Medal na pół

Oni trenują, śrubują wyniki, łapią kontuzje, stają na podium. Żyją w rytmie zgrupowań, zawodów, igrzysk. Ich mamy zostają w domu, przed telewizorem powtarzają zaklęcie: Wygrasz, jestem z tobą.

Rodziny zawodników wiedzą najlepiej, ile wysiłku kosztuje każdy sportowy sukces.
Rodziny zawodników wiedzą najlepiej, ile wysiłku kosztuje każdy sportowy sukces.AFP

Kamila na mistrzostwach świata w Osace. Kamera pokazuje jej skupioną twarz. "Modli się" - myśli Teresa. Wie, że w takich chwilach córka "rozmawia" z Janem Bosco, patronem sportowców.

Teraz Kama w szutrowym kole. Mama wpatrzona w jej stopy: jeden obrót, drugi - liczy. Muszą być cztery, a córka przez lata rzucała z trzech, więc czy "dokręci"? Jest cztery. Młot spada daleko: 73,74 metra.
Ale Kama dopiero na czwartej pozycji. Sześć tysięcy oddanych rzutów w ostatnim roku, sześć godzin treningu dziennie. I teraz nie ma medalu.

Teresa zerka na komórkę: naładowana, dzwonek na głośno. Kama zaraz powinna się odezwać. Jeśli się rozklei, Teresa popłacze z nią, potem powie: "Nie szkodzi, córeczko, wkrótce następne zawody. I Pekin. Wygrasz".
Trzynaście lat temu. Kama przed lustrem upina włosy w kitki. Zaraz pójdzie na swój pierwszy trening. Teresa, była dyskobolka, wspomina: - Sport jest świetnym sposobem na wychowanie, wiedziałam, że nasze dzieci też pójdą tą drogą. Syn zaczął trenować kulę i dysk, Kamila na razie się przyglądała. A my jej.
- W sportowej podstawówce trenowałam wioślarstwo i siatkówkę. Na trening rzutu młotem trafiłam przypadkiem, na swoje zajęcia zabrał mnie brat. Wypatrzył mnie trener Zbigniew Pałyszko, powiedział: "Rzuć na próbę". Rzuciłam. I spodobało mi się. A on zachęcał: "Przyjdź znowu!".
Pierwsza taka olimpijka

Trzy lata później. Igrzyska w Sydney. Teresa wpada do banku, gdzie pracuje. Przeprasza kierownika, włącza telewizor, zastyga: pierwszy rzut Kamili. Noga poza kołem! Druga próba lepsza, trzecia - Kamila w finale! Jest złoto!

- W Sydney rzut młotem pojawił się po raz pierwszy jako dyscyplina olimpijska, jakby te igrzyska czekały na Kamilę - wspomina Teresa. Tamtego dnia jej pierwsza łza płynie razem z dźwiękami Mazurka Dąbrowskiego. Jest 29 września 2000 roku. Skolimowska zostaje najmłodszą w historii Polski mistrzynią olimpijską. Ma 17 lat, 180 cm wzrostu i waży 100 kg.

- Jaka przyszłość czeka zawodnika, który tak młodo zdobywa tak wiele? Tylko walka o najwyższe stawki - mówi Teresa. Drżała, czy jej dziecko da sobie radę, przecież sport zdominował życie córki. - Miała 12 lat i weszła do grona dorosłych zawodników. - opowiada Teresa. - Kroiło mi się serce, gdy na obóz brała torbę większą od siebie, a w plecaku miała książki i zeszyty. W domu żyła według precyzyjnego schematu: pobudka, szkoła, długi trening, lekcje. Wiele razy znajdowałam ją o drugiej w nocy śpiącą na biurku... - wspomina Teresa. Co wtedy czuła? - Oczywiście, że się martwiłam. Czy sport wart jest takich wyrzeczeń? I pomagałam, jak mogłam.

Gdy jesteś - gdy cię nie ma

Przepakowanie między Spałą a zgrupowaniem przed olimpiadą. Teresa pierze, prasuje, układa. - Osiemdziesiąt procent to ubrania sportowe - opowiada. - Na szczęście jest też kupka rzeczy nietreningowych. Cieszę się, że Kama nie lubi pokazywać się poza stadionem w dresie.

- Mama nauczyła mnie, że kobieta musi kupować drogie kremy, markowe perfumy i piękną bieliznę. No i suknie - mówi Kamila. Mama sprawdza jeszcze, czy są w torbie "talizmany": słoń na szczęście od rodziców, czarna owca od przyjaciółki, opaska na rękę - prezent od Otylii Jędrzejczak. Ach, jeszcze płyty: Metallica, Dido, Rynkowski.

I ulubione książki Grocholi. I może... Teresa waha się. Robert, jej mąż, były sztangista, obsesyjnie pilnuje diety Kamili. Ale mama? Nie musi. Więc przemyca do torby kawałek domowego ciasta.

Gdy Kama wyjeżdża, jej pokój w domu rodziców czeka. Już dawno mogłaby się wyprowadzić, po Sydney dostała od miasta mieszkanie. A kiedy w 1999 roku wygrała mistrzostwo świata juniorek, Amerykanie zaproponowali jej warte 80 tysięcy dolarów rocznie studia na Uniwersytecie Yale. Odmówiła. Wybrała dom w Polsce. Do jej pokoju Teresa czasami wpuszcza wnuki, dzieci syna. I zastanawia się, kiedy Kama urodzi swoje?

Co dalej, córeczko?

Rok 1999. Poważna kontuzja Kamili - kolano. Po serii następnych musi zawiesić starty. Kryzys. Teresa pociesza: to się zdarza, ale obie zadają sobie pytanie: może nie trzeba było tak bardzo angażować się w treningi? - Jedyny raz miała wątpliwości. A ja razem z nią - mówi Teresa. Od czasu kontuzji stało się jasne, że trzeba szukać alternatywy. Kama zrobiła dyplom menedżera na Uniwersytecie Warszawskim. I skończyła szkołę policyjną.

W 2004 roku dostała etat w komendzie policji w Piasecznie. Tylko czy to dobry zawód dla kobiety? O życiowych sprawach rozmawiają podczas sobotnich babskich wieczorów. - Robimy drinki, maseczki, oglądamy melodramaty i plotkujemy - opowiada Teresa. Chciałaby, żeby to trwało wiecznie.

Ale po powrocie z Pekinu Kamila przeniesie się do własnego mieszkania. - Najwyższa pora - mówi. - Mama bardzo pomagała mi w urządzaniu nowego miejsca: wybierała kafelki, meble, firanki. - Czego ja bym nie zrobiła dla mojej córki? - mówi Teresa. I pyta: - Czy ja ci już dziś mówiłam, że cię kocham? - Tak, ze cztery razy - śmieje się Kamila.

Obiad dla drapieżnika

Jesień 2007, Rotterdam. Superpuchar świata w judo. Anna Wiłkomirska śledzi, jak syn w skupieniu wiąże węzeł na czarnym pasie, poprawia judogę z literami POL na plecach. Ta walka ma przypieczętować jego kwalifikację do Pekinu. Kilkanaście minut później. Krzysztof ma zabandażowaną głowę (rywal zranił go w skroń), zaklejone plastrami palce i nadgarstki.

Anna odwraca wzrok: Boże, jak to go boli... Ale już tylko kilka sekund. Ostatni rzut. Jest, złoty medal! Ona patrzy w twarz syna - zmęczoną i zadowoloną. Chciałaby umieć cieszyć się tak jak on...

Tegoroczne lato. W mieszkaniu na Ursynowie Anna podaje ciasto i kawę. Jest polonistką. - Judo? - wznosi oczy do nieba. - Otwarta konfrontacja siłowa? Byłam przeciwna - wspomina.

Krzysztof: - Tata chciał być wyczynowym sportowcem, ale, niestety, został profesorem biologii (śmiech trojga). I ambicje przerzucił na mnie. W piątej klasie podstawówki zapisał mnie do sekcji judo przy UW. Mama była... sceptyczna.

Początek lat 90. Obiad u Wiłkomirskich. Anna spod oka patrzy na jedenastoletniego syna. Krzyś wybiera tylko chude kawałki gulaszu, ziemniaków nie je w ogóle, rezygnuje z deseru. - Nie umiałam zaakceptować wyboru dyscypliny, ale widziałam, jak sport kształtuje charakter.

Krzyś musi zrzucić wagę? Dobrze - odmawiał sobie wielu rzeczy i nie marudził. Traktował judo bardzo serio. Po dwóch latach treningu został mistrzem Polski. Myślałam: "A jeśli to rzeczywiście talent? Talentów nie wolno zaniedbywać, to grzech" - opowiada Anna.

Krzysztof zapraszał ją na zawody, ale przyjeżdżała rzadko. Ojciec powtarzał: "Będziesz mistrzem świata!", ona kolejne medale przyjmowała z dystansem: "No, jest następny, i co z tego?". Anna: - Przyznaję, na sukcesy Krzysia nie reagowałam z euforią. Nasz kontakt polegał na tym, że ja dawałam mu wsparcie mimo wszystko, a on mi komfort - nie musiałam udawać: uwielbiam judo i masz we mnie fana. Na innych płaszczyznach rozumieliśmy się doskonale i to było najważniejsze - mówi Anna. Przed powrotem syna do domu idzie do sklepu po najlepszy kawałek schabu. Po wielotygodniowym pilnowaniu diety Krzyś marzy o kotlecie. - Pogodziłam się, że jest drapieżnikiem, a dla drapieżnika nie ma nic lepszego jak porządny kawałek mięsa - kwituje z uśmiechem.

Nie cały jesteś mój

Zawsze martwiłam się, czy sport nie zabiera mu za dużo z dzieciństwa, młodości. Wciąż trenował, nie miał czasu na kontakty z rówieśnikami. W wolnych chwilach nadrabiał zaległości w nauce, prawie nigdzie nie chodził... - mówi poważnie Anna. O synu. A o sobie?

Gdy dziecko w wieku 11 lat zamienia dom na salę treningową, matka przestaje być jedyną nauczycielką życia. Anna: - Ciężar wychowania przeniósł się w części na trenera. Z nim podzieliliśmy się autorytetem. Dla matki to nie było łatwe ustępstwo.

Mąż prowadzi statystyki: Krzysztof wygrał już ze wszystkimi najlepszymi judokami świata. Stoczył ponad 600 walk, wygrał 500. I co? Dla niej ważniejsze jest to, że sześćset razy był narażony na pogruchotanie kości, utratę przytomności.

Siedem lat temu, Krzysztof na treningu. Złe ustawienie nogi - upada, wije się z bólu. Kontuzja kolana ma go wyeliminować z walk na cały 2002 rok. Pierwszą osobą, która do niego podbiega, jest trener Sławomir Pacholak. I koledzy.

- To oni stali się jego bliskimi. Dlatego musiałam ich dobrze poznać. Odetchnęłam, gdy okazało się, że mają dobrze poukładane w głowach, że to zgrana grupa wartościowych ludzi - opowiada mama. - Syna kształtowały także podróże, jeden z bonusów życia na walizkach. Poznawał świat, języki, kultury. Stał się otwarty, życzliwy. Dojrzewały w nim wszystkie cechy, na których mi zależało - mówi Anna. Krzysztof poważnie: - Wpajałaś mi, że trzeba pomagać i dziękować. Pożyczyć koledze dres, samochód, pieniądze? Nie było problemu. Jednego mnie nie nauczyliście: nie potrafię prosić. Tego mi ostatnio zabrakło.

Pomóż mi, mamo

Początek ubiegłego roku. Krzysztof i Dorota na badaniu USG - 21 tydzień ciąży. I straszna diagnoza: serce jednokomorowe, wada zastawek, brak części tętnic płucnych. Lekarze sugerują diagnozę: medycznie uzasadniona aborcja. - Nie wahaliśmy się. Chcieliśmy walczyć o nasze dziecko - mówi stanowczo Krzysztof.

Franuś urodził się jeszcze bardziej chory, niż sugerowały badania. Anna wylicza: - Kilka wstępnych operacji ratujących życie, zakażenie gronkowcem, rotawirusem, sepsą, cztery i pół miesiąca w śnie narkotycznym... Krzysztof wchodzi jej w słowo: - Nadzieję dostaliśmy od profesora Malca, wybitnego kardiochirurga dziecięcego. Operacje mogą pomóc, są na świecie ludzie, którzy żyją po nich normalnie... - zawiesza głos. I dodaje: - Odtąd na każdych zawodach walczyłem, myśląc, co dzieje się z synkiem, czy żyje. W przerwach płakałem - opowiada Krzysztof.

W internecie po jego startach dwie fale wpisów - współczucia i krytyki: dziecko walczy o życie, a on startuje, jak gdyby nigdy nic, bezduszny samiec. To bolało. Krzysztof: - W takich momentach dzwoniłem do mamy, potrzebowałem jej. Anna: - Miał momenty załamania. Łykałam własne łzy i przekonywałam go: "Wierzę, że Franuś jest przeznaczony do życia, zobaczysz, wygramy..." - opowiada.

- Postanowiłem, że dla niego wystartuję na olimpiadzie, zdobędę medal. Żeby kiedyś był ze mnie dumny - mówi Krzysztof. Wrócił do ostrych treningów. Anna widziała jego wyniki badań - w porównaniu ze szczytową formą syn stracił niemal wszystko. Modliła się, żeby miał siłę walczyć. O siebie i o dziecko.

Profesor Malec przeniósł się do Monachium, Wiłkomirscy musieli uzbierać pieniądze na leczenie w Niemczech. - Czyli poprosić o wsparcie. Tego nigdy mnie nie uczono. Umiałem dawać, ale nie brać. Jak? - pyta Krzysztof. - Tego uczyliśmy się razem - mówi cicho Anna. Rozesłali maile, reakcja środowiska była natychmiastowa. Znajomi zorganizowali koncert hiphopowy, nadchodzą wpłaty procentu od podatku, telefony i listy pełne otuchy. - To daje siłę - mówi Krzysztof. Anna: - Już tyle dobrego otworzyło w ludziach to dziecko. Musi żyć...

Franek jest po pierwszej ważnej operacji, nabiera sił. Krzysztof myśli już spokojniej o Pekinie. - Odkryłam, że jest w nim cenny, miękki pierwiastek - mówi Anna. - Nigdy nie kreowaliśmy go na twardziela, wojownika, który nie może pozwolić sobie na uleganie emocjom. Mój syn ma odwagę uzewnętrzniać uczucia i jestem z tego dumna.

Dom w samochodzie

Trzecia klasa sportowej podstawówki, 1992 rok. Trenerka tłumaczy dziewczynkom: "Musicie ściąć włosy. Tak wygodniej pływać i suszyć je po basenie". Sylwia oświadcza: "Nigdy w życiu!". Mama słyszy od wychowawczyni: "Proszę przekonać córkę. Charakterek to ona ma!". Anna Czwojdzińska: - To było pierwsze wyrzeczenie ze strony Sylwii. A z mojej próba nacisku. U fryzjera płakałyśmy. Obie.

- Po latach pływania trenerka stwierdziła, że mogłabym spróbować wszechstronniejszego pięcioboju. Czyli: strzelanie, szermierka, pływanie, jazda konna, bieg - opowiada Sylwia, przeskakując kilka lat życia. Czas podstawówki i liceum mistrzostwa sportowego to dla jej mamy okres rezygnacji z własnego życia. - Woziłam córkę na treningi o szóstej rano, potem do szkoły i na treningi po południu. Na badania, rehabilitację. Nasz świat przeniósł się do auta. Tam przegadywałyśmy problemy. Prowadziliśmy z mężem firmę handlową, on zajmował się interesami, ja byłam głównie kierowcą córki.

Szczecin, koniec szkoły podstawowej, Sylwia na mistrzostwach Polski juniorów. Skarży się na ból. Dziś tłumaczy: - Jako nastolatka miałam problemy, za szybko rosły mi kości. Bolały mnie szczególnie kolana. Trenując, pływałam "na rękach" z deską między nogami, żeby je unieruchomić. - Wypracowała wtedy swój styl - dodaje Anna.

- Do dziś mogę widzieć nad wodą tylko głowę i jedną rękę, a wiem, że to córka. Na tamtych zawodach była ostatnia. Wyszła z basenu i zaczęła strasznie płakać... Zerwałam się z widowni, przytuliłam ją mocno - mokre, nieszczęśliwe dziecko. A ona szlochała: że jest najgorsza i że tak bardzo chce kiedyś wygrać... Bolało mnie serce, ale byłam dumna, że wtedy nie rezygnowała. Towarzyszyłam jej zawsze. Bywało, że z zamkniętymi oczami.

Początek liceum. Pokazy hippiczne. Anna na trybunach. - Przeszkodę brał młody chłopak. Zrobił najazd i nagle koń zrzucił go na belki. To wyglądało strasznie! Od tamtej pory nie oglądam Sylwii na koniu. Wychodzę - mówi Anna. W środowisku pięcioboistów jest z tego znana. Kiedyś w trakcie zawodów na Legii usłyszała przez megafon: "Pani Czwojdzińska proszona z powrotem na parkur. Sylwia skończyła jazdy. Wszystko w porządku!". Anna: - Całą jazdę konną podczas ostatniej olimpiady (Sylwia zajęła w Atenach 6. miejsce) przechodziłam od ściany do ściany, o tak - ciasno zatyka uszy dłońmi, zaciska powieki.

Przyciśnij, córko!

Anna sama nie wie, czy lepszy był czas, kiedy Sylwia ciężko trenowała, ale była w domu, czy teraz, gdy osiąga sukcesy, ale jest daleko. Boli ją, że odcięły pępowinę?

- Tak, przecież kiedyś miałam duży wpływ na to, co robiła - Anna zawiesza głos. To ona wybrała Sylwii studia: bardziej przyszłościowe dziennikarstwo, chociaż Sylwia myślała o ekologii. Ona po przejściu córki na pięciobój "podkręcała jej śrubę". - W pływaniu nie czuła zagrożenia. W nowej dyscyplinie zachęcałam ją: rywalizuj, przyciśnij. Niepotrzebna presja, Sylwia się zniechęciła, był czas, że nie chciała mnie widzieć na zawodach. Odpuściłam - opowiada Anna.

Dziś Sylwia robi wszystko po swojemu i przekonuje mamę: "Mam własną strategię". - Nauczyłam się walczyć, przegrywać i wygrywać, nie ulegając euforii ani dramatom.

Mistrzostwa Europy Juniorów w Drzonkowie, 2004 rok. Sylwia przed jazdą jest na pierwszym miejscu. - Wystarczyło, żebym zdobyła 950 z 1200 punktów - to naprawdę niewiele. Ruszam. Strącam: raz, drugi, trzeci. I co? Tylko 612! Ale to nie koniec świata. Mamie musiałam perswadować: "Nie szkodzi, jutro jest sztafeta, dobrze się zaprezentuję, idę spać". Myślę, że w końcu zrozumiała moją filozofię sportu - uśmiecha się do Anny.

Obie wiedzą, że w przyszłości Sylwia nie będzie trenować innych, to jej nie ciągnie. Coraz częściej rozmawiają o tym, czy warto przedłużać karierę na następne cztery lata, do kolejnych igrzysk. Anna: - Koleżanki i koledzy z ekipy stali się rodziną Sylwii. Na randki, poważne związki nie było czasu. Może 26 lat to dobra pora na zmiany?

Strach i nadzieja

Nerwy przed Pekinem. Sylwia pod koniec 2007 roku medalem na mistrzostwach Europy zagwarantowała sobie kwalifikację prawie na sto procent. Prawie. - Jeśli koleżankom poszłoby lepiej na ostatnich mistrzostwach świata, mogłyby wyprzedzić mnie w punktacji i zostałabym w kraju. Jesteśmy cztery na równym poziomie, a jechać mogą tylko dwie - tłumaczy Sylwia. - Kilka tygodni temu dostaję telefon. W tle odgłosy budapeszteńskiego lotniska, dziewczyny wracały z mistrzostw świata, trener podjął decyzję w samolocie: "Mamo! Jadę! Jestem w dwójce!". Łzy wzruszenia? Nie, nie aż tak. W matce sportowca razem z radością od razu odzywa się strach, zwłaszcza gdy konkurencja jest niebezpieczna - mówi Anna. Marzenie Sylwii? To nieśmiałe - olimpijskie złoto. Odważniejsze - miejsce na podium. Marzenie Anny? - Żeby córka wróciła cała i zdrowa. Wynik jest mniej ważny. Ale jeśli będzie medal, urządzimy imprezę i przebalujemy całą noc.

Agnieszka Litorowicz-Siegert

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas