Chciała iść z chłopakiem na randkę. "Powiedziałam mamie, że rzucili wiadra emaliowane". Sekrety miłości w PRL

Bez aplikacji randkowej, bez mediów społecznościowych, bez listy "idealnych miejsc na randkę" i poradników "jak poderwać chłopaka/dziewczynę". Czy w takich warunkach można w ogóle umówić się z kimś na spotkanie? O randkowaniu w czasach PRL, bez telefonów, samochodów i przytulnych knajpek dla zakochanych opowiadają nasi rozmówcy.

Wizyta w kawiarni? Na taką randkę nie każdy mógł sobie pozwolić
Wizyta w kawiarni? Na taką randkę nie każdy mógł sobie pozwolićKrzysztof BarańskiAgencja FORUM

Licealne randki na klatce i przystanku

- W dzisiejszych czasach, kiedy nawet nastolatek może mieć samochód, a możliwości poznawania różnych osób są naprawdę imponujące, trudno jest zrozumieć, jak młodzi ludzie w ogóle mogli randkować w świecie bez internetu, telefonów, atrakcyjnych miejsc, gdzie można razem spędzić czas — uśmiecha się do swoich wspomnień pani Anna, której pierwsze romantyczne spotkania przypadły na okres lat 80-tych.

- Liceum kończyłam w jednym z małych miast Lubelszczyzny, gdzie do tej pory mieszkają moi rodzice. Możliwości umówienia się na mieście z chłopakiem było niewiele. Przede wszystkim nikt nie miał pieniędzy na przesiadywanie w knajpach, a właściciele nielicznych tego typu miejsc krzywo patrzyli na nastolatków, którzy po zamówieniu dwóch herbat godzinami blokowali stolik. Potrafili po prostu wyrzucić taką parę za drzwi! Z kolei kierownicy państwowych lokali gastronomicznych dzwonili na milicję, gdy osoby w wieku szkolnym pojawiały się w kawiarni w godzinach lekcyjnych. Nie było więc za bardzo innego wyjścia, jak chodzić na spacery po parku i mieście narażając się na spotkanie z nauczycielem, który zazwyczaj nie omieszkał skomentować całej sytuacji na drugi dzień podczas lekcji - śmieje się pani Anna.

- Wieczorem można było pójść ewentualnie do kina lub na dyskotekę, która wówczas działała u nas jedynie w weekendy. Zdarzały się też koncerty, na które można było być zaproszonym przez swoją sympatię. Jednak po takich atrakcjach zazwyczaj chciało się jeszcze spędzić trochę czasu sam na sam. Latem można więc było wysiadywać na przystankach autobusowych. Choć to nieprawdopodobne, to znam co najmniej dwie pary, które spędziły w ten sposób cały początek swojego związku. Zima to był czas klatek schodowych, które dawały ciepło i schronienie zakochanym parom, o ile oczywiście sąsiedzi nie donieśli rodzicom, że córka wysiaduje na schodach. Lepiej więc było spotkać się w obcym bloku niż własnym — kończy opowieść Anna.

Imprezy w Hybrydach i "wolna chata"

Randka na świeżym powietrzu była popularnym wyborem
Randka na świeżym powietrzu była popularnym wyboremMarek ZurnAgencja FORUM

Trochę więcej możliwości swobodnego randkowania mieli studenci. Ośrodki uniwersyteckie zlokalizowane były w czasach PRL wyłącznie w dużych miastach, które oferowały studentom dość sporo atrakcji, jak na czasy niedoborów i reglamentacji.

- W latach siedemdziesiątych istniała tak zwana kultura studencka. Polegało to głównie na istnieniu klubów studenckich jak "Stodoła", "Klub Medyka" czy "Hybrydy" — opowiada pan Ryszard, na przełomie lat 70-tych i 80-tych student warszawskiej politechniki.

- Jednym z popularniejszych sposobów na spędzenie czasu z dziewczyną były imprezy taneczne w tego typu miejscach. Rzecz jasna po wyjściu z klubu chciało się spędzić resztę nocy z towarzyszką zabawy. Nie było to proste, bo studenci mieszkali zwykle w akademikach, a jeśli wynajmowali stancje, to zwykle po kilka osób w pokoju oraz z właścicielem mieszkania za ścianą. "Wolną chatę", bo tak się potocznie mówiło, trzeba było załatwić jeszcze przed planowaną randką. Czasem koledzy z akademika godzili się przenieść do innego pokoju na kilka godzin i można było zorganizować małe  tête-à-tête z ukochaną dziewczyną. Współlokatorów, by zgodzili się nie przeszkadzać do rana, trzeba było przekupić. Zwykle ceną za "wolną chatę" było kilka butelek wódki — kontynuuje pan Ryszard.

- Moja najlepsza randka to był wyjazd z przyszłą żoną do Zakopanego. W dzisiejszych czasach to nic niezwykłego, jednak w PRL nikt prawie nie miał samochodu, jedynie kilku wykładowców, ale na pewno nie studenci. Jedyną znaną mi osobą, która dysponowała własnym autem, był mój kolega, syn wysoko postawionego członka PZPR. W jaki sposób namówiłem go, by pożyczył mi swój pojazd na trzy dni, niech pozostanie moją tajemnicą. Pojechaliśmy więc czerwonym Fiatem 125p przez pół Polski do stolicy Tatr. Mimo, że wielokrotnie przekraczałam dozwoloną prędkość, drogówka nie zatrzymała mnie ani razu. Domyślam się, że rejestracja tego samochodu musiała być na specjalnej liście pojazdów należących do partyjnych oficjeli, którym w PRL można było o wiele więcej niż szarym obywatelom, takim jak ja. Ten jeden raz, ja i przyszła żona, mogliśmy się poczuć, jak prawdziwe vipy — żartuje pan Ryszard.

Wiejskie randkowanie na weselach

W PRL najtrudniej było jednak randkować na wsi. Brak środków komunikacji, samochodów prywatnych i miejsc, gdzie można było zaprosić wybrankę lub wybranka wymuszał pomysłowość.

- Teraz każdy chłopak we wsi ma samochód. Inaczej nigdzie nie dojedzie, bo autobusy PKS dawno zlikwidowali. Młodzi rozmawiają głównie przez telefon, więc umówić się z kimś choćby z daleka to nie problem. Gdy ja byłam młoda, nawet poznać kogoś nie było tak łatwo. Oczywiście znało się dzieciaki sąsiadów i kolegów ze szkoły, ale na tym kończyły się możliwości - mówi pani Halina, której pierwsze randki przypadły na koniec lat siedemdziesiątych.

- Gdy miałam 15 lat spodobał mi się pewien chłopak z sąsiedniej wsi. Chodziliśmy razem do szkoły, ale umówić się nie było właściwie jak, bo po lekcjach zawsze do domu wracałam z mamą, która oprócz zajęć w gospodarstwie, które prowadzili razem z tatą, załatwiła sobie także posadę kucharki na szkolnej stołówce - kontynuuje pan Halina.

- Kiedyś więc, ten chłopak powiedział mi, że o tej i o tej godzinie, będzie czekał na mnie pod sklepem GS, który był oddalony od mojego domu o kilka kilometrów. Wymyśliłam więc, że do sklepu "rzucili" wiadra emaliowane, żeby mama pozwoliła mi pójść do pawilonu, jak nazywaliśmy nasz GS. Tak doszło do mojej pierwszej randki, choć do domu nie przyniosłam obiecanego mamie towaru, to wróciłam szczęśliwa. Później on zaprosił mnie na wesele swojego kuzyna. To było nasze oficjalne wyjście razem. Mama specjalnie na tę okazję uszyła mi sukienkę, bo kupić czegoś gotowego nie było gdzie. Przetańczyliśmy całą noc, a później odprowadził mnie do domu. Wesela były wtedy najlepszą okazją do spotkań młodych ludzi. A wesel na wsi było wtedy o wiele więcej niż dziś — wspomina pani Halina.

Skolim z babcią na kanapie. Takiej relacji można tylko pozazdrościćPolsat
INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas