"Walka przez łzy - historia Teresy Klemańskiej, matki Tomasza Komendy" - fragment książki

Przez 18 lat, nakrywając stół do kolacji wigilijnej, zostawiała jedno wolne miejsce dla własnego syna, niesprawiedliwie skazanego za gwałt i morderstwo. Teresa Klemańska, matka Tomasza Komendy, zdecydowała się porozmawiać z Grzegorzem Głuszakiem o wieloletniej walce, którą stoczyła o syna i rodzinę. Poniżej publikujemy fragment książki.

Tomasz Komenda z matką Teresą Klemańską i adwokatem Zbigniewem Ćwiąkalskim
Tomasz Komenda z matką Teresą Klemańską i adwokatem Zbigniewem Ćwiąkalskim MARCIN SMULCZYNSKI / SEEast News

Grzegorz Głuszak:  Najgorszy dzień w pani życiu?

Teresa Klemańska: - Dzień, w którym zatrzymali Tomka, gorszego nie było, mimo że w życiu przeszłam już wiele. To był ten dzień, w którym pękło mi serce.

Co pani pamięta z tego dnia?

- Zabrali go osiemnastego kwietnia 2000 roku, trzy dni przed Świętami Wielkanocnymi.

Kilka tygodni wcześniej Tomek był na policji.

- Tak, był, ale to było normalnie, nie wyprowadzali go zakutego w kajdanki, tylko po prostu podjechali samochodem, dwaj panowie weszli do nas na górę i powiedzieli, że Tomek musi z nimi na chwilę jechać do komendy wojewódzkiej, bo muszą coś wyjaśnić. I on wtedy pojechał z nimi, ale za cztery godziny wyszedł.

Tomek wiedział, o czym chcą z nim rozmawiać?

- Nie, nikt z nas nie miał zielonego pojęcia. Myśleliśmy, że może chodzi o to, że Mirek z Maćkiem pracują na czarno w Niemczech, że policja w Niemczech ich zatrzymała. Tylko to przychodziło nam do głowy, jak pierwszy raz przyszli po Tomka.

A kiedy wrócił, dowiedzieliście się, o co chodzi?

- Wtedy powiedzieli mu tylko, że muszą pobrać od niego materiał biologiczny, bo było jakieś morderstwo i gwałt kilka lat wcześniej, i to w zasadzie było tyle.

Wizyta policjantów przypadkowa jednak nie była. Kilka dni wcześniej Dorota P., sąsiadka mamy Teresy, była na imprezie u swojej znajomej, której mąż był policjantem. Mimochodem wspomniała temu człowiekowi, że policja szuka ludzi i pokazuje portrety pamięciowe jakichś mężczyzn, a na jednym z nich rozpoznała wnuka sąsiadki. To zdanie rzucone od niechcenia zadecydowało o dalszym życiu całej rodziny Komendów i Klemańskich. Wezwana kilka dni później na policję, Dorota P. już oficjalnie potwierdziła, że rozpoznaje na przedstawianych tablicach Tomasza Komendę. Zeznała też, że Tomek wielokrotnie pożyczał od niej pieniądze na benzynę i na kwiaty dla swojej dziewczyny - ponoć musiał do niej dojeżdżać, bo mieszkała w Miłoszycach. Tomek miał jej pokazywać zdjęcie wybranki i chwalić się, że ma co do niej jakieś plany. Dorota P. zeznała też, że rodzina Komendów to prawdziwa patologia, że w mieszkaniu ich babci dochodzi do libacji alkoholowych, że wnuki kradną babci rzeczy i wynoszą z domu, co tylko się da, a babcia żyje na skraju nędzy.

Dorota P. dziś już nie żyje. Zmarła kilka miesięcy po tym, jak Tomek wyszedł po osiemnastu latach z więzienia. Można się tylko domyślać, jakie motywy skłoniły ją do złożenia fałszywych zeznań. Teresa przez pewien czas opiekowała się dzieckiem Doroty P., ale zrezygnowała, gdyż kobieta zostawiała u niej potomka na coraz dłużej. Teresa zaczęła się bać, że w końcu pozostanie z obcym dzieckiem na zawsze. Kiedy zrezygnowała z tej pracy, usłyszała od Doroty P., że jeszcze przez nią zapłacze. Była to groźba wypowiedziana na poważnie.

Kilka tygodni później Teresa rzeczywiście płakała. Po informacji uzyskanej od Doroty P. policjanci, którzy przez trzy lata nie potrafili wykryć sprawcy morderstwa z Miłoszyc, wbiegli na czwarte piętro kamienicy do mieszkania rodziny Komendów i Klemańskich. Zabrali Tomka na cztery godziny. W kwietniu zapukali do tych samych drzwi jeszcze raz, ale tym razem nie chcieli jedynie porozmawiać. Wyprowadzili skutego mężczyznę i wywieźli do prokuratury, gdzie usłyszał zarzut gwałtu ze szczególnym okrucieństwem i nieumyślnego spowodowania śmierci, który potem zmieniono na najcięższy z możliwych, czyli gwałtu ze szczególnym okrucieństwem i morderstwa. Tomek trafił na trzy miesiące do aresztu śledczego przy ulicy Świebodzkiej, niedaleko własnego domu. Zamienił wygodne łóżko na więzienną pryczę. Gdyby nie obca kobieta, nie dowiedziałby się pewnie, że niedaleko Wrocławia leży miejscowość Miłoszyce. Gdyby Teresa nigdy nie spotkała Doroty P., nie odwiedzałaby przez osiemnaście lat swojego syna najpierw w areszcie śledczym, a potem w zakładzie karnym.

- Osiemnastego kwietnia Tomek już nie wrócił - kontynuowała Teresa swoją opowieść.

Więcej o książce Grzegorza Głuszaka przeczytasz TUTAJ.

Tomasz Komenda z dziennikarzem Grzegorzem Głuszakiem
Tomasz Komenda z dziennikarzem Grzegorzem GłuszakiemJacek Domiński/ ReporterEast News

Pani, z tego co wiem, nie było w domu, gdy przyszli po syna?

- Nie, nie było mnie wtedy w domu i ja go do wieczora szukałam. Nikt nie zostawił żadnej informacji, nikt nas nie powiadomił, że Tomek został zatrzymany. Jak rano o dziewiątej wróciłam, to już go nie było. Okno było ściągnięte, bo syn przygotował je do malowania, jedno już skończył malować, drugie czekało. Zaczęłam nerwowo szukać Tomka. Już nie pamiętam, kto mi to powiedział, ale usłyszałam, że on z jakimś kumplem pojechał na lotnisko. Trochę mi ulżyło. Kumpel wrócił z lotniska, a Tomek nie. Powiedział mi, że Tomek miał z nim jechać, ale nie pojechał i on nie wie dlaczego, i nie ma żadnej wiedzy, gdzie Tomek jest.

- Wtedy już na poważnie zaczęłam się niepokoić. Do głowy mi jednak nie przyszło, że go aresztowali, bo niby za co, dlaczego? I dopiero później, to było tak o szesnastej, może chwilę po szesnastej, koleżanka mi powiedziała, że widziała, jak Tomek był skuty i prowadziło go dwóch nieumundurowanych mężczyzn. No to wszystko było jasne. Przypomniałam sobie, że przecież kilka tygodni wcześniej przyszło też dwóch mężczyzn i zabrali Tomka, tyle że wtedy odbyło się wszystko kulturalnie, bez żadnych kajdanek. Ruszyłam biegiem na policję i u dyżurnego, a nie, u jakiejś policjantki, dopytywałam, czy taki tu jest. Usłyszałam, że jest, więc chciałam wiedzieć, gdzie mogę się czegoś więcej dowiedzieć. To usłyszałam, że w prokuraturze. Poleciałam do prokuratora Stanisława O., ale to już chyba było następnego dnia, bo na policji już byłam, jak późno było. Pewnie nikogo bym tam i tak nie spotkała. Tak, do prokuratury poszłam z rana, ale wcześniej jeszcze taki myk zrobiłam, że poprosiłam policjantkę, żeby papierosy Tomkowi dała, i ona zgodziła się na trzy paczki. Każdą podpisałam, bo on zna mój charakter pisma, żeby wiedział, że ja już wiem.

A co pani napisała na tych paczkach?

-  "Komenda Tomasz", żeby wiedział, że dla niego są i że to ja je przyniosłam. Myślałam, że zaraz go wypuszczą, więc poszłam do prokuratora Stanisława O., a on mi powiedział, że Tomek jest zatrzymany na czterdzieści osiem godzin do wyjaśnienia i może wtedy wyjdzie. Jeszcze zapytał mnie, czy ja nie wiem, że każdego można zatrzymać na czterdzieści osiem, no to ja mu na to, że nie wiem. Próbowałam jeszcze dopytywać, czy po tych czterdziestu ośmiu godzinach wyjdzie, ale on już nie chciał ze mną rozmawiać. Po czterdziestu ośmiu godzinach Tomka nie było, więc znów poszłam do tego prokuratora. Tym razem powiedział, że na siedemdziesiąt dwie godziny przedłużył zatrzymanie. I tak zatrzymali go na osiemnaście lat. Masakra, proszę mi wierzyć. To był ten dzień, w którym ponownie pękło mi serce, na kilka dni przed świętami, i krwawiło przez długie lata. To był dramat, przez dziewięć miesięcy tylko paczki mogłam podawać, bo widzeń mi odmawiali. Tłumaczyli, że ze względu na to, że trwa śledztwo, a ja będę świadkiem.

Tomasz Komenda po posiedzeniu Sądu Najwyższego w Warszawie
Tomasz Komenda po posiedzeniu Sądu Najwyższego w WarszawieJacek Domiński/ ReporterEast News

Kiedy prokurator Stanisław O. powiedział pani, w jakiej sprawie aresztowali Tomka?

- Od razu na pierwszym spotkaniu. Zrobił wielkie oczy i tylko zapytał, czy ja tego nie wiem, że w sprawie gwałtu i morderstwa dziewczynki. Nie wiedziałam, a on jeszcze dorzucił: - Ma pani syna mordercę i tego pani nie wie. Biegiem dałam znać Mirkowi i Maćkowi do Niemiec. Krzysiek był wtedy w wojsku, Piotrek ze mną we Wrocławiu. Po kilku dniach Tomek zadzwonił do mojej mamy, bo tylko ona miała wtedy stacjonarny telefon, komórek jeszcze tak nie było, to znaczy były, ale myśmy jeszcze wtedy nie mieli. Mama szybko do koleżanki zadzwoniła i koleżanka dała mi znać, że Tomek dzwonił. Już chyba wtedy wiedzie­liśmy, że po tych siedemdziesięciu dwóch godzinach przedłużyli mu areszt na trzy miesiące.

 Co pani myślała tego wieczoru, kiedy Tomek nie wrócił na noc do domu?

- Szalałam z rozpaczy, dostawałam jobla, wszędzie, ale to wszędzie go szukałam, nawet po szpitalach, że może coś się stało. Dopiero jak mi ta koleżanka powiedziała, że go aresztowali, to przestałam, ale to już mówiłam, że wtedy pędem na policję pobiegłam i potwierdzili, że jest.

Ulga?

- Nie wiem, czy ulga, może trochę, wtedy myślałam jeszcze, że zaraz wyjdzie.

Kiedy Mirek się dowiedział?

- On był w Niemczech, dowiedział się chyba po trzech dniach, bo ja go nie chciałam martwić i mu mówić. Byłam pewna, że Tomek zaraz wyjdzie. Znam Mirka, jakbym mu od razu powiedziała, to on jeszcze tego samego dnia rzuciłby wszystko i przyjechał. Zadzwoniłam do Niemiec po siedemdziesięciu dwóch godzinach, jak Tomkowi dali kolejne trzy miesiące. Przez dziewięć miesięcy się z synem nie widziałam, najgorsze dziewięć miesięcy. Pierwsze widzenie przez pleksę, ja po jednej stronie, on po ­drugiej. Pytałeś, kiedy pękło mi serce. Wtedy pękło znowu. Widzieć go i nie móc przytulić, ta cholerna pleksa... Wtedy tylko ja mogłam mieć z nim widzenie, bo gdy sąd decydował o przedłużeniu aresztu dla Tomka na kolejne trzy miesiące, to ja miałam powiedzieć, że nie będę zeznawać. Tak mi adwokat doradził, że jeżeli chcę się widzieć z synem, to mam powiedzieć w sądzie, że nie będę zeznawać. Tak się rozryczałam, gdy chciałam to powiedzieć, że adwokat w końcu wstał i powiedział to za mnie. Sąd się zgodził. Chłopaki i Mirek nie mogli się z nim widywać, bo byli świadkami w sprawie. Sąd cały czas ich przesłuchiwał. Dla mnie to, co się działo, było zupełnie niezrozumiałe, nienormalne, niewyobrażalne. Cały czas zadawałam sobie pytanie, dlaczego on. Wszyscy moi synowie byli grzeczni, ale może gdyby Krzyśka czy Maćka policja zatrzymała, bo nie wiem, na przykład nerwy im puściły i kogoś uderzyli, może bym uwierzyła, że coś przeskrobali, ale nie Tomek, nie coś takiego.

- Tymczasem to właśnie Tomek, właśnie za coś takiego trafił na długie lata do zakładu karnego. Za gwałt i morderstwo. Czy dzień, w którym go zamykali, był tym najgorszym? Pewnie jednym z wielu potwornych. Pewnie serce pękało jego matce wielokrotnie i aż trudno uwierzyć, że wytrzymało tyle lat. Po aresztowaniu był wyrok pierwszej instancji, potem sąd odwoławczy w wyroku zaostrzył karę, potem Sąd Najwyższy, który ostatecznie podtrzymał wyrok skazujący jej syna na dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności.

Tomasz Komenda z mamą Teresą Klemańską
Tomasz Komenda z mamą Teresą KlemańskąJacek Domiński/ ReporterEast News

Ponoć trzeci zawał jest tym śmiertelnym. Teresa przeżyła już cztery. Tomka próbowano uwikłać w jeszcze jeden gwałt, by uczynić z niego seryjnego gwałciciela, prawie się udało. To też kosztowało ją wiele nerwów. Serce Teresy biło jednak nadal, pewnie po to, by scalać rodzinę, by podtrzymywać bliskich na duchu w trudnych chwilach, ale przede wszystkim po to, by dotrwać do chwili, gdy Tomek będzie wychodził z więzienia.

Wiedziała, że ma dla kogo żyć. Dla czterech synów, męża, wnuczek, dla całej rodziny, która przez tych osiemnaście lat mocno się powięk­szyła. Kiedy staliśmy przed Zakładem Karnym w Strzelinie, wiedząc, że Tomek lada chwila opuści więzienne mury, powiedziała, że boi się o syna, czy z radości wytrzyma mu serce. Ja bałem się znacznie bardziej, czy wytrzyma jej serce, od lat szargane, rozrywane. Czy wytrzyma ogromne emocje? Dziś już wiem, że wytrzymało. Serce Teresy jest piękne, choć mocno schorowane.

Fragment książki
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas