Karolina Kocięcka: "Latająca diablica", która wygrywała nawet z mężczyznami
Oprac.: Gabriela Kurcz
Była pierwszą polską rekordzistką rowerową, zwyciężczynią wyścigów w Polsce i za granicą. Wielokrotnie wygrywała z mężczyznami, bo kobiety dopiero zaczynały starty w tej dyscyplinie. Jej nieludzka wytrzymałość, szybkość i doskonała forma nawet na mecie sprawiły, że szybko ochrzczono ją "Latającą diablicą". Wyśmiewana i wyszydzana nigdy nie żałowała, że życie poświęciła rowerowym wyścigom. "Wybijałam okno do Europy dla polskiego sportu" - mówiła.
Karolina Kocięcka urodziła się 2 kwietnia 1875 roku w Warszawie, znajdującej się ówcześnie pod zaborem rosyjskim. Była drugą córką Juliana i Karoliny z domu Mikulskiej. Matka przyszłej cyklistki zmarła, gdy ta miała zaledwie pięć miesięcy.
Dwa lata po śmierci żony Julian ponownie się ożenił - z drugiego małżeństwa miał dwóch synów. Karolina wychowywała się więc głównie w męskim towarzystwie, co miało mocny wpływ na jej charakter i zainteresowania. A te nie były typowe dla kobiet żyjących pod koniec XIX wieku w Polsce. Dziewczynka dość szybko zainteresowała się bowiem, pojawiającym się coraz częściej na ulicach Warszawy, dziwnym, dwukołowym pojazdem, którym poruszali się głównie mężczyźni. Z biegiem czasu producenci zaczęli konstruować pojazdy dla kobiet, tzw. "damki". Z roku na rok popularność roweru rosła, a na ulicach pojawiało się coraz więcej cyklistek.
Mimo to, nowy środek komunikacji wciąż budził zgorszenie w konserwatywnym społeczeństwie, szczególnie, gdy zasiadały na nim panie. Nastroje te podsycała też rosyjska władza, prowadząca surową politykę i zabraniająca szerokiej aktywności sportowej. Od 1886 roku działało wprawdzie w stolicy Warszawskie Towarzystwo Cyklistów, ale nie przyjmowało ono w swe szeregi kobiet. Dopiero dekadę później wydano zezwolenie na jazdę rowerami wszystkimi ulicami miasta osobom, które skończyły 17 lat, również paniom.
Karolina Kocięcka pokochała kolarstwo na tyle, że nie miała zamiaru pozostać przy krótkich, rekreacyjnych przejażdżkach. Ku przerażeniu bliskich, zdecydowała się na sport wyczynowy.
Narodziny "Latającej Diablicy"
Zobacz również:
Pierwszy publiczny wyścig rowerowy kobiet odbył się 1 sierpnia 1897 roku na szosie pod Jabłonną koło Warszawy.
"Jego trasa liczyła 25 wiorst (około 27 km), a przygotowaniem zajęło się warszawskie czasopismo "Cyklista" oraz Towarzystwo Akcyjne Singer Cycle Company. Również Warszawskie Towarzystwo Cyklistów (WTC) wsparło to doniosłe dla kobiecego kolarstwa przedsięwzięcie i wydelegowano grupę członków do sędziowania w wyścigu. Rowerowy rajd wygrała oczywiście Karolina Kocięcka, której nie mogło zabraknąć na starcie. W nagrodę za zwycięstwo w tym historycznym wyścigu otrzymała m.in. pierścionek z szafirem i dwoma brylantami" - pisze w książce "Sportsmenki" Krzysztof Szujecki.
Kocięcka zaliczyła jednak swój pierwszy, poważny występ kolarski rok wcześniej. Już samo pojawienie się na jego starcie było sporym sukcesem - kobiety nie były jeszcze wtedy dopuszczane do tej rywalizacji. Sportsmenka nie miała jednak zamiaru rezygnować i wywalczyła uczestnictwo w zawodach nie tylko dla siebie, ale również dla sześciu innych pań.
- Dla większego splendoru i pewności zaprosili do Warszawy niemiecką kolarkę Bertę. Ostatecznie na starcie stanęło kilkunastu mężczyzn i siedem kolarek. Wszyscy byli pewni zwycięstwa Berty, która przyjechała z całym tabunem pomocników przysłanych z fabryki rowerów. [...] Ale to ja wygrałam wyścig. Najpierw była konsternacja, zdumienie, ale później radość i pochwały - mówiła Kocięcka w jednym z wywiadów, cytowanych przez Szujeckiego.
Rower i szosa stały się dla niej wszystkim, a sukcesy tak mocno ją podbudowały, że zapragnęła więcej. W tym samym roku pojechała więc do Lwowa na 75-wiorstowy (ok. 80 km) wyścig. By dotrzeć na miejsce, musiała przedostać się przez granicę, dzielącą Kongresówkę i zabór austriacki - nielegalnie i bez zezwolenia. Przekupiła więc rosyjskiego żandarma i pod osłoną nocy przebiegła przygraniczny odcinek przez las. Dotarła na miejsce, gdzie pokonując dwudziestu mężczyzn zwyciężyła w rajdzie.
W 1898 roku Karolina Kocięcka zaproszona została do Petersburga na odbywający się tam, kolejny już, wyścig stadionowy na czas.
- Trzeba było jeździć wokoło dwanaście godzin bez przerwy. Stanęłam na starcie. Pompa niebywała. Dziesiątki tysięcy ludzi i kilka wojskowych orkiestr. Prawdziwy piknik. Startowało dziewiętnastu wybitnych kolarzy Europy - wspominała.
Po dwunastu godzinach nieprzerwanej, a pod koniec samotnej jazdy (wszyscy pozostali zawodnicy zrezygnowali) polska cyklistka dotarła do mety i odniosła zwycięstwo, ustanawiając kobiecy rekord świata. Podczas jazdy spożywała ponoć specjalny sos mięsny, który miał jej pomóc zachować siły. Zachwycona prasa nazwała ją tego dnia "Latającą Diablicą".
- Gdy zeszłam z roweru byłam zwinięta w kłębek. Nóg nie mogłam rozprostować, ale cieszyłam się bardzo z tego zwycięstwa, gdyż wszyscy wiedzieli dobrze, że jestem Polką - mówiła.
- Kocięcka gościła na wyścigach w Kijowie, Odessie, Jekaterynosławiu, Ługańsku, Żytomierzu, Wilnie i Tule, a także w Symbirsku, ustanawiając nowe rekordy na dystansach 100, 300 i 400 wiorst. W Symbirsku, na ziemnym torze rywalizowała z mistrzem Okręgu Przykaspijskiego - Pietrowem, który wyzwał ją na pojedynek na 100 wiorst (około 110 km). Polka od startu narzuciła niebywale szybkie tempo, na co rywal nie był zupełnie przygotowany. Po przejechaniu połowy dystansu tak bardzo opadł z sił, że podjął decyzję o zejściu z toru - pisze Szujecki w "Sportsmenkach".
"Latająca Diablica" ukończyła wyścig, ustanawiając nowy rekord. Ponoć nie była nawet szczególnie zmęczona.
Paryska wyprawa "Diablicy"
W 1900 roku Karolina Kocięcka udała się wraz z koleżanką o pseudonimie Dedi na Światową Wystawę Powszechną do Paryża. W tym samym czasie odbywały się tam Igrzyska Olimpijskie. Kobiety wyruszyły z warszawskich Bielan 16 września o godzinie 9.00, a ich trasa biec miała przez Poznań, Berlin, Kolonię i Reims. Trwającą piętnaście godzin podróż relacjonowało pismo sportowe "Kolarz, Wioślarz i Łyżwiarz", którego redaktorzy towarzyszyli paniom na starcie, a po dwóch tygodniach witali Kocięcką na mecie - jej towarzyszka nie wróciła już bowiem z Paryża. Polska cyklistka wybrała na wyprawę 30-funtowy (12,28 kg) rower szosowy francuskiej firmy Clement i obciążyła go zaledwie 10 funtami (4 kg) bagażu osobistego i podstawowego osprzętu rowerowego. Prasa obszernie rozpisywała się na ten temat - kobieta w podróży kojarzyła się wtedy mężczyznom jedynie z niezliczonymi kuframi ubrań i kosmetyków.
Ku zdumieniu wszystkich Kocięcka wróciła do kraju w bardzo dobrej formie i zapowiedziała, że planuje kolejną wyprawę na południe Europy. Powodzenie paryskiej wyprawy bardzo umocniło pozycję kolarki w europejskim sporcie. Otrzymywała liczne zaproszenia na kolejne zawody, zmierzyła się też z trasą Petersburg - Moskwa na dystansie blisko 700 km. Rosyjska prasa była zachwycona Polką, jej wytrzymałością i siłą woli. Wyścig odbywał się bowiem w skrajnie trudnych warunkach pogodowych - w rzęsistym deszczu i przy ogromnym wietrze. Na mecie Polka pojawiła się na dziewiątym miejscu - "wesoła, rześka i bardzo rozmowna".
- Gdyby wyścig rozpoczynał się od nowa, to znowu stanęłabym na starcie - przekonywała.
W 1901 roku Kocięcka odbyła kolejną, sześciotygodniową tym razem wyprawę na trasie Petersburg via Ryga - Libawa - Kowno - Suwałki - Warszawa - Kijów - Briańsk - Orzeł - Moskwa do Petersburga, która liczyła aż 5577 km. Tę trasę również pokonała bez większych trudności.
- Dopiero 17 km przed finiszem - siedemnaście razy pękały mi opony, tak były poprzecierane. Ta "siedemnastka" była jednak dla mnie szczęśliwa, gdyż rajd skończyłam zdrowo i w dobrym czasie, ustanawiając nieznane dotąd rekordy rajdowe - wspominała.
Po zakończeniu kariery kolarskiej, sportsmenka przesiadła się na motocykl i - jak się okazało - tu również radziła sobie świetnie. Została pionierką wśród kobiecych automobilistek i jako jedna z pierwszych zdała w Paryżu egzamin na prawo jazdy. Dokument ten pomógł jej potem w podjęciu pracy szoferki.
Dalsze losy pierwszej polskiej cyklistki są niestety nieznane. Wiadomo, że w 1934 roku przebywała w Rzymie, gdzie udzieliła ostatniego wywiadu "Ilustrowanemu Kurierowi Codziennemu". Wspominała swoje rowerowe przygody, zwieńczone osiągnięciami, przypominając światu jak "wybijała okno do Europy dla polskiego sportu". Z żalem przyznała jednak, że mimo zwycięstw i bezdyskusyjnej renomy, którą cieszyła się w świecie sportu, prawie całe życie spotykała się z nieprzychylnymi reakcjami rodaków i "śmiechem na ulicy". Kochała kolarstwo i nigdy nie żałowała drogi, którą wybrała.
- "Bawiło mnie to, żyłam tym" - powiedziała w ostatnim wywiadzie.