Jedzenie, joga i kamienie

O kulinarnych przygodach, kolacji molekularnej i niezwykłych wakacjach i... nieświadomie popełnionym przestępstwie opowiada Małgorzata Potocka.

Małgorzata Potocka
Małgorzata PotockaMWMedia

Małgorzata Potocka: - Dla mnie sport to najlepszy wypoczynek, dlatego pod koniec lipca jadę do Jastrzębiej Góry na obóz jogi. Poza tym będę starała się być w Warszawie. Zadbam o zdrowie - głównie o swój kręgosłup, który trochę "nawala". A gdy Warszawa się wyludnia, wtedy mogę pożyć miastem. Będzie też pracowicie. Gram niedużą, ale za to bardzo miłą rolę w filmie "Och, Karol" i bardzo się z tego cieszę.

A zdarzyły się kiedyś pani wakacje, które przybrały niespodziewany obrót?

- Pamiętam jedne wakacje zapowiadające się na takie, w które nie będę miała nic do roboty poza czytaniem książek. A tymczasem stałam się... przedszkolanką. Było to na Kaszubach. Pojechaliśmy tam ja i mój ówczesny mąż z małą Matyldą. I nagle się okazało, że w tej wsi, w której jesteśmy, schodzą się do nas tabuny dzieci. Ja z rozkoszą zaczęłam dla nich gotować, a mój mąż Józek robił im wycieczki w poszukiwaniu skarbów. Pokazywaliśmy im zdjęcia, obrazy, uczyliśmy ich historii sztuki. Uwielbiałam, kiedy przychodziło do nas około siedemdziesięciorga dzieci i robiliśmy dla nich wakacyjną akademię z przygodą. Niesamowite przeżycie.

Jest pani podróżującym smakoszem?

- Jeżdżąc po świecie zbieram różne smaki i ich ciekawe połączenia. Uwielbiam też przyglądać się, w jaki sposób są wymyślane dania, jak są one podawane. Jestem tzw. "kucharą" od urodzenia i najchętniej miałabym swoją restaurację, gdyby to nie była tak makabryczna praca. Moja matka cudownie gotowała. Moje córki również fantastycznie gotują, ale w naszych kuchniach nie ma ani jednej książki kucharskiej. Specjalizuję się w kuchni wschodniej - rybach i lekkich zupach. Wymyślam, poszukuję i moje kolacje dla przyjaciół to ciągłe eksperymenty.

Czy jest coś, czym smakowo zachwyciła się pani ostatnio na wyjeździe?

- Byłam w fantastycznej azjatyckiej restauracji w Londynie, która nazywa się Haka San. Jadłam tam kłącza bambusa i ryby zawijane w liście szpinaku - to było wspaniałe danie. Byłam też w restauracji Gordona Ramsaya, gdzie smakowałam mus grzybowy i aloesowy.

A najbardziej ekstremalne kulinarne doświadczenie w pani życiu?

- Pieczone mrówki, słynnego artysty Daniela Spoerriego. Pamiętam, że zrobiły na mnie wstrząsające wrażenie. Natomiast bardzo bym chciała przeżyć kolację molekularną.

A na czym ona polega?

- Tego dokładnie nie wiem. Składa się z preparatów i wyciągów z najbardziej pożywnych substancji. Także nie jest to takie stricte jedzenie, tylko przedziwne substancje, które są w formie mgiełek, musów czy płynów, które oddają esencję smaków różnych znakomitych potraw.

Ulubiony smak z wakacji dzieciństwa?

- Ryby! Moja matka była zwolenniczką kuchni francuskiej i w domu jadło się potrawy gotowane na parze, w tym znakomite ryby.

I łatwo było je dostać?

- Kiedyś było hasło - jedzcie dorsze, g...o gorsze! Dorsz był wszędzie. Poza tym ryby były łatwiej dostępne niż mięso. Ale w domu nie było kultu mięsa - przez długi czas nie znałam nawet panierki. W szkole dopiero odkryłam jej smak. A moim ukochanym daniem był szkolny mielony, ponieważ on składał się chyba głównie z bułki (śmiech). Był wyjątkowo beznadziejnym kotletem, ale nigdy nie zapomnę tego stołówkowego smaku buraczków i mielonego. Niestety taki kotlet nie występuje już chyba w żadnej szerokość geograficznej.

Ma pani jakieś tajne metody obrony przed upałem?

- Mam, choć ja kocham upał! Od dzieciństwa w upalne dni zawsze mam przy sobie wachlarz. Polecam też picie gorących herbat - zielonych i białych.

Zbiera pani pamiątki z podróży?

- W dzieciństwie po powrocie z wakacji mój tata brał moją walizkę i pytał - co ona jest taaaaka ciężka!? A tam były zawsze kamienie i muszle. I tak mi pozostało do dziś. Pełno mam jakichś "kamurów" i już sama nie wiem, skąd one są. Matylda, moja córka, mówi że to jest amunicja obronna (śmiech). Ale ostatnio, jak się potem okazało, zrobiłam straszne przestępstwo. Byłam na Kubie w miejscowości Trinidad i tam na plaży zebrałam worek niezwykłych, białych, cudownie pokręconych kamieni, które przywiozłam do Polski. Moja druga córka Weronika, która studiuje ochronę środowiska, jak zobaczyła te kamienie, mówi - mamo, ja cię chyba zadenuncjuję! Przywiozłaś żywe koralowce! Byłam w niezłym szoku. Nikt mnie nie sprawdził, nikt nie zwrócił uwagi? Mam nauczkę, choć generalnie ja zbieram wszystko ze wszystkich miejsc, w których jestem. Nie bez powodu moje córki mówią do siebie - chodźmy do matki, do lombardu (śmiech).

Rozmawiała Joanna Rutkowska

MWMedia
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas