Strach przed... lądowaniem?

Od wielu lat sobie latam. I wcale się nie boję! Czasem wysoko ponad chmurami, czasem nisko przy samej ziemi; tam, gdzie mnie oczy poniosą albo gdzie mnie akurat wiatr wywieje. Zdaję sobie sprawę, że jestem w pozycji uprzywilejowanej. Żyję z tego, co lubię robić, a to, co robię, daje mi tyle wolności, że mogę tak sobie swobodnie polatać. To znaczy... mogłam. Do niedawna. Odkąd mam dziecko, czuję, że pora gdzieś wylądować. I strach mnie wielki ogarnia...

Anita Lipnicka
Anita LipnickaINTERIA.PL

Tak się jakoś składa, że jestem otoczona "latawcami". Większość ludzi, których spotykam "w pracy" , to przebojowi "single" bez zobowiązań albo osoby będące w związkach typu luźnego, czyli takich, które "na wszystko mają jeszcze czas", a póki co zajmują się "wyciskaniem z życia, co się da". Przebywając na co dzień w podobnym środowisku łatwo ulec wrażeniu, że wieczne "bujanie w obłokach" to jedyna właściwa forma egzystencji. Dlatego przeżywam obecnie lekki dramat. Z jednej strony pragnę jak dawniej frywolnie konsumować każdy dzień bez lęku o jutro, z drugiej... No właśnie.

Z drugiej strony (a ściślej rzecz ujmując - z kocyka w gwiazdki), patrzy na mnie ufnym wzrokiem mały ludzik. I chociaż jeszcze nie mówi, wiem, że pyta, czy mam dla niego spadochron. W razie jakby co, skoro zamierzam tak dalej w tę i we w tę latać. Ano nie mam. I chyba byłoby lepiej dla nas, gdybym w końcu pomyślała o jakimś lądowisku.

Nie da się mieć wszystkiego. Zabawne, że po tylu latach bohaterskiej walki feministek o prawo kobiet do realizowania się na polu innym niż tylko poletko rodzinne, wreszcie tyle możemy, nie będąc jednocześnie w stanie podołać stawianym przez siebie wyzwaniom. Założę się, że nie jedna ambitna (i zalatana!) bizneswoman marzy nieraz potajemnie o byciu szczęśliwą kurą domową. Taką, co to nie musi się martwić o byt (bo od tego ma koguta), sama więc może oddać się bez reszty opiece nad ukochanymi pisklakami, zamiast skręcać się z wyrzutów sumienia za każdym razem, kiedy wyrusza w delegację. Cóż. Fizyki nie da się oszukać. Życiem rządzi zasada naczyń połączonych. Nie ma takiej siły, żeby cię gdzieś nie ubyło, skoro przybyło ciebie gdzieś indziej.

Przybyło mnie w gronie mam. Ubyło - wszędzie dokoła. Dosłownie nie starcza mi godzin w zegarku ani przestrzeni w głowie na takie luksusy jak kino, knajpa, wystawa czy granie na gitarze i śpiewanie sobie pod nosem. (Nie wspomnę już o tworzeniu - mentalnie mnie nie stać na zajęcie tak egocentryczne.) Stałam się zakładnikiem czasu. I ofiarą wyborów. Wiem, że jestem skazana na wieczne rozdarcie...

Podobno jesienią w Irlandii ma się ukazać na rynku skrócona wersja płyty duetu Lipnicka/Porter. Podobno artyści mają się pojawić na jakimś niezwykle ważnym koncercie promocyjnym w Dublinie. Podobno otwierają się szanse i nowe możliwości. Podobno. Tymczasem ja koncentruję wszystkie siły na szukaniu gniazda. Nie wolno mi już żyć byle jak, ani byle gdzie. Musimy się wyprowadzić ze środka ruchliwego skrzyżowania w miejsce bardziej "family friendly". A że gniazda w Warszawie są koszmarnie drogie, czeka mnie budowanie przyszłości na kredyt. I to wcale nie zaufania, tylko taki realny, w gotówce, który nigdy już nie pozwoli mi oderwać stóp od ziemi jak dawniej.

Koniec swobodnego latania. Żegnajcie ptaki niebieskie... Nie bez zazdrości patrzę jak rozwijacie skrzydła, by wyruszyć ku nowej przygodzie. Ja jednak postanawiam lądować. Zamiast w siebie, zainwestuję dla odmiany w rodzinę. Coś mi mówi, że to może być całkiem intratna inwestycja. Specjaliści od rynku wyrokują, że sukces i kariera będą w notowaniach spadać - podaż większa niż popyt. Natomiast wartość uczuć drastycznie wzrośnie. Miłość i poczucie bezpieczeństwa mają być w cenie, jak nigdy dotąd. Już zacieram ręce. Ale będę bogata!

Anita Lipnicka

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas