciółka. Debora szanowała zwyczaje oraz historię tej żydowskiej rodziny i bycie w niej Brunona. Natomiast Józefina miała do nich stosunek negatywny.
Da się zauważyć, że kontrast między życiem drohobyckim Schulza, a wakacjami w Zakopanem czy pobytami w Warszawie jest bardzo duży. Tych sprzeczności jest zresztą w biografii artysty więcej, chociażby rozdarcie między pracą nauczyciela a życiem twórczym.
- Z jednej strony depresja, z drugiej euforia... Kiedy o tym pani mówi, widzę od razu rysunki Schulza oparte na mocnych kontrastach: ciemność lub światło, królująca kobieta i upodlony mężczyzna. Świat Schulza to świat rozciągnięty między krawędziami, na których on sam nieustannie balansował.
Rzadko zdarza się, żeby twórczość była tak bardzo związana z biografią.
- Twórczość była dla niego absolutnie najważniejsza, stanowiła centrum jego świata, w niej się spełniał. Schulz mówił do ludzi przez swoje rysunki i opowiadania. Był sprzedany twórczości, zatracony w niej całkowicie.
Józefina umiała się z tym pogodzić?
- Robiła wszystko, by stworzyć Brunonowi przestrzeń do tworzenia. Pracowała w miejscu, którego nienawidziła, ale poświęcała się dla narzeczonego. A jednak im nie wyszło.
Do ich rozstania przyczynił się być może romans Schulza z Nałkowską. Czytając o ich relacji, miałam wrażenie, że Schulza pociąga w Nałkowskiej przede wszystkim jej pozycja w świecie literatury.
- Józefina podejrzewała różne rzeczy, dopytywała o nie przyjaciół Schulza. Była zakochana i oddana, a sam Schulz mówił: ona mi jest potrzebna do życia, nie ma drugiej osoby, która by mnie tak ogromnie kochała. Natomiast nie wiem, czy on to uczucie w takim samym stopniu odwzajemniał. Wydaje mi się, że nie.
Mało znany jest też wątek pierwszego polskiego tłumaczenia "Procesu" Kafki. Jego autorką była właśnie Szelińska.
- Józefina była germanistką, świetnie władała językiem niemieckim. Kiedy Schulz wydał "Sklepy cynamonowe", wspólnie wpadli na pomysł, żeby przetłumaczyła "Proces", który opublikują pod nazwiskiem Brunona. On tylko przeczytał tekst, dokonał drobnych poprawek. W ten sposób każdy z nich mógł zarobić, a tantiemami podzielili się po połowie. Z ówczesnej perspektywy było to uczciwe, aczkolwiek do naszych czasów zachowały się egzemplarze z nazwiskiem Schulza, jako tłumacza, a nie Szelińskiej. Zresztą, w listach do ministerstwa Schulz zaznaczał, że jest autorem tego tłumaczenia.
Wiemy, że Schulz zmarł śmiercią tragiczną - został zastrzelony na ulicy getta podczas II wojny światowej. Jednak w pani książce mocno wybrzmiewa wątek, że doszło do tego dosłownie w przededniu ucieczki z Drohobycza.
- Schulz mógł wydostać się z getta dużo wcześniej, ale przez cały czas miał obawy. Przede wszystkim opiekował się schorowaną siostrą, która zginęła wcześniej od niego oraz siostrzeńcem. Gdy były łapanki, za wszelką cenę próbował znaleźć im schronienie. Wiemy, że zjechała do niego rodzina, choć nie znamy konkretnych nazwisk. Pewnie i za nich był odpowiedzialny, bo w getcie miał stosunkowo dobrą pozycję. Był tzw. potrzebnym Żydem, nosił opaskę z napisem "glejt", którą otrzymał, ponieważ wykonywał portrety gestapowców i pracował w bibliotece, gdzie segregował książki. Był też w nim koszmarny strach, że gdy wsiądzie do pociągu i będzie jechał już w kierunku Warszawy, ktoś go rozpozna, wywlecze z przedziału i rozstrzela w lesie. Takie sytuacje naprawdę się zdarzały, mówiono o nich w getcie. Dlatego tak długo zwlekał. Ale w końcu przyszedł moment, kiedy wygłodzony, wychudzony, w bardzo złym stanie psychicznym, postanowił uciekać. Albo już wiedział, że to koniec... Tego nigdy się nie dowiemy.
Przeczucie, że koniec jest blisko, katastrofizm przypisywany zazwyczaj Witkacemu, pojawiał się u Schulza jeszcze przed wojną.
- Schulz miał niebywałą intuicję, był też troszeczkę przesądny. Gdy do Drohobycza przyjechał słynny rabin, udał się do niego po poradę. Usłyszał wtedy, że mężczyźni z rodu Schulzów nie mają dobrego losu. Bruno bardzo to przeżywał: pisał na ten temat do siostrzenicy i do brata. Niestety, słowa rabina znalazły odzwierciedlenie w rzeczywistości.
Ojciec chorujący długo na oczach całej rodziny, przedwczesna śmierć brata....
- Wszyscy bratankowie oprócz jednego zginęli. Ten natomiast tułał się po świecie w czasie II wojny, nigdy nie powrócił do Polski.
Schulz był przesądny, ale czy religijny? W pewnym momencie dla Józefiny wystąpił przecież z gminy żydowskiej.
- Ale nie konwertował, pozostał bezwyznaniowcem. Ludzie dziwili się, kiedy szedł do kościoła z uczniami i wykonywał znak krzyża, albo ściągał kapelusz. Tymczasem był po prostu człowiekiem dobrze wychowanym i umiał się zachować w każdej sytuacji. Natomiast raczej nie był religijny: jak twierdzi Szelińska, do synagogi udawał się raz w roku, w Jom Kipur.
Ale to nie było coś, co determinowało jego twórczość, postrzeganie świata?
- Absolutnie. Ale pamiętajmy, że wychował się tradycji judaistycznej. W szkole uczestniczył w lekcjach religii prowadzonych przez rabina. Wraz z całą rodziną brał udział w różnych obrzędach: pogrzebach czy ślubach.
W rozdziałach poświęconych dzieciństwu i wczesnej młodości pokazuje pani, jak wiele kultur spotykało się z Drohobyczu. Schulz dorastał na przecięciu co najmniej trzech religii.
- Tak, Drohobycz to miasto wielokulturowe. Spotykały się tu różne narodowości i religie. Na przykład pierwszą gimnazjalną klasę ukończył Brunio wraz z 38 kolegami, spośród których 27 to byli drohobyczanie, 10 pochodziło z innych powiatów i jeden z Anglii. Według deklaracji języka ojczystego proporcja klasy wygląda następująco: 27 Polaków i 11 Rusinów. Schulz należał do tej pierwszej grupy. Chłopcy uczęszczali w swoich grupach wyznaniowych na lekcje religii katolickiej, prawosławnej i żydowskiej.
W książce pojawia się też wątek zaginionych dzieł Schulza. Jesteśmy w stanie oszacować, czego nam brakuje?
- W sferze plastyki obrazów: akwarel oraz olejnych płócien, na pewno było ich sporo. Znamy tylko jeden obraz Schulza, "Spotkanie", namalowany w 1920 roku. W książce próbowałam pokazać świat jego malarstwa. Szukałam cytatów z listów, w których była mowa o kolorystyce prac, o ciągotach Brunona do kubizowania. Zresztą w tym zachowanym obrazie widać modernistyczne wpływy.
- Natomiast, gdy mowa o literaturze, istnieje długa lista zaginionych dzieł: przede wszystkim powieść "Mesjasz", opowiadanie napisane po niemiecku pt. "Die Heimkehr" wysłane do Tomasza Manna, a może nawet więcej takich opowiadań. Podobno w getcie Schulz napisał kilkadziesiąt, a według niektórych przekazów nawet kilkaset, stron pamiętnika o zagładzie Żydów drohobyckich. Wiemy też o wykładach o Lilienie, Mannie czy o Gotliebie. Niewykluczone, że kiedyś odnajdziemy eseje im poświęcone, bo w ostatnich kilku latach został przecież odkryty esej o Lilienie, który był wydrukowany w drohobyckim czasopiśmie. Dosłownie pół roku temu światło dzienne ujrzało opowiadanie "Undula", które umiejscawia twórczość literacką Schulza o 10 lat wcześniej! Podpisał się pod nim pseudonimem, co być może otworzy badaczom nowe ścieżki.