Największa katastrofa w historii polskiej żeglugi cywilnej. Mija 30 lat od zatonięcia "Jana Heweliusza"

Wjechał ciężarówką na prom, wysiadł z kabiny i udał się na wyższy pokład, by zobaczyć niknące w oddali światła Świnoujścia. Była 23.35 "Jan Heweliusz" mknął z pełną prędkością do Ystad w Szwecji, starając się nadrobić dwugodzinne opóźnienie. Morze było tej nocy niespokojne, nad horyzontem złowieszczo wisiały czarne chmury. Kierowca najbliższe kilka godzin podróży chciał przespać, nie wiedział jeszcze, że jego plany zniweczy żywioł. Nie przypuszczał też, w jaki przerażających okolicznościach przyjdzie mu rozstać się z życiem.

MF Jan Heweliusz w 1986 r.
MF Jan Heweliusz w 1986 r.Facebook

Kapitan nie chciał wypływać

MF Jan Heweliusz według harmonogramu miał opuścić świnoujskie nabrzeże 13 stycznia 1993 r. o 21.30. Gdy kapitan Andrzej Ułasiewicz dowiedział się, że furta rufowa jest uszkodzona, chciał odwołać rejs, jednak armator — Euroafrica — nakazał załodze samodzielnie uporać się z awarią i natychmiast wyruszać w trasę. Po dwóch godzinach udało się prowizorycznie naprawić uszkodzenie i prom popłynął ku wybrzeżom Skandynawii.

125 metrów długości

MF Jan Heweliusz powstał w 1977 r. w norweskiej stoczni Trosvik. To nie było pierwsze zamówienie Polskich Linii Oceanicznych. W 1974 r. Norwedzy wybudowali bliźniaczą jednostkę — MK Mikołaj Kopernik. Prom miał długość 125 metrów i mógł rozwijać prędkość 14 węzłów. W trzewiach Heweliusza stworzono pokład pozwalający na przewożenie wagonów kolejowych (mieściło się ich tam 36) oraz drugi położony wyżej dla samochodów ciężarowych (18) i naczep (30). Prom był przystosowany do transportu samochodowo-kolejowego, nie był wycieczkowcem. Mimo to feralnej nocy na jego pokładzie znajdowały się również dzieci.

Cisza przed burzą

Kapitan Ułasiewicz musiał nadrobić dwugodzinne opóźnienie, toteż zdecydował, że "Heweliusz" będzie płynął z pełną prędkością, inną niż zazwyczaj trasą. Doświadczony żeglarz podjął ryzykowną decyzję, bo szlak nie dawał osłony lądu, jednak był krótszy niż trasa, którą zazwyczaj pływał prom, zatem pozwalał nadrobić cenne minuty. Około godziny 3 kapitan schodzi z mostka, by odpocząć, pozostawiając dowodzenie w rękach trzeciego oficera. Janusz Lewandowski nie miał dużego doświadczenia, ale morze choć nie całkiem spokojne, nie wydawało się stanowić zagrożenia. Nic nie zapowiadało wściekłości, która niebawem miała pochłonąć "Heweliusza".

W ciągu kilkunastu minut na stosunkowo spokojnym morzu rozszalała się piekielna burza / zdjęcie ilustracyjne
W ciągu kilkunastu minut na stosunkowo spokojnym morzu rozszalała się piekielna burza / zdjęcie ilustracyjne123RF/PICSEL

Wiatr był tak silny, że zabrakło skali do jego pomiarów

Było już dobrze po 3 rano, gdy wiatr na Bałtyku zaczął mocno przybierać na silne, o 3.30 na morzu rozszalał się straszliwy sztorm. Wyrwany ze snu kapitan poprowadził prom ku wyspie Rugi, by zapewnić mu osłonę lądu. O 4.00 “Jan Heweliusz" minął północno zachodni cypel wyspy i uderzył w niego sztorm o sile 12 stopni w skali Beauforta. Kapitan próbował ratować statek, ustawiając go dziobem w kierunku wiatru i gonionych nim fal. Siła wiatru była w tym czasie tak duża, że zabrakło dla niej skali na urządzeniach pomiarowych. Prom musiał stawić czoła sześciometrowym falom i sile wiatru około 160 km/h. Manewr się nie udał.

Co było przyczyną niepowodzenia? Istnieje kilka teorii: jedna mówi o tym, że gdy statek przeszedł przez linię wiatru, w prawą burtę uderzył huragan z całą jego mocą, co spowodowało przechylenie statku. Wówczas puściły mocowania, samochody w ładowni zaczęły się przesuwać, zaburzając stabilność statku i uniemożliwiając wyrównanie. Była 4.10.

Klątwa "Jana Heweliusza"?

“Jana Heweliusza" można nazwać pechowym okrętem, bo od czasu powstania, do tragicznej nocy miał 28 wypadków. Dwa razy przewrócił się w porcie, zdarzało mu się przechylać na pełnym morzu, a także kilkakrotnie zderzać z kutrami rybackimi. Podczas rejsu w 1986 r. na pokładzie samochodowym wybuchł pożar (płonęła ciężarówka). Pożar ugaszono, a po zawinięciu do portu armator podjął decyzję o zalaniu spalonego pokładu 60 tonami betonu, co jak się potem okazało, wpłynęło na statyczność promu. Jednostka jednak już od początku miała z tym kłopoty (o czym świadczyły zdarzające się od czasu do czasu problemy z przechyłem). Przyczyną były prawdopodobnie wady konstrukcyjne i niedziałający prawidłowo system balastu.

Pozostali na mostku do końca

Kapitan po 20 minutach walki zorientował się, że jednostki nie da się już wyrównać, o 4.30 podjął decyzję o ewakuacji. Nadano sygnał S.O.S. 10 minut później “Jan Hewelisz" był już nachylony pod kątem 70 stopni. Silny wiatr i wysokie fale, a do tego przechylający się statek, uniemożliwiły użycie szalup. W końcu po trudnej walce załodze udało się opuścić na morze siedem tratw. Wydano pasażerom kapoki i pasy ratunkowe. Jednak zapomniano o kombinezonach chroniących przed zimnem, a na styczniowym morzu w takich warunkach nietrudno o hipotermię.

14 stycznia 1993 r. o 5.12 MF Jan Heweliusz przewrócił się stępką do góry. Do końca na mostku pozostali kapitan Andrzej Ułasiewicz, pierwszy oficer Roger Janicki i trzeci oficer Janusz Lewandowski.

W Świnoujściu co roku odbywają się uroczystości ku pamięci ofiar
W Świnoujściu co roku odbywają się uroczystości ku pamięci ofiar Gerard

Zginęli wszyscy pasażerowie

Po otrzymaniu sygnału S.O.S na pomoc ruszył polskie i niemieckie statki oraz duńskie, szwedzkie i niemieckie śmigłowce. Jednak akcję ratunkową utrudniała pogoda. Wielu pasażerów zamarzło, doznając hipotermii. Trzy osoby zginęły podczas akcji ratunkowej, gdy załoga jednego ze śmigłowców podając linę ratunkową, zahaczyła o tratwę, przewracając ją. Niemieccy ratownicy wyrzucili do morza sieć, po której rozbitkowie mieli wspiąć się na pokład statku. Jednak zgrabiałe z zimna palce i wycieńczenie utrudniały wspinaczkę. W ten sposób zginął mechanik, który nie mając sił, by wspiąć się po sieci, odpadł od niej i utonął.

Katastrofa “Jana Heweliusza" była największą w polskiej historii żeglugi cywilnej. Zgięli wówczas wszyscy pasażerowie - 35 osób w tym dwoje dzieci. Udało się uratować dziewięciu członków załogi, pozostałych 20 marynarzy pochłonęły fale. Prom ostatecznie zniknął pod wodą o 11.00, gdzie na głębokości 30 metrów, do dziś spoczywa jego wrak.

Robert Makłowicz: Emanacja radości świataINTERIA.PL
INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas