Życie w "doludnionych" mieszkaniach. Oto kolejny absurd wczesnego PRL-u. Radzono sobie z tym na wiele sposobów
Oprac.: Bartosz Stoczkowski
Przez cały okres PRL brak mieszkań i ciasnota był "palącym problemem społecznym", którego do końca tej epoki nie udało się rozwiązać. Tuż po wojnie, gdy kraj przystąpił do odbudowy, władze wprowadzały nawet rozwiązania siłowe, by zapewnić dach nad głową masom napływającym ze wsi do miast.
Dekretem z 1945 roku znacjonalizowano wszystkie mieszkania, co stało się początkiem terroru przymusowego kwaterunku. Władze miejskie i gminne miały pełną kontrolę nad przydziałem mieszkań, a ich decyzje administracyjne miały pierwszeństwo przed umowami najmu.
Często w większych mieszkaniach umieszczano dodatkowych mieszkańców bez zgody właścicieli, co bywało formą represji wobec osób zamożnych lub nieposłusznych władzy. Polityka ta miała też wpływ na kamienice prywatne, gdzie mimo prywatnej własności, lokatorzy byli dosiedlani na mocy decyzji władz, a niskie stawki czynszu urzędowego prowadziły do pogorszenia stanu budynków. Sytuacja ta trwała aż do 1956 roku, kiedy zaprzestano "zagęszczać" powierzchnie mieszkalne nakazami.
Życie w "doludnionych" mieszkaniach
Dekret Bieruta przewidywał przebudowę mieszkań większych na mniejsze, właściciele lokali mieszkalnych w kamienicach mogli się więc spodziewać, że w każdej chwili zostaną skazani na zamieszkanie wraz z całą rodziną w jednym pokoju, resztę mieszkania zaś zajmie kwaterunek.
Komisje lokalowe przeprowadzały kontrole zagęszczeń mieszkań. Jeśli normy "niedoludnienia" zostały przekroczone, mogły dokwaterować lokatorów lub przenosić mieszkańców do mniejszego lokalu. Przestronne mieszkania dzielono na ciasne klitki, w których zmuszone były tłoczyć się całe rodziny.
Trawestując słowa Stefana Kisielewskiego, nikt nie widział innego wyjścia, jak zacząć urządzać się nawet w tak urągających godności warunkach. Szukano więc rozwiązań, które mogłyby zapewnić rodzinom minimum prywatności i intymności.
Pani Eliza, wykładowczyni na jednej z lubelskich uczelni prywatnych, mieszkała od lat 70-tych razem z rodzicami i bratem w niewielkim mieszkaniu przy ulicy Chopina w Lublinie.
— Nasze mieszkanie było częścią dużo większego przedwojennego mieszkania w kamienicy. Takie lokale po wojnie dzielono, by pomieścić w nich jak najwięcej rodzin. Mój tata dostał przydział na ten adres w latach 70-tych, gdy poprzedni lokatorzy wyprowadzili się do nowych bloków na Czechowie. Z drzwi wejściowych od razu wchodziło się od razu do kuchni, której tak naprawdę nie było — wzdłuż jednaj ściany wąskiego korytarza postawione były szafki ze zlewem i kuchenką - wspomina.
— Dysponowaliśmy za to dwoma pokojami, w tym jednym naprawdę dużym, który rodzice podzielili na część sypialną i dzienną. Wzdłuż pomieszczenia ustawiona była szafa z meblościanką, a ponieważ długość mebli nie była wystarczająca, od meblościanki do framugi okna przeciągnięty był sznurek, na którym zawieszona była zasłona uzupełniająca podział od wejścia do przeciwległej ściany. Takie rozwiązanie stosowano wówczas w wielu mieszkaniach — opowiada dalej pani Eliza.
Wysokie sufity kamienic pozwalały jednak na "rozbudowę" przestrzeni mieszkalnej w górę. Tą możliwość wykorzystała rodzina pani Elizy.
— W mniejszym pokoju ojciec skonstruował drewnianą antresolę, gdzie początkowo spał mój brat. Pod nią mieliśmy kącik do nauki z biurkiem i niewielkim regałem na książki. Później, gdy brat się wyprowadził, trzymaliśmy tam różne rzeczy, na przykład zimowe ubrania i sprzęt sportowy. Te cztery metry od podłogi do sufitu ratowały na przed poczuciem ciasnoty i klaustrofobii, a także pozwalały na maksymalne wykorzystanie przestrzeni mieszkania — podsumowuje pani Eliza.
Jak urządzić się w klitce
Władze PRL nie udawały, że standardy mieszkalnictwa dorównywały tym zachodnim. Zdawano sobie sprawę z ciasnoty i dyskomfortu, w jakich żyła większość obywateli. Ukazywały się różne publikacje i artykuły prasowe z poradami, jak radzić sobie z brakiem przestrzeni życiowej za pomocą wydzielania stref w niewielkich mieszkaniach. W lokalach w nowo budowanych blokach sprawa była jednak o wiele trudniejsza niż w kamienicach, które ze względu na wysokość sufitów dawały wrażenie większej przestrzeni.
Pan Marek otrzymał mieszkanie spółdzielcze w 1975 roku. Był to pokój z kuchnią na nowym kieleckim osiedlu.
— Gdy wprowadzaliśmy się, jeszcze nie mieliśmy dzieci, więc z początku jakoś dało się żyć. Gdy jednak na świat przyszła dwójka naszych pociech, pokój musieliśmy podzielić na dwie części. Miał on tylko jedno okno, więc o budowie ścianki działowej można było zapomnieć — w części bez okna nie byłoby odpowiedniej cyrkulacji powietrza. Jedynym rozwiązaniem była zasłonka, rozciągnięta w poprzek pomieszczenia, za którą z żoną spaliśmy i oglądaliśmy nocą telewizor lub czytaliśmy książki - wspomina.
Żona kupiła gruby i ładny materiał w kwiaty, który nie przepuszczał światła i za pomocą sznura i dwóch gwoździ rozciągnęliśmy ten prowizoryczny parawan zostawiając jednak trochę miejsca pod sufitem, by mogło tam docierać powietrze. Trochę opadał, więc w suficie zamocowałem dwa haki, do których przywiązałem dwa sznurki dodatkowo mocujące tkaninę od góry — mówi pan Marek.
Z PRL do patodeweloperki
Choć o aranżacyjnych patentach z PRL dziś myślimy z lekkim pobłażaniem (a może również z nostalgią), warto zadać sobie pytanie, czy naprawdę ówczesne rozwiązania tak bardzo różnią się od tych, które stosujemy współcześnie? Dziś co prawda nikt nie obawia się przymusowego dokwaterowania lokatorów, jednak ciasnota i głód mieszkaniowy nie przestały być problemem. Według badań analityków Polskiego Instytutu Ekonomicznego z 2021 roku ponad 30 proc. Polaków boryka się z problemem przeludnienia.
Co jest jego powodem? Choć w Polsce buduje się dużo, większości rodaków nie stać na zakup mieszkania w stu procentach odpowiadającego jego potrzebom w zakresie pracy, edukacji, wypoczynku i życia towarzyskiego. Często też, mieszkania kupowane po niższych cenach okazują się być deweloperskim bublem - nieustawnym, niefunkcjonalnym, niedoświetlonym.
By zaradzić tym bolączkom, trzeba sięgnąć po kreatywność. Szafami przesuwnymi zabudowujemy więc korytarzyki, łączymy salony z kuchniami, toalety przerabiamy na garderoby, pokoje dzielimy na sekcje za pomocą kwietników i biblioteczek. Niby wszystko nowocześnie, ale czy naprawdę tak bardzo odmiennie od pokolenia naszych rodziców i dziadków? Jak się okazuje patenty, które ułatwiały życie w PRL w erze patodeweloperki często zyskują drugie życie.
Zobacz również: